Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział siedemnasty

w którym piszemy Rok Pański 1430, a na objętych wojenną pożogą terenach Saksonii, Turyngii i Górnej Frankonii trwa wielkie poszukiwanie.

Reynevan, Szarlej, Samson i Rixa potrzebowali dwóch godzin, by od brodu w Kössern dotrzeć na trakt, na drogę wiodącą do Altenburga. Zaczął padać śnieg, mimo tego jechali szybko, prowadzeni przez Reynevana, rozgorączkowanego i podnieconego bliskością Jutty. Armia husycka, podzieliwszy się na pięć hufów, maszerowała tymczasem w kierunku Naumburga i Jeny, metodycznie paląc każdą wieś i każde oppidum na drodze. Horyzont na zachodzie zakwitł strzępionymi przez wiatr pióropuszami dymów.

Reynevan naglił, początkowo wzbraniał się nawet stawać na noc, chciał jechać nawet w ciemnościach; by go zatrzymać, konieczne były naprawdę przekonujące argumenty: konie wymagały odpoczynku i obroku, a na dodatek byli w obcym i wrogim kraju, w mrokach i wśród śnieżycy mogli pobłądzić, zgubić drogę, konsekwencją mogło być opóźnienie dużo poważniejsze niż te kilka godzin noclegu. Zatrzymali się więc w pustej stodole na skraju osiedla. Też wyglądającego na opustoszałe.

Horyzont na zachodzie i północy jaśniał od łun.

Siedzieli wokół malutkiego ogniska. Wśród zupełnego milczenia. Do czasu.

– Reinmarze – odezwała się ledwo widoczna w mroku Rixa. – Jedną rzecz musimy wyjaśnić. Bożyczko zastraszył cię groźbą skrzywdzenia Jutty, wydusił z ciebie informację o miejscu przeprawy. Prawda?

– Do czego – odezwał się ledwo widoczny w ciemnościach Szarlej – zmierzasz, droga Rixo?

– Kurfirst Fryderyk czekał z saskim wojskiem nie tam, gdzie trzeba, ergo: nie wiedział. Nie znał prawdy. Pokierował się informacją fałszywą. Zmierzam do tego, by postawić ci pytanie, Reinmarze. Brzmiące: Jaką informację podałeś Bożyczce?

– Ależ fałszywą, oczywiście, że fałszywą – zapewnił z ciemności Szarlej. – Jaką inną mógłby podać?

– Fałsz musiał się wydać – nie rezygnowała Rixa. – A zapłacić zań musiałaby Jutta. Mam uwierzyć, Reinmarze, żeś poszedł na takie ryzyko?

– Elektor saski nie czekał z armią pod Kössern – ponownie za Reynevana odpowiedział Szarlej. – Czekał pod Dornau, czyli czekał fałszywie. Sama to przyznałaś. Czy to ci nie wystarczy za dowód?

– Nie zależy mi na dowodzie, lecz na prawdzie.

– Prawda – Szarlej chwycił za ramię sposobiącego się do odpowiedzi Reynevana – miewa różne oblicza. Jakie oblicze ma twoja, Rixo Cartafilo? Nim Bożyczko walnął cię kastetem, ostro i natarczywie domagałaś się od Reinmara informacji o miejscu przeprawy. Jakiej informacji oczekiwałaś, prawdziwej czy fałszywej? Jak miałaś zamiar zdobytą wiedzę wykorzystać, komu ją przekazać? I w jakiej postaci, informacji czy dezinformacji? Czy warto drążyć?

– Chcę znać prawdę.

– Uparta jesteś.

– Mam to po przodkach. Drążę dalej: zmierzamy do Cronschwitz, do klasztoru dominikanek, bo tam właśnie Bożyczko ukrył Juttę de Apolda. Wiemy o tym, albowiem przejęłam jego wiadomość dla Reynevana. Gdy Bożyczko wysyłał tę wiadomość, faktyczne miejsce przeprawy było już znane. Wiadomym już wtedy było, że Fryderyk został wywiedziony w pole, że skutkiem dezinformacji popełnił fatalny błąd militarny. Mimo to Bożyczko oddał Reynevanowi Juttę. Zachował się jak solidny szantażysta. Wypełnił swoją część paktu, oddał to, czym szantażował, gdy dostał to, co chciał szantażem osiągnąć. Co więc, pytam po raz kolejny, dostał Bożyczko? Informację czy dezinformację?

