Литмир - Электронная Библиотека

– Jeśliby, tfu, tfu, coś poszło nie tak – rzekł spokojnie demeryt – trzeba może będzie wyciągać wasze dupska z potrzasku. Wiedza może wtedy okazać się pomocną. W odróżnieniu od niewiedzy.

Kaznodzieja milczał przez chwilę, przygryzając wargę.

– W rynku – powiedział wreszcie. – Wschodnia strona, róg Długiej. Dom „Pod Złotą Koroną”.

* * *

O pomyłce mowy być nie mogło, kamienica we wschodniej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, ozdobiona była na froncie okazałym reliefem, przedstawiającym złotą koronę wśród roślinnych motywów. Skryte w podsieniu drzwi przypominały wrota twierdzy, równie długo przyszło też do nich kołatać, by doczekać się reakcji. Biedrzych kołatał i klął z cicha. Reynevan oglądał się, wypatrując możliwych śledzących. Wreszcie otworzono im, wysłuchano, poprowadzono, wprowadzono. Reynevan aż westchnął ze zdumienia. Wnętrze, w którym się znaleźli, było identyczne z tym wrocławskim, w którym w lutym odbierał depozyt Ottona Beessa, identyczne w każdym niemal detalu, wliczając gdańskie meble, kominek i wielką mapę na ścianie naprzeciw. Rezydujący w znajomym wnętrzu urzędnik też wyglądał znajomo. I nie dziwota, bo to był ten sam urzędnik.

– Witam panów w pięknym i bogatym mieście Raciborzu. – Urzędnik Kompanii Fuggerów uniósł się zza stołu, dał znać, by usiedli. – Pan Biedrzych ze Strażnicy, jak sądzę?

– W istocie – potwierdził kaznodzieja. – To zaś jest…

– Reinmar von Bielau vel Hagenau – przerwał z uśmiechem urzędnik. – Miałem już przyjemność. Rad jestem widzieć waści, rad konstatuję, że wyszedłeś obronną ręką z rozlicznych turbacyj, jakie niedawno stały się waści udziałem. Waszmość pana zaś, panie ze Strażnicy, proszę o przekazanie hejtmanowi Prokopowi Wielkiemu, że uradował mnie widok pana Reinmara.

– Uczynię to – odrzekł Biedrzych z kamienną twarzą.

– Musisz bowiem wiedzieć, Reinmarze – z warg urzędnika nie znikał uśmieszek – że twa obecność tutaj to swoisty sprawdzian. Test na zaufanie. Hejtman Prokop zdecydował się poddać próbie Kompanię Fuggerów. Kompania, która nigdy nie pozostaje dłużna, poddała próbie hejtmana Prokopa. Próby, stwierdzam to, wypadły nadzwyczaj pomyślnie. Dla wszystkich.

– Proponuję przejść do rzeczy – rzekł kwaśno Biedrzych. – Czas nagli.

– Oszczędzajmy zatem – zgodził się urzędnik – czas i słowa. Czas to pieniądz, zaś verbis ut nummis utendum est . A mówić wszak mamy o pieniądzach. W powietrzu wisi wojna, a nervus belli pecunia . Słucham zatem, panie ze Strażnicy. Jakie są względem pecunii oczekiwania hejtmana Prokopa, naczelnego sprawcy wojsk Taboru? Na jaką sumę obliczył Tabor swoje potrzeby? Jaka suma was zadowoli?

– Sto tysięcy kóp groszy praskich.

Urzędnik pogładził gładko ogolony podbródek.

– To niemało. Powiem więcej: to dużo.

– Hejtman Prokop proponuje, by Kompania potraktowała to jako inwestycję.

– Wojna – odrzekł urzędnik – to rzecz zbyt niepewna, by angażować w nią tak wielki kapitał z myślą o przyszłych zyskach. Inwestycja taka nie wchodzi w grę również z powodów moralnych i etycznych, Kompania Fuggerów, niczym żona Cezara, musi dbać o swój wizerunek i reputację. Zostaje nam więc pożyczka. Poufny kredyt. Udzielimy wam kredytu, spłacicie go… Powiedzmy, w ciągu trzech lat. Oczywiście z procentem. Procent, rzecz jasna, będzie wysoki. Ale bezgotówkowy.

– To znaczy – uniósł brwi Biedrzych – bez gotówki?

– Tak, to właśnie to znaczy. Bezgotówkowy, czyli bez gotówki. Udzielony kredyt spłacicie według wartości nominalnej. A odsetki w postaci świadczeń.

– Jakich?

– Najdalej za rok – zaczął po chwili napiętego milczenia urzędnik Fuggerów – ruszycie z wielką rejzą na Saksonię. Przesądza o tym sytuacja gospodarcza, polityczna i militarna. Wyprawa będzie miała charakter głównie łupieski, nie mniej ważne będą jej cele drugorzędne: eksport rewolucji, propaganda i posianie postrachu, jak również zdruzgotanie ekonomiki wroga, złamanie jego morale i pokrzyżowanie planów kolejnej krucjaty na Czechy.

Biedrzych nie skomentował, twarz mu nie drgnęła. Ale oczy mówiły wiele.

– Z uwagi na skalę imprezy – kontynuował urzędnik – Tabor sprzymierzy się z Sierotkami i Pragą. W głąb Saksonii wejdziecie, jak odgadnąć nietrudno, przez Góry Kruszcowe, doliną Łaby ruszycie na Drezno i Miśnię. I tam rozpoczniecie spłacanie procentu od kredytu, którego udzieli wam Kompania. W drodze świadczeń. Czy miewasz problemy z zapamiętywaniem, panie ze Strażnicy?

