Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział ósmy

w którym na zamku Odry Prokop Goły obdarza Reynevana zaufaniem, a widmo bez palca u nogi przepowiada przyszłość potomkom Gedymina.

Gdy nadjeżdżało się od północy, z biegiem Odry, położone na prawym brzegu miasto widoczne było już z daleka. Nad wieńczącym stromą skałę zamczyskiem wznosiła się okrągła wieża ze szpiczastym dachem. Wzniesiony, jak chciała legenda, przez templariuszy zamek łączył się z naszpikowanym przysadzistymi basztami czworobokiem murów miejskich. Nad miastem połyskiwała nowiutką złotą blachą dzwonnica kościoła farnego.

Nad rzeką snuł się opar, mgła płoziła się po zieleniejących wiklinach i wierzbach. Prokop Goły stanął w strzemionach, zastękał, rozcierając krzyże.

– Oto i Odry przed nami. Pospieszajmy.

Z czatowni nad bramą dostrzeżono oddział, okrzyknięto. Jazgotnęły łańcuchy, huknął opuszczany most, zazgrzytała podnoszona krata. Wjechali z łomotem kopyt.

W podwale, potem w wąskie uliczki, pomiędzy warsztaty, sklepy i kupieckie domy.

– Twoja medycyna przestaje działać – sarkał Prokop. – Jezu Chryste, Reynevan, rwie mnie tak, że chyba z kulbaki zlecę…

– Cierpliwości. Niech tylko znajdę aptekę…

– Apteka jest w rynku – rzekł jadący obok Biedrzych ze Strażnicy. – Zawsze była. Chyba że ją już zdążyli rozgrabić.

Miasto Odry rozwój zawdzięczało położeniu: ulokowane było w tak zwanej Bramie Morawskiej, szczerbie pomiędzy łańcuchami Sudetów i Karpat, na szlaku wiodącym z dorzecza Dunaju nad Odrę i Wisłę. Szlaku, łączącym południe z północą, Gdańsk i Toruń z Budą, Kraków z Wiedniem i Wenecją, Poznań i Wrocław z weneckimi posiadłościami nad Adriatykiem. Była to więc z natury rzeczy ważna droga handlowa, którą nieustannie ciągnęły kupieckie karawany.

Za husytów szlak zamarł, kupcy zaczęli omijać wiecznie płonącą i zrewoltowaną okolicę, reszty dokonała blokada. A w roku 1428 Odry opanował i zasiadł tu Dobiesław Puchała z Węgrowa, sprzymierzony z Taborem polski rycerz herbu Wieniawa, sławny weteran Grunwaldu, pogromca Krzyżaków w starciach pod Radzyniem i Golubiem. Puchała na czele swych polskich zuchów spadł na kraj jak jastrząb, paląc, co się dało, i wyrzynając w pień stawiających opór. Obwarowawszy się na Odrach, skutecznie odciął biskupi Ołomuniec od będącej w antyhusyckiej koalicji Opawy, uniemożliwiając koordynację działań Przemkowi Opawskiemu i morawskiej szlachcie. Tym samym stał się solą w oku i celem licznych ataków, które jednak zawsze potrafił skutecznie odeprzeć. Odpieranie mu zresztą nie wystarczało, sam najeżdżał wraże dziedziny, siejąc strach i świecąc ufortyfikowanym katolikom w oczy łunami. Teraz zaś, gdy na Kielich przeszedł i sprzymierzył się z Taborem Jan z Kravarz, Puchała kontrolował wszystkie trasy komunikacyjne, w tym i gościniec dla husytów najważniejszy, cieszyński, którym bez przerwy płynęły do Odr transporty broni i grupy polskich ochotników. Zbrojnych było w Odrach tyle, że miasto przypominało obóz wojenny. Większość uliczek tarasowały maszyny oblężnicze, bojowe wozy i bombardy, dostarczając dzikiej radości hulającej po nich dzieciarni.

– Jadę na zamek, do Puchały – oświadczył Prokop. – Bracie Pardus, zajmij się rozkwaterowaniem ludzi. Reynevan, ty znajdź aptekę, nabądź co trzeba i przybywaj nieść ulgę cierpiącemu. A racz się pospieszyć, bo się gotów cierpiący wkurzyć.

