Rozdział dwudziesty drugi
w którym uwolniony z lelowskiej ciemnicy Reynevan raduje oczy światłem. I staje do ostatniego boju.
Na królewskim zamku w Łęczycy panowała atmosfera niepokoju i nerwowego pośpiechu. Przygotowywano pomieszczenia mieszkalne w Starym Domu, sprzątano, meblowano i dekorowano salę reprezentacyjną. Informacja o tym, że właśnie Łęczycę wybrano na miejsce rokowań pokojowych, dotarła do burgrabiego późno, niemal w ostatniej chwili, czasu na przygotowania zostało naprawdę mało. Burgrabia biegał po Starym Domu, klął, pomstował, ponaglał, łajał, wciąż pytał, czy aby z wieży nie widać już orszaku biskupów i panów polskich lub nadciągającego krzyżackiego poselstwa. Ze strony Zakonu spodziewano się między innymi Konrada von Erlichhausena z Malborka i Ludwika von Lauscha, komtura Torunia, miał być też w poselstwie Franciszek Kuhschmalz, biskup warmiński. Z Polaków oczekiwano na biskupów Zbigniewa Oleśnickiego i Władysława z Oporowa, kasztelana krakowskiego Mikołaja z Michałowa i kasztelana poznańskiego Dobrogosta z Szamotuł.
Najważniejszy przedstawiciel strony polskiej zdążył już tymczasem do Łęczycy przybyć. Natychmiast po przybyciu schronił się w przygotowanych dlań komnatach. Przyjął tam, jak doniesiono burgrabiemu, dziwnego zakapturzonego gościa. I nakazał, by mu nie przeszkadzano.
Grudniowy wicher tłukł okiennicami, świszczał w szparach.
– Krzyżacy zgodzą się na rozejm – powiedziała, odrzucając włosy na kark, Rixa Cartafila de Fonseca, szpieg w służbie Władysława Jagiełły, króla Polski. – Boją się, że znowu ściągniemy im na kark husytów. Są też pod presją stanów pruskich, grożących wypowiedzeniem posłuszeństwa. W stanach na dużą osobowość wyrasta chełmiński rycerz Jan Bażyński. Sugeruję, by wasza przewielebność zapamiętała to nazwisko. Antykrzyżacka opozycja w Prusach rośnie w siłę, a Bażyński ma szanse stać się jej czołowym działaczem. Warto go mieć na oku.
– Rady posłucham – odrzekł Wojciech Jastrzębiec, arcybiskup metropolita gnieźnieński, prymas Polski i Litwy. – Zawsze słucham twoich rad, córko. Nieocenione świadczysz nam usługi. Sama wciąż pozostając w cieniu. Nie prosząc o nic, ni o zaszczyty, ni o nagrody.
Rixa uśmiechnęła się. Kącikiem ust.
– Wasza przewielebność – powiedziała wolno – ośmiela mnie. Bym poprosiła.
– Proś.
– Oto Krzyżacy zjeżdżają do Łęczycy prosić o rozejm. Jest szansa na wieczysty pokój z Zakonem na wygodnych dla Polski warunkach. Jest szansa na odzyskanie Nieszawy i pozbawienie Świdrygiełły krzyżackiego poparcia. Niemała w tym zasługa Czechów: Jana Czapka z San i postrachu, jaki jego Sierotki wzbudziły w Nowej Marchii i pod Gdańskiem. Ugoda pabianicka i sojusz Polski z husytami nadwerężyły morale Krzyżaków, wasza przewielebność z pewnością to przyzna.
– Do czego ten długi wstęp? Mówże, córko, w czym rzecz?
– Mam prośbę. By ufetować sojusze, wiktorie i sukcesy. By uczcić je przebaczeniem. Amnestią. Jedną. I cichą.
– Kto?
– Więzień Lelowa.
Wojciech Jastrzębiec milczał długo. Potem długo kasłał. Trzydzieści mil z Gniezna do Łęczycy, pomyślała Rixa. Nie na jego wiek takie podróże. W takie pogody.
– Więzień Lelowa – powiedział wreszcie prymas – jest więźniem stanu.