– Nie miewam.

– To dobrze. Świadczenie pierwsze: zniszczycie hutę szkła w Glashütte.

– Aha. Należy, zgaduję, do konkurencji?

– Nie zgadujcie, panie Biedrzychu, bo to nie zgaduj-zgadula. Ani inna zbliżona charakterem zabawa ludowa. Kontynuując: w Lengefeld jest kopalnia rudy żelaznej. Zniszczycie koła i kieraty służące do odwadniania, czerpaki, płuczkarki, kruszarki i stępy do rozbijania urobku, młoty…

– Chwilę. Jeszcze raz. Co mamy tam zniszczyć?

– Wszystko – uśmiechnął się samymi wargami urzędnik Kompanii Fuggerów.

– Jasne.

– W ramach dalszych świadczeń – głos urzędnika był chłodny i beznamiętny – zrujnujecie szyb kopalni w Hermsdorfie, hamr, fryszerkę i wszystkie dymarki. Zniszczycie kopalnię srebra w Marienbergu. Kopalnię węgla we Freitalu. I kopalnię cyny w Altenbergu. Spamiętacie?

– Jasne.

– Doskonale. Jeśli Tabor przystanie na warunki, sto tysięcy kóp groszy zostanie wam dostarczone w ciągu miesiąca. To wszystko, panie ze Strażnicy. Proszę przekazać hejtmanowi Prokopowi wyrazy uszanowania. Zaś pana von Bielau poproszę, by został. Mam doń dwa słowa. Prywatnie.

Biedrzych ukłonił się, obrzucił Reynevana niechętnym spojrzeniem. I wyszedł.

– Twoje sprawy we Wrocławiu nie mają się najlepiej – zaczął urzędnik, gdy tylko zostali w cztery oczy. – Wiem, że pokładałeś nadzieje w altaryście, zwanym ojcem Felicjanem. Nadzieje to płonne. Altarysta ci nie pomoże, sam wpadł w tarapaty, z których niełatwo będzie mu się wykaraskać. Jakikolwiek kontakt z nim jest obecnie absolutnie niewskazany. Absolutnie niewskazane są też wizyty we Wrocławiu. I w jego szeroko rozumianych okolicach.

– Czy Felicjan dowiedział się czegoś o…

– Nie – przerwał urzędnik. – Ani on, ani nikt inny.

– Co z moimi przyjaciółmi? Czy są bezpieczni? Czy mogę być o nich spokojny?

– Nikt – odrzekł urzędnik – nie jest w tych czasach bezpieczny. A na luksus spokoju nie stać nawet najmożniejszych tego świata. Mogę cię jedynie uwiadomić, że Grabisa Hempla, zwanego Allerdingsem, we Wrocławiu nie ma, znikł, wyjechał, miejsce pobytu nieznane. A aptekarza Czibulki nikt z tobą nie łączy. I nie połączy. W tym względzie zdaj się na Kompanię.

– Dziękuję. Jeszcze jedno: w lutym z rąk wrocławskich strażników uratowała mnie… Kobieta. Wiecie może coś o niej?

Urzędnik uśmiechnął się.

– Kobieta, Reinmarze, to puch marny. Kompanię Fuggerów interesują wyłącznie zagadnienia ważkie.

* * *

Biedrzych nie czekał „Pod Koroną”, poszedł sobie. Reynevan był sam na raciborskim rynku.

W odróżnieniu od gwarnego i tętniącego aktywnościami podgrodzia, wewnątrz swych murów Racibórz był cichy i jakby przygasły. Reynevan, nie będąc bywalcem, nie wiedział, czy miasto było takie zawsze, czy też udzielała się mieszkańcom ciężka atmosfera Wielkiego Tygodnia. Pod mijanym właśnie kościołem farnym Wniebowzięcia zbierał się tłum idących na mszę, ale wiernych nie zwoływał dzwon: był Wielki Czwartek, dzwony świątyń oniemiały, zastąpione przez paskudnie i złowrogo klekocące drewniane kołatki.

Reynevan zmierzał ku farze właśnie, ale nagle skręcił w stronę ratusza. Był niespokojny, co i rusz zerkał przez ramię, upewniając się, czy nie jest śledzony. Winę ponosił urzędnik Fuggerów, który dość stanowczo zalecił czujność i zasugerował powrót inną trasą, najlepiej przy użyciu czarodziejskiego amuletu Pantaleona. Reynevan nie miał już jednak Pantaleona, maskujący wygląd artefakt został we Wrocławiu, w aptece „Pod Mandragorą”. Pod koniec pobytu we Wrocławiu, lękając się szkodliwych dla zdrowia skutków ubocznych noszenia amuletu, Reynevan ukrył go w sienniku i nie używał. Zapewne dlatego został schwytany.

Teraz wolał być ostrożny nawet do przesady. Miast iść wprost do towarzyszy pod „Wagę Młyńską”, kluczył. Wszedł w zatłoczone sukiennice, zatrzymał się przy ławie rymarza, gdzie tłok był największy. Czujnie obserwował przechodniów. Żaden nie wyglądał na szpicla. Odetchnął.

I omal się nie udławił, gdy ktoś znienacka klepnął go w ramię.

– Pochwalony – powiedział Łukasz Bożyczko. – Witaj na Śląsku, Reynevan. Gdzieżeś to bywał tak długo?

* * *

– No, nie każ czekać – ponaglił Bożyczko. – Jakie informacje masz dla mnie?

Na ciemnym podwórzu, dokąd wciągnął Reynevana, śmierdziało kiszoną kapustą. Rzygowinami. I kocim moczem.

– Dalej, dalej – niecierpliwił się Polak. – Pokaż, