Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dwudziesty pierwszy

w którym mowa jest o symbolu i jego niezwykłej wadze. W którym Reynevan, dopuściwszy się zła, usiłuje naprawić swój błąd i krwią zmyć winę. A Zbigniew Oleśnicki, biskup krakowski, odmienia bieg historii. Czyniąc to ad maiorem Dei gloriam .

Oto nadchodzi śmierć, myślał Parsifal Rachenau, na próżno usiłując opanować ogarniające go zimno, bezwład i senność. Umrę. Pożegnam się z życiem tu, w tych dzikich lasach, bez księdza, bez sakramentu i nawet bez pochówku, a gdzie bieleją me kości, nie będą wiedzieć ni ojciec, ni mać. Czy uroni po mnie choć łzę jedną piękna Ofka von Baruth? Czy wspomni tęsknie? Ach, jakiż ze mnie osioł, żem nie wyznał jej miłości! Żem się do nóg nie rzucił…

A teraz już za późno. Śmierć nadchodzi. Już więcej Ofki nie zobaczę…

Koń rzucił łbem, Parsifal zakolebał się w siodle, ból targnął nim i oprzytomnił. Cuchnie dymem, pomyślał. I pogorzeliskiem. Coś tu się paliło…

– Za lasem już Rudki – odezwał się głos obok. Jeździec, do którego głos należał, rozpływał się w zgorączkowanych oczach Parsifala w kształt ciemny, niewyraźny i demoniczny.

– Tam już powinieneś trafić na swoich. Trzymaj się duktu i nie spadnij z siodła. Z Bogiem, chłopcze.

To ten cyrulik, skojarzył Parsifal, najwyższym wysiłkiem powstrzymując opadanie powiek. Medyk o dziwnie znajomych rysach. Ocalił mnie i opatrzył… A gadali, że wyznawcy Husa są gorsi od Saracenów, że nie znają litości i mordują bez miłosierdzia…

– Panie… Wdzięcznym… Dzięki…

– Bogu dziękuj. I zmów czasem modlitwę. Za zagubioną duszę grzesznika.

* * *

Śpiewało ptactwo, kumkały żaby, sunęły niebem obłoczki, wiła się wśród łęgów Przemsza. Reynevan odetchnął.

Przedwcześnie.

* * *

Przed smolarnią stało osiem koni, w tym jeden piękny karosz i jeden wyjątkowo piękny szymel. Ze strzechy unosiła się strużka dymu. Reynevan natychmiast obrócił wierzchowca. Tych osiem koni nie należało do smolarza ani też z pewnością do kmieci, przy siodłach wisiały topory, czekany i maczugi, właścicielami byli ludzie wojenni. Zamierzał oddalić się cichcem, zanim zostanie przez nich dostrzeżony. Ale było za późno.

Ze stodółki wyszedł typ w brygantynie, niosąc naręcze siana. Na widok Reynevana rzucił siano, krzyknął. Ze stodółki wypadł drugi, podobny jak bliźniak, obaj skoczyli na niego, wrzeszcząc. Reynevan porwał za wiszącą u siodła kuszę, chwycił za korbę windy, zakręcił. Zębatka zazgrzytała upiornie, coś chrupnęło, korba się urwała, a lewar pękł. Pękła jego wierna kusza, wykonana w Norymberdze, przemycona z Polski do Czech, kupiona przez Szarleja za cztery węgierskie dukaty. To koniec, przemknęło mu przez głowę, gdy spinał konia, koniec, pomyślał, gdy ściągali go z siodła. Koniec, pewien był, przygnieciony do ziemi, widząc błysk krzywego szewskiego noża.

– Hola! Hola! Ostawcie! Puśćcie go! To swój! Znajomek!

To być nie może, pomyślał Reynevan, leżąc bez ruchu i gapiąc się w niebo. To się w życiu nie zdarza. Takie rzeczy zdarzają się tylko w rycerskich romansach. I to nie we wszystkich.

– Reynevan? Całyś?

– Jan Kuropatwa? Z Łańcuchowa? Herbu Szreniawa?

– Jam jest. Oj, Reynevan, źle wyglądasz. Ledwo ja ciebie poznał.

