Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dziewiąty

w którym w trakcie tajnej misji na Śląsku Reynevan poddawany jest licznym i różnym sprawdzianom lojalności. On sam znosi to dość cierpliwie, w przeciwieństwie do Samsona Miodka, który jest urażony i daje temu wyraz.

Lecieli przez ogarniany wiosną kraj, lecieli w skok, w rozbryzgach wody i błota z rozmiękłych dróg.

Za Hradcem sforsowali Morawicę, dotarli do Opawy, stolicy Przemka, księcia z rodu Przemyślidów. Tu zwolnili, by nie budzić podejrzeń. Gdy oddalali się od miasta, żegnani biciem dzwonów na Angelus, Reynevan zorientował się, że coś tu nie gra. Zorientował się po trosze samorzutnie, po trosze nakierowany wymownymi spojrzeniami Szarleja. Jakiś czas rozważał i oceniał, czy się aby nie myli. Wyszło, że nie. Że ma rację. Coś tu nie grało.

– Coś tu nie gra. Nie jest tak, jak powinno być. Biedrzych!

– Hę?

– Mieliśmy jechać na Karniów i Głuchołazy, tak mówił Prokop. Na północny zachód. A jedziemy na północny wschód. To jest gościniec raciborski.

Biedrzych ze Strażnicy zawrócił konia, podjechał blisko.

– Względem gościńca – potwierdził chłodno, patrząc Reynevanowi w oczy – masz absolutną rację. Względem reszty nie. Wszystko gra i wszystko jest tak, jak powinno być.

– Prokop mówił…

– Tobie mówił – przerwał Biedrzych. – Mnie wydał rozkazy. Ja dowodzę tą misją. Masz co do tego jakieś obiekcje?

– Może powinien mieć? – odezwał się Szarlej, podprowadzając swego urodziwego karosza. – Bo ja mam.

– A może – Samson na wielkim kopijniczym ogierze zajechał Biedrzycha od prawej. – A może tak zdobyć by się na trochę szczerości, panie ze Strażnicy? Trochę szczerości i zaufania. Czy to tak wiele?

Jeśli mowa Samsona osłupiła Biedrzycha, to tylko na krótko. Oderwał oczy od oczu olbrzyma. Spojrzał koso na Szarleja. Spojrzeniem dał sygnał swym czterem podwładnym, Morawianom o zaciętych gębach i sękatych łapach. Spojrzenia wystarczyło, by Morawianie jak na komendę opuścili łapy i wsparli je na styliskach wiszących u siodeł toporów.

– Trochę szczerości, tak? – powtórzył, krzywiąc usta. – Dobra. Wy pierwsi. Ty pierwszy, wielkoludzie. Kim ty naprawdę jesteś?

– Ego sum, qui sum .

– Odbiegamy od tematu. – Szarlej ściągnął karoszowi wędzidło. – Udzielisz Reynevanowi wyjaśnień? Czy ja mam to zrobić?

– Zrób to ty. Chętnie posłucham.

– Niespodziewanie zmieniliśmy trasę – zaczął bez zwłoki demeryt – by wywieść w pole szpiegów, biskupich zbirów i Inkwizycję. Podróżujemy gościńcem raciborskim, a oni pewnie wypatrują nas pod Karniowem i tam pewnie zastawili na nas zasadzkę. Bo doniesiono im, którędy pojedziemy. Ty im o tym doniosłeś, Reinmarze.

– Jasne. – Reynevan ściągnął rękawicę, otarł czoło. – Wszystko jasne. Wychodzi, Prokopowi mało jednak było przysięgi na krucyfiks. Nadal mnie sprawdza.

– Do diabła! – Biedrzych ze Strażnicy pochylił się w kulbace, splunął na ziemię. – Dziwisz mu się? Postąpiłbyś inaczej na jego miejscu?

– Tylko po to wysłał mnie na Śląsk? By poddać mnie próbie? Tylko dlatego tłukliśmy się taki szmat drogi i wpakowali w środek wrogiego terytorium? Tylko i wyłącznie dlatego?

– Nie wyłącznie – Biedrzych wyprostował się. – Bynajmniej nie wyłącznie. Ale dość o tym. Czas nagli, ruszamy.