– Jest więźniem politycznym – poprawiła, schyliwszy głowę. – A w polityce zaszły zmiany dość zasadnicze, nieprawdaż? Dziś wszystkim już wiadomo, że napadu na klasztor jasnogórski nie dokonali bynajmniej wierni Kielichowi husyci czescy…
– Lecz był to zwykły akt rozboju – dokończył szybko Jastrzębiec. – Zwyczajny napad łupieski w wykonaniu pospolitych bandytów…
– W większości narodowości polskiej…
– …hołoty bez ojczyzny ni wiary – skorygował z naciskiem prymas. – Tępych rabusiów, którzy pojęcia nie mieli, na co rękę podnoszą. Którzy okaleczyli cudowny obraz bezmyślnie…
– Za zbezczeszczenie świętości – wtrąciła z naciskiem agentka – powinna ich wszystkich spotkać kara Boża. Większość podobno już nie żyje. Umarli, nim od napadu na klasztor rok minął. I prawidłowo. Wszyscy powinni umrzeć. Ci więzieni również. Ręka Boga.
Jastrzębiec złożył dłonie jak do modlitwy, spuścił oczy, by ukryć ich błysk. Potem uniósł głowę.
– Karząca prawica Boga – oświadczył – dosięgnie zatem również więźnia Lelowa? Więzień Lelowa również umrze? Nikt nie będzie wiedział, gdzie został pochowany? Wszyscy o nim zapomną?
– Wszyscy.
– A biskup krakowski?
– Biskup krakowski – powiedziała cicho Rixa – nie jest już zainteresowany sprawą Częstochowy. Nie ma żadnego interesu, by wygrzebywać zwłoki i budzić śpiące psy. Wie, że byłoby lepiej, gdyby wszyscy zapomnieli o Jasnej Górze i zniszczonym obrazie. Który zresztą, jak słyszę, w Krakowie poddają renowacji, wkrótce będzie po staremu wisiał w kaplicy u paulinów. Jak gdyby nigdy nic.
– Niech więc tak się stanie – rzekł Jastrzębiec. – Niech się stanie, córko. Choć wolałbym, przyznam, byś prosiła o coś innego. Aleś położyła wielkie zasługi w służbie dla Korony… I wciąż się zasługujesz, pracujesz z poświęceniem i oddaniem. Niewielu jest takich jak ty, niewielu takich mam, zwłaszcza teraz…
Teraz, pomyślał, gdy jeden z moich najlepszych ludzi poniósł śmierć na Śląsku. Łukasz Bożyczko, dobry i dobrze utajony agent, wierny sługa Korony Polskiej. Zmarł, choć zadana żelazem rana była lekka. Strata niepowetowana. Skąd, skąd brać następców?
– Czyń zatem, co należy – prymas uniósł głowę. – Z moim błogosławieństwem. Zważ jednak, iż przedsięwzięcie wymagać będzie nakładów. W Lelowie mus będzie opłacić, kogo trzeba… Nie myślę angażować w to skarbca koronnego ni tym bardziej uszczuplać skromnego majątku Kościoła.
– W sprawach finansowych – uśmiechnęła się Rixa – proszę całkowicie zdać się na mnie. Umiem załatwiać takie rzeczy. Mam to, można powiedzieć, we krwi. Od pokoleń.
– No tak, tak – pokiwał głową staruszek. – Tak, tak. Jeśli już na to zeszło… Córko?
– Słucham.
– Nie zrozum mnie źle. – Prymas Polski i Litwy spojrzał, a było to spojrzenie szczere. – Nie upatruj w tym, co powiem, nietolerancji ni uprzedzeń. To, co powiem, powiem z życzliwości, sympatii i troski.
– Wiem. Znam waszą przewielebność.
– Nie przechrzciłabyś się?
Rixa milczała czas jakiś.
– Dziękuję – odrzekła wreszcie – ale nie skorzystam. Proszę nie upatrywać w tym uprzedzeń.
– Życzę ci kariery. Awansu. Jako Żydówka małe masz szanse…
– Obecnie – uśmiechnęła się Rixa Cartafila de Fonseca. – Ale to się kiedyś zmieni.