* * *

Byli w kompanii i inni znajomi. Jakub Nadobny, Jan Tłuczymost, Litwin Skirmunt. I herszt całej gromadki, ruski watażka, dobrze zapamiętany kniaź Fedor z Ostroga. Wiercący Reynevana złowrogo przenikliwym spojrzeniem czarnych oczek.

– Szczo ty – odezwał się wreszcie kniaź – tak oczami od gęby do gęby biehajesz? Patrzysz bojara Daniłki, tego, coś go na Odrach nożem chlasnął? Próżno patrzysz. Ubili jego Słowacy nad Wagiem. Herrgott , szczęście to twoje, bo on pamiętliw był. A ja nie pamiętliw. Choć ty wtedy w Odrach nakiepścił, okrutnie nakiepścił, ja ci po chrześcijańsku odpuszczam. Puszczam wolno, nie zadzierżę. A wpierw wypijem na zgodę. Dawaj miodu, Mikoszka.

– Nu, tak za zdrowie!

– Za zdrowie!

– A tobie, Reynevan – otarł wąsy Kuropatwa – tak szczególnie to dokąd droga? Pytam, bo może z nami pojedziesz?

– Ja na północ – Reynevan wolał nie być zbyt szczery.

Polak nie dał się zbyć.

– Dokądś konkretnie?

– Wieluń.

– Ha! Tak przecie i my w tamte strony. Jedź z nami, w comitivie raźniej. I bezpieczniej. Co, Fedko? Weźmiem go?

– Mnie zajedno. Chce, puskaj jedzie. Za zdrowie!

– Za zdrowie!

* * *

Jechali na północ, zieloną doliną Przemszy.

Prowadził kniaź Fedor Fedorowicz Ostrogski z Ostroga, starościc łucki. Za nim jechał na pięknym szymelu Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa. Za nim Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza. Pochodzący skądsiś z Wielkopolski Jan Tłuczymost herbu Bończa. Jerzy Skirmunt, Litwin z rodu całkiem świeżo zaszczyconego przyjęciem do herbu polskiego Odrowąż. Achacy Pełka herbu Janina, na tyle niepewnego, by być drwiąco przekręcanym na „Słoninę”. Bracia Melchior i Mikoszka Kondziołowie herbu wątpliwego, takiegoż rodu i takiejż ewidentnie konduity.

Stan psychiczny Reynevana sprawiał, że było mu absolutnie wszystko jedno, mało co go obchodziło. Pewnego zdziwienia na widok Ostrogskiego doznał jednak. Zasłyszał plotki i pogłoski, według których kniaź po raz któryś z rzędu zdradził husytów i zaoferował swe usługi królowi Zygmuntowi Luksemburskiemu; miało to miejsce przed rokiem, czyli krótko po owym burzliwym spotkaniu w Odrach, kiedy to przyszło do noży. Fama głosiła, że Luksemburczyk wziął Fedka za prowokatora i kazał go uwięzić wraz z całą towarzyszącą kompanią. Ba, mówiono nawet o egzekucji na rynku w Pożoniu, objawili się nawet naoczni świadkowie, opisujący kaźń w malowniczych szczegółach. I oto ku zdziwieniu Reynevana straceni jechali sobie całkiem niefrasobliwie zieloną doliną Przemszy. W innej sytuacji Reynevan może by i powziął podejrzenia, może zastanowiłby się dwa razy przed przyłączeniem do podejrzanej grupy. Ale sytuacja nie była inna. Była taka, jaka była.

Na zachodzie, z okolic Gliwic i Bytomia, wzbijały się w niebo czarne słupy dymów. W mijanych wioskach nie znać było jednak paniki, na duktach nie widziało się uchodźców. Ludność darzyła widać zaufaniem swych książąt, Konrada Białego i Kazimierza z Oświęcimia, ufała, że obronią ich życie i dobytek, na tę wszak okoliczność wyduszali z nich daniny. Niezależnie od swych faktycznych planów w tym względzie, książęta robili dobre wrażenie. Im dalej na północ, tym bardziej zauważalna była wojskowa prezencja. Co i rusz dolatywało skądsiś harde granie rogów, kilkakrotnie dostrzegali na horyzoncie zbrojne poczty, cwałujące z rozwiniętymi proporcami. Kawalkada Fedka z Ostroga trzymała się mało uczęszczanych dróg i duktów, dzięki czemu przez dwa dni podróży nie wpakowali się na żaden oddział wojska ani podjazd. Niebezpieczeństwo takie cały czas jednak istniało. Reynevan, mimo rezygnacji, doznawał niepokoju. Schwytani przez żołdaków mogli zawisnąć na pierwszej z brzegu gałęzi, a pożegnanie padołu tym konkretnie sposobem wcale mu się nie uśmiechało.