– Dokąd? Pytam, by donieść biskupim zbirom.

– Nie przeginaj pały, Reynevan. Jedziemy.

* * *

Jechali, już bez pośpiechu, rozmokłą drogą wśród lasów. Przodem dwaj Morawianie, za nimi Biedrzych i Reynevan, dalej Szarlej i Samson, na końcu dwaj Morawianie. Jechali ostrożnie, byli wszak na nieprzyjacielskim terytorium, na ziemiach księstwa raciborskiego. Młody książę Mikołaj był zawziętym wrogiem husytów, zawziętszym nawet niż jego niedawno zmarły ojciec, osławiony hercog Jan zwany Żelaznym. Hercog Jan dla dokuczenia husytom nie bał się nawet zadrzeć z potężną Polską i jej królem. W roku 1421 wywołał poważny incydent dyplomatyczny: schwytał i zaaresztował cały orszak zmierzającego do Krakowa poselstwa czeskiego, a posłów – z możnym Wilemem Kostką z Postupic na czele – wtrącił do ciemnicy, ograbił do koszuli i sprzedał Luksemburczykowi, który zwolnił ich dopiero po ostrej nocie Jagiełły i mediacji Zawiszy Czarnego z Garbowa. Czujność była więc uzasadniona. Złapanym przez Raciborzan nie pomogłyby ni noty, ni mediacje, zawiśliby na stryczkach bez żadnych ceregieli.

Jechali. Biedrzych łypał na Reynevana, Reynevan niechętnie łypał na Biedrzycha. Nie wyglądało to na początek pięknej przyjaźni.

* * *

Biedrzych ze Strażnicy pochodził, jak wieść niosła, z władyków, ale z tych raczej uboższych. Przed rewolucją był podobno klerykiem. Choć nie wyglądał na starszego od Reynevana i chyba starszy nie był, miał za sobą długi i barwny szlak bojowy. Po stronie rewolucji opowiedział się zaraz po jej wybuchu, uniesiony, jak wielu, falą euforii. W roku 1421 jako taborycki kaznodzieja i emisariusz rozpętał husycką burzę na wiernych dotąd Luksemburczykowi Morawach. Jego dziełem i tworem był morawski Nowy Tabor na Uherskim Ostrohu, słynący głównie z napadów na klasztory i palenia kościołów, zwykle razem z duchownymi. Po kilku bojach z Węgrami Luksemburczyka, gdy zaczęło się robić gorąco, Biedrzych zostawił Morawy Morawianom i wrócił do Czech, gdzie przystał do orebitów, a potem do Mniejszego Taboru Żiżki. Po śmierci Żiżki związał się z Prokopem Gołym, któremu służył jako adiutant do specjalnych poruczeń. Kaznodziejstwem przestał się parać, zgolił apostolską brodę razem z wąsami, przemieniając się w młodzieniaszka o aparycji rodem wprost ze świętych obrazków. Kto go nie znał, mógł dać się nabrać.

– Reynevan.

– Co?

– Mamy z sobą do porozmawiania.

– Może i czas najwyższy. Mnie, widzisz, ta sytuacja mierzi w najwyższym stopniu. I po prostu dość mam tego. Prokop rozkazał mi jechać na Śląsk, rozkaz posłusznie wykonałem. Jak widać, popełniłem błąd. Należało odmówić, nie bacząc na konsekwencje. A teraz jestem tu, diabli wiedzą po co. Celem próby? Jako instrument prowokacji? Czy jej przedmiot? Czy wyłącznie po to, by…

– Już ci mówiłem – przerwał ostro Biedrzych – że bynajmniej nie wyłącznie. Pomysł z niespodziewaną zmianą trasy był mój. Prokop ci ufa. Względem misji na Śląsk nie miał zresztą wyboru. Jedziemy spotkać się i negocjować z… Z pewnymi osobami. Osobistościami nawet. Persony te postawiły warunek, warunek dziwny i zaskakujący: zażądały, byś to ty, Reinmar z Bielawy, własną osobą uczestniczył w spotkaniach i negocjacjach. Nie pytaj mnie, dlaczego. Nie wiem, dlaczego. A może ty wiesz?