– Fantazjujesz.
– Fantazje się ziszczają. Zapewnia nas o tym prorok Daniel. Niech Bóg zachowa waszą przewielebność.
– Bóg z tobą, córko.
* * *
Najpierw były ciężkie kroki. Brzęk żelaza. Potem infernalny wręcz, podnoszący włosy szczęk zasuw, który sprawił, że Reynevan skulił się na zagnojonej słomie. I jaskrawe światło pochodni, które sprawiło, że skulił się jeszcze bardziej, zaciskając powieki. I zęby.
– Wstawaj. Wychodź.
– Ja…
– Wychodź. Żywo! Ruszaj się!
* * *
Światło słoneczne boleśnie zakłuło go w oczy, oślepiło. Zamroczyło. Odebrało równowagę i władzę w nogach. Upadł. Upadł jak długi, bezwładnie jak pijany, nawet nie próbując amortyzować uderzenia o deski zwodzonego mostu.
Leżał, a choć oczy miał otwarte, nie widział niczego. Początkowo nie słyszał też niczego z szumu, który miał w głowie, z kokonu, który go oplatał, powoli, powoli zaczęły przebijać się i przedostawać dźwięki. Zrazu nieskładne i niezrozumiałe, stopniowo jęły nabierać kadencji. Trwało jednak jakiś czas, nim pojął, że te dźwięki to słowa. Nim zaczął rozumieć ich znaczenie. I nim wreszcie rozpoznał, że mówiącym jest Szarlej.
– Reynevan? Słyszysz mnie? Rozumiesz mnie? Reynevan? Nie zamykaj oczu! Chryste, wyglądasz okropnie. Możesz wstać?
Chciał odpowiedzieć. Nie mógł. Każda próba wydania głosu przeradzała się w łkanie.
– Podnieście go. I znieście na dół. Położymy go na wóz i jedziemy do miasteczka. Trzeba doprowadzić go do porządku.
* * *
– Szarlej.
– Reynevan.
– Ty… Ty mnie wyciągnąłeś?
– Po części. Tej finansowej.
– Czarny furgon?
– Jasne.
– Gdzie jesteśmy?
– We wsi Niegowa, przy gościńcu siewierskim. Na zapleczu karczmy „Pod Gąsiorem”.
– Jaki dziś… mamy dzień?
– Wtorek. Po niedzieli Quasimodogeniti . Szósty kwietnia. Roku Pańskiego 1434.
* * *
Ofka von Baruth wpadła do kuchni, powiewając warkoczem i omal nie tratując kota. Chwyciła oburącz wielki sagan i wyrżnęła nim o posadzkę. Strąciła ze stołu miski i łyżki. Kopnęła kubeł z odpadkami, z taką mocą, że potoczył się pod piec. Na koniec kopnęła kocioł, ale ten był masywny i ciężki, nie ustąpił. Ofka krzyknęła, zaklęła, pokicała na jednej nodze, z rozmachem siadła na ławie, trzymając się za stopę, rozpłakała się z bólu i złości.
Ochmistrzyni przyglądała się, skrzyżowawszy pulchne przedramiona na piersi.
– Już? – spytała wreszcie. – Skończyłaś popisy? Dowiem się, o co chodzi?
– Dureń! – wrzasnęła Ofka, trąc rękawem oczy i policzki. – Niedorajda! Smarkacz!
– Parsifal von Rachenau? – domyśliła się biegła w rzeczy ochmistrzyni, której uwagi rzadko coś uchodziło. – Co z nim? Wyznał miłość? Oświadczył się wreszcie? Czy wprost przeciwnie?
– Wprost przeciwnie – smarknęła Ofka. – Nie może, powiedział, mnie poślubić, bo ojciec mu zabronił. Ojciec nakazuje mu ożenić się… Z innąąąąąąą…
– Nie rycz. Mów.
– …ojciec każe mu żenić się z inną. Parsifal jej nie chce i nie zechce. Ale mnie też nie poślubi. Powiedział mi, że nie może. Nie sprzeciwi się woli ojca. Wstąpi do klasztoru. Głupek.