– Najważniejsze, by w aptece mieli ingrediencje…

– Będą mieli – zapewnił Biedrzych. – Tutejszy aptekarz to wedle plotki również alchemik i czarnoksiężnik. Wszelką magiczność będzie miał na składzie, obaczysz. Chyba że go już zdążyli za czarownictwo wykończyć.

* * *

Zabrać się za leczenie Prokop Goły rozkazał Reynevanowi niemal natychmiast po spotkaniu w jesionickich lasach, w pierwszym napotkanym smolarskim szałasie.

Powodem katuszy hejtmana był reumatyzm, dokładniej myalgia , gościec mięśniowy, w tym konkretnym przypadku powodujący przewlekłe i dotkliwe bóle okolicy lędźwiowej, lumba , skąd brała się też popularna wśród medyków uniwersyteckich i czarodziejów nazwa lumbago. Przyczyny choroby nie do końca były poznane, leczenie tradycyjne nie dawało zwykle żadnych efektów poza doraźnymi. Magia odnotowywała większe sukcesy, czarodziejskie balsamy, jeśli nawet i nie były w stanie całkowicie wykurować, to uśmierzały ból o wiele szybciej i długotrwałej. Najskuteczniejsze w leczeniu lumbaga były niektóre wiejskie babki, ale babki bały się leczyć, bo palono je za to na stosie.

Nie dysponując magicznymi komponentami do balsamów i okładów, Reynevan musiał ograniczyć się do położenia rąk i zaklęć, wspomożonych Algosem, jednym z miniaturowych amuletów z ocalonej przez Szarleja szkatułki. Nie było to wiele, ale ulgę przynieść powinno. I przyniosło. Czując, jak ból cichnie i odpływa, Prokop aż zastękał z radości.

– Cudotwórca z ciebie, Reinmarze. Uuch… Dobrze by było mieć cię pod ręką na stałe…

– Hejtmanie, ja nie mogę zostać. Ja muszę…

– Guzik mnie obchodzi, co musisz. Powiedziałem ci już, jesteś mi potrzebny. I nie tylko do leczenia. Nie pytam cię o nic, nie każę tłumaczyć, skąd się wziąłeś pod Sowińcem i coś tam porabiał. Nie pytam o drakę z nachodskimi Sierotkami ani o tajemniczy zgon Smila Pulpana. Nie pytam, choć może powinienem. Bez gadania więc. Zostajesz przy mnie, a jedziemy do Odr. Jasne?

– Jasne.

– No to nie mów mi więcej, że coś musisz.

Stękając, jął wdziewać koszulę. Reynevan patrzył na jego szerokie plecy, na bezwłosą, różową jak u dziecka skórę.

– Bracie Prokop?

– Hę?

– Zdziwi cię może to pytanie, ale… Czy nie doznałeś ostatnio… zranienia? Żelaznym ostrzem lub klingą? Nie skaleczyłeś się żelaznym przedmiotem?

– A co cię to obchodzi? Ach, to musi związane z jakimś czarodziejstwem… Otóż wystaw sobie, że nie. Nigdym w życiu nie był ranny, nawet draśnięty. Wszyscy niemal w Taborze ran doznali lub od ran ginęli… Mikulasz z Husi, Żiżka, Hviezda, Szwamberk, Kunesz z Bielovic, Jarosław z Bukowiny… A ja, choć w niejednej stawałem bitwie, bez zadrapania… Po prostu fart.

– W istocie. Fart, nic innego.

* * *

Apteka ocalała; była tam, gdzie być powinna, w rynku, naprzeciw kamiennego pręgierza. Ingrediencje do balsamu na lumbago też się znalazły, prawda, że nie od razu, lecz dopiero po wyrecytowaniu przez Reynevana „Visita Inferiora Terrae” , opartego na Tablicy Szmaragdowej hasła alchemicznej międzynarodówki. To przełamało wreszcie nieufność aptekarza. Niemałą zasługę miał również Samson Miodek, który w pewnym momencie udał, że zaczyna się ślinić i chce rzygać. Aptekarz dał im wszystko, czego żądali, byle tylko sobie poszli.