– Nie wiem. Wierz lub nie, dla mnie jest to równie dziwne i zaskakujące. Tak bardzo, że węszę kolejny twój podstęp. Bo przecież ty wciąż mi nie dowierzasz.

Biedrzych ze Strażnicy ostro wstrzymał konia.

– Mam propozycję – rzekł, prostując się w kulbace. – Niezależnie od wszystkiego, zawrzyjmy rozejm, choćby tylko na czas tej misji. Zapuściliśmy się w sam środek wrażego obozu. Źle skończymy, jeśli nie będziemy sobie dowierzać, jeśli nie będziemy solidarni, czujni i solidarnie gotowi do wzajemnej obrony naszych tyłków, gdyby do tego przyszło. Jak będzie? Uściśniesz mi rękę?

– Uścisnę. Ale od tej chwili między nami szczerość, Biedrzych.

– Szczerość, Reynevan.

* * *

Następnego dnia minęli miasteczko Krzanowice i dotarli do wsi Bojanów, znacznej surowym budynkiem konwentu, filii klasztoru raciborskich panien dominikanek. Od Raciborza, jak wyliczył Biedrzych, dzieliła ich jakaś mila.

– Przypominam – zebrał ekipę i rozpoczął odprawę – że jesteśmy kupcami z Prus, z Elbląga, byliśmy na Węgrzech, właśnie stamtąd wracamy. Jesteśmy przygnębieni, bo pod Odrami zatrzymali nas i okradli husyci. Takiej wersji się trzymamy, gdyby co. Reynevan i Szarlej po niemiecku mówią, wiem. A ty, waligóro? Który jesteś, kim jesteś?

– Mówię wszystkimi językami ludzi, mimo to jestem jak cymbał brzmiący i jako miedź brząkająca. A zwę się Samson. Zwracaj się więc do mnie imieniem, komendancie.

* * *

W oddali widzieli już mury i wieże Raciborza, wpierw, nawet jeszcze nie dojeżdżając do podgrodzia, minęli kościółek, cmentarz i dekorującą szczyt płaskiego wzgórza szubienicę. Na poprzecznej belce kołysało się na łagodnym wietrze kilka ciał w zróżnicowanym stopniu rozkładu.

– Wieszają nawet w Wielkim Tygodniu – zauważył Szarlej. – Znaczy, jest zapotrzebowanie. Znaczy, łapią.

– Wszędzie teraz łapią – wzruszył ramionami Biedrzych. – Po zeszłorocznej rejzie wszędzie widzą husytów. Psychoza strachu.

– Rejza – zauważył Reynevan – nawet nie zawadziła o księstwo raciborskie. Oni husytów nawet nie widzieli.

– A diabła ktoś widział? A wszyscy się boją.

Przejechali przez zasnute dymami podgrodzie, rozbrzmiewające głosami rozlicznych zwierząt i odgłosami zajęć, jakich ludzie zwykli imać się zarobkowo. Pod Bramą Mikołajską siedziało dobre ćwierć setki żebraków, demonstrujących spod łachmanów zropiałe kikuty i wrzody. Biedrzych rzucił im kilka miedziaków, dla uwiarygodnienia pozorów i przykrywki: wkraczali do miasta jako kupcy, a wśród kupców istniała moda na jałmużny, darczynienie i temu podobne popisy.

– Tu się rozdzielamy – oświadczył, gdy opuścili przedbramie i znaleźli się przy klasztorze dominikanek. – Znacie Racibórz, jak sądzę? To jest ulica Panieńska, jadąc prosto dotrzecie do Rynku i odchodzącej od niego ulicy Odrzańskiej, wiodącej do bramy o tej samej nazwie. Jest tam gospoda znana jako „Waga Młyńska”. Tam się zatrzymacie i zaczekacie na nas. Znaczy na mnie i na Reynevana.

– Wy zaś – zmrużył oczy Szarlej – udacie się tymczasem pod inny adres. Pod jaki, jeśli można wiedzieć?

– W zasadzie można. – Twarz Biedrzycha nie drgnęła. – Ale czy warto? Jeśliby, tfu, tfu, coś poszło nie tak, mogą o ten adres pytać. Wtedy lepiej móc zasłonić się niewiedzą.

44
{"b":"89095","o":1}