– Odpowiadam po raz kolejny: w czym różnica? Liczy się skutek.

– Nie tylko. Liczy się też wierność zasadom.

– Droga Rixo! – Tym, który odezwał się po dłuższej chwili ciszy, był znowu Szarlej, nikt inny. – Ja też miałem przodków. I też mam dziedzictwo. Z pokolenia na pokolenie przechodziły w moim rodzie różne mądrości życiowe i sentencje, krótsze, dłuższe, nawet rymowane. Z pustego i Salomon nie naleje. Bogatemu to i wół się ocieli. Dłużej klasztora niźli przeora. Był tych mądrości bezlik, spośród nich zapamiętałem zwłaszcza jedną. Brzmiała: Wierność zasadom to nic innego, jak wygodny wykręt dla bezwolnych niedorajdów, którzy trwają w bezczynności i marazmie, nie robiąc nic, albowiem jakakolwiek aktywność jest ponad ich siły i wyobrażenie. By móc z tym żyć, niedołęgi te ze swego niedołęstwa uczyniły cnotę. I szczycą się nią.

– Piękne. A prawda?

– Co prawda?

– Co nią jest?

– Prawda – rzekł spokojnym głosem Samson Miodek – jest córą czasu.

– Poczętą – dokończył Szarlej – w przypadkowym i krótkotrwałym romansie ze zbiegiem okoliczności.

* * *

Było późne przedpołudnie, gdy dotarli do Cronschwitz. Było południe, gdy zmęczyło ich i znużyło pukanie do furty, a potem walenie w nią. Gdy niemal zachrypli od wołań. Zamczysta klasztorna furta pozostała zamkniętą na głucho. A kamienna bryła dominikańskiego cenobium pozostawała taką, jaką była: zimną, martwą i milczącą.

– Przybywamy po pannę Juttę de Apolda! Z upoważnienia jej rodziców!

– Pax vobiscum, sorores! Przysyła nas arcybiskup magdeburski! Otwórzcie!

– Jestem duchownym! In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti! Credo in Deum Patrem omnipotentem, Creatorem caeli et terrae!

– Jesteśmy dobrzy katolicy! Przysięgamy na Święty Krzyż!

– Ofiarujemy na klasztor pięćdzie… Sto guldenów!

– Jutto! Odezwij się! Jesteś tam? Juuuttooooo!

Obita żelazem furta raziła lodowatym zimnem i wrogim zapachem rdzy. Klasztor milczał. Jak grób. Jak kamienie otaczającego go muru.

– Mniszki są wewnątrz – skonkludował Szarlej, gdy zrezygnowani wycofali się do pobliskiego lasku. – Wyjście jest jedno. Tabor operuje blisko, te dymy to skądś spod Gera, pali się też chyba Altenburg, który minęliśmy wczoraj. Skoczę tam, przyprowadzę setkę chłopaków i weźmiemy monastyr szturmem.

– Ograbią klasztor. Dominikankom też się dostanie.

– Miały swoją szansę.

– Pójdę jeszcze raz pod klasztor – zaciął usta Reynevan. – Tym razem sam. Na kolana padnę przed furtą. Będę błagał…

Samson niczym tygrys skoczył nagle w suchą gęstwę i wywlókł z niej za kołnierz niewysokiego i mocno zarośniętego typa.

– Puśćcie… – wystękał typ. – Puśćcie mnie… Wszystko powiem…

– Ktoś taki?

– Brunwart, panie. Z klasztoru sługa… Słyszał żem, coście pod furtą krzykali… Próżno, bo onej panny w klasztorze już nie masz…

– Gadaj! Gadaj, co z nią!

– A rzekaliście ta cosik o pieniądzach…

* * *

Jechali na wschód, gościńcem na Chemnitz. Podniecony zdobytymi informacjami Reynevan znowu był na czele i znowu narzucał tempo.