Na rynku roiło się od zbrojnych. Zewsząd rozbrzmiewała mowa polska. W swej bardzo uproszczonej wersji. Składającej się głównie ze słów prostych i żołnierskich.

– Toś wsiąkł – skonstatował Szarlej, gapiąc się na kopułę dzwonnicy kościoła farnego. – Prokop ma cię w garści. Zatrzyma przy sobie, to pewne, do jakich użyje celów, nie wiadomo. Wątpię jednak, by były zgodne z twoimi. Wsiąkłeś, Reinmarze. A my wraz z tobą.

– Ty i Samson zawsze możecie wrócić do Rapotina.

– Nie możemy – Szarlej udał, że przygląda się baranicom na straganie. – Choćbyśmy i chcieli. Śledzą nas, wypatrzyłem ogon, jaki nam doczepiono. Wszczęto by, ręczę, alarm natychmiast, gdybyśmy tylko spróbowali skierować kroki w stronę którejś z miejskich bram.

– Żaden z nas – rzekł Samson – nie ma wszak Prokopa za głupiego. Z pewnością dotarły doń plotki o padającym na Reynevana cieniu podejrzenia.

– Oczywiście, że doń dotarły – Reynevan poprawił na ramieniu sakwę z aptecznymi nabytkami. – I teraz nas sprawdza. Dobra, niechaj więc sprawdzanie wypadnie na naszą korzyść. Wy chwilowo nie próbujcie uciekać z miasta, ja zaś wedle rozkazu udam się na zamek i zajmę terapią.

* * *

Zamek oderski posiadał łaźnie, łaźnie nowoczesne, kamienne i eleganckie. Ale Prokop Goły był tradycjonalistą i zwolennikiem prostoty. Wolał łaźnię tradycyjną, stojącą wśród nadrzecznych wierzb drewnianą budę, w której wodę z cebrzyków lało się wprost na rozpalone kamienie, a buchająca para pozbawiała oddechu. Siedziało się w takiej budzie na pryczach z niedbale oheblowanych desek i powoli czerwieniało, jak rak we wrzątku. Siedziało się, ścierając z powiek cieknący strumieniami pot i kojąc spieczone przez parę gardło łykami zimnego piwa.

I siedzieli, goli jak święci tureccy, lejąc wodę na syczące otoczaki, w obłokach pary, z czerwoną skórą i ociekającymi potem twarzami. Prokop Goły, zwany Wielkim, director operationum Thaboritarum , naczelny sprawca Taboru. Biedrzych ze Strażnicy, orebicki kaznodzieja, niegdyś główna postać Nowego Taboru Moraw. Młody hejtman Jan Pardus, jak dotąd niczym szczególnym nie wsławiony. Dobko Puchała herbu Wieniawa, wsławiony tak, że proszę siadać.

I Reynevan, aktualnie hejtmański lejbmedyk.

– Masz, dzierż! – Prokop Goły chlasnął Biedrzycha pękiem brzozowych witek. – Na pokutę. Jest Wielki Post? Jest. Trza pokutować. Masz i ty, Pardus. Au, do diabła! Puchała, odbiło ci?

– Wielki Post, hetmanie – wyszczerzył zęby Wieniawczyk, mocząc rózgi w kuble. – Pokuta. Jak wszyscy, to wszyscy. Masz i ty wieniczkiem, Reynevan! Po starej znajomości. Rad jestem, żeś przeżył tamten postrzał.

– Ja też.

– A ja najbardziej – dodał Prokop. – Ja i moje plecy. Wiecie, chyba go osobistym konsyliarzem naznaczę.

– Czemu nie? – Biedrzych ze Strażnicy uśmiechnął się dwuznacznie. – Wszak on zaufany. Godzien zaufania.

– I znaczna persona.

– Znaczna? – parsknął Biedrzych. – Znana raczej. I to szeroko.

Prokop spojrzał na niego koso, chwycił ceber, chlusnął wodą na kamienie. Para oślepiła, gwałtowne gorąco z oddechem wdarło się do gardeł. Na czas jakiś uniemożliwiając konwersację.

Puchała uderzył się po ramionach brzozową miotełką.

39
{"b":"89095","o":1}