Kniaziowa kompania niebezpieczeństwem zdawała się gardzić. Ostrogski i jego kamraci wiedli konie w tempie leniwego stępa, ziewając lub zabijając nudę głupawymi gadkami.

– Baczcie, kompanija – Jakub Nadobny odwrócił się w siodle. – Toć my jak żywcem z legendy wyjęci jedziem. Bracia Słowianie! Lech, Rus i Czech!

– Lech, Rus i Niemiaszek – wykrzywił się Fedko Ostrogski. – Gdzie ty tu Czecha baczysz?

– Reynevan – rzekł Tłuczymost – z Czechami trzyma. I po czesku gada.

– Fedko – powiedział z tyłu Skirmunt – ruga się po madziarsku, a przecie nie Madziar. A Reynevan nie Niemiec jest, lecz Ślązak.

– Ślązak – Fedko splunął. – Znaczy, ni to, ni sio. Z przewagą Niemca.

– A ty sam – spytał Reynevana Kuropatwa – za kogo się masz?

– A wam – wzruszył ramionami Reynevan – co za różnica?

– Żadna – zgodził się Kuropatwa.

– No – ucieszył się Nadobny. – Toć mówiłem, jak z legendy wzięci. Lech, Rus i żadna różnica.

* * *

– Ty, Nadobny, jak to było z twoim bratem Hińczą? Prawdziwie królową Sonkę chędożył?

– Nieprawda – obruszył się Nadobny. – Łeż i oszczerstwo! Niewinnie go Jagiełło w Chęcinach kazał więzić. Dlategom za Korybutowiczem do Czech poszedł, królowi na przekór. Za to, co Hińczy niesprawiedliwie uczynił, gnojąc na dnie jamy jak psa.

– Nie breszesz? Bo gadali, że Hińcza na Wawelu chędożył.

– Chędożył – przyznał Nadobny. – Ale nie królową, lecz jej dworkę. Szczukowską.

– Którą? – zainteresował się bywały widać Kuropatwa. – Kaśkę czy Eliszkę?

– Jak tak dobrze pomyślę – pomyślał Nadobny – to chyba obydwie.

* * *

Nazajutrz dotarli pod Lubliniec, mieścinę położoną przy drodze z Siewierza do Olesna, szlaku ważnym dla wymiany handlowej Śląska z Małopolską. Kompania zacierała ręce i głośno radowała się myślą o lublinieckich karczmach i warzonym tu piwie, ku ogólnemu jednakowoż rozczarowaniu Fedor Ostrogski nakazał im zatrzymać się na popas z dala od zabudowań i surowo zabronił się ujawniać. Sam, w asyście jedynie Jana Kuropatwy, udał się do miasteczka. Pod wieczór, gdy ciemność zapadła. Obiecując powrót o świcie.

Początkowo sprawa mało Reynevana bulwersowała. Kniaź Ostrogski był w końcu watażką, awanturnikiem i najemnikiem na coraz to innym żołdzie, zamieszanym w rozliczne afery i sprawki takie, które należało załatwiać tajnie, skrycie i po ciemku. Po jakimś czasie ciekawość wzięła jednak górę, zwłaszcza że i sposobność się znalazła. Kompania bowiem kniaziowe zakazy olała. Pozostawiwszy na straży obozu Skirmunta i Reynevana, wyruszono w kierunku pobliskich wiosek na poszukiwania alkoholu, jadła i ewentualnie seksu. Gdy Skirmunt się pospał, Reynevan wsiadł na konia i cichcem ruszył do Lublińca.

97
{"b":"89095","o":1}