– Uciekły z klasztoru – powtórzył po raz nie wiedzieć który, gdy zwolnili. – Jutta z jakąś drugą panną. W ucieczce pomógł im duchowny, miłośnik tej drugiej…

– Załóżmy, że drugiej – wykrzywiła się szelmowsko Rixa, ucichła pod jego złym spojrzeniem.

– Pojechały – ciągnął – na wschód, w kierunku Drezna, na Via Regia. To jasne, zmierzają w kierunku domu… Musimy je doścignąć.

– Opuściły klasztor ponad tydzień temu – zauważył Samson. – Jeśli wierzyć posługaczowi. Mają sporą przewagę. A mój koń… Nie chcę was martwić, ale z jego chodem coś nie tak.

– Nie dziwota – parsknęła Rixa. – Nosić takiego giganta nie żart. Ile ty ważysz, dybuku? Cztery cetnary?

– Konia – Szarlej stanął w strzemionach – trzeba będzie zmienić. Twojemu, Reinmarze, też, słyszę, w płucach gra jak w miechach. Musimy mieć nowe rumaki. Co powiecie na te?

Wskazywał pod las, na dukt, z którego właśnie wyłaniał się pochód wieśniaków. Wieśniacy, był ich z tuzin, prowadzili konie.

A odziani, a raczej przeodziani, byli bardzo dziwnie. I bardzo jak na wieśniaków nietypowo.

– Ja znam te konie – powiedział Reynevan. – I te czarne płaszcze. I te czarne przyłbice…

Nim dokończył, Szarlej i Rixa już spinali konie.

* * *

Choć obuci w monstrualne łapcie, wieśniacy wykazali rączość jeleni i skoczność kozic. Rzuciwszy obarczające ich łupy, sadzili przez gąszcza i pełne śniegu wykroty z gracją antylop, wiali tak chyżo, że pościg nie miał szans. Szarlejowi i Rixie udało się pojmać tylko jednego, najbardziej posuniętego w leciech i chyba dotkniętego platfusem, jak zdiagnozował Reynevan na podstawie kaczego chodu.

Doprowadzony za kołnierz chłopina płakał, krzyczał, prosił litości i wzywał Boga, wszystko to bardzo nieskładnie i bardzo niezrozumiale. Szczęściem Szarlej znał sekret komunikacji z mieszkańcami rolniczych siół. Potężnie kopnął wieśniaka w dupę, a raptownie wyprostowanego zdzielił pięścią w kark. Poskutkowało momentalnie.

– …nie winowaty, my nie winowaty! – Mowa platfusa nabrała cech ludzkiej. – Nie my ich pobili, schwöre bei Gott , nie my… Oni tak między sobą się rżnęli, między sobą! My ino ubitych z przyodziewy obrali… Konie my połapali i wzięli… Um Gottes Willen! Panoczku dobry… Wżdy i nam niedzielę temu nazad wzięli, wszystko Rittery wzięli… Jednej kury nie ostawili… Święta Genowefo… Tedy jak my te trupy naszli…

– Trupy? Gdzie? Zaprowadź nas.

* * *

Za lasem rozciągał się ugór, porośnięty krzakiem i zaśnieżony. Śnieg zryty był podkowami i czerwony od krwi, czerniały na nim trupy. Na oko jakieś dwadzieścia ciał.

Chłopi nie zdążyli obedrzeć nawet połowy zabitych, toteż identyfikacja zwłok nie przedstawiała trudności. Co najmniej czterej zabici nosili czarne płaszcze, czarne blachy i czarne hundsgugle, zapamiętane przez wszystkich jako strój i znak rozpoznawczy Czarnych Jeźdźców Birkarta Grellenorta. Inni wyglądali na najemników.

Rixa była jedyną, która wjechała na krwawy śnieg i okrążyła pobojowisko, bacznie lustrując wszystkie ciała, ślady i szczegóły.

– Bili się wczoraj – stwierdziła, wróciwszy. – Najemników było piętnastu, padli wszyscy. Jeźdźców Grellenorta było mniej, zginęło trzech. Z czego dwóch dobito, zakłuto mizerykordiami. Grellenort się widać spieszył.

81
{"b":"89095","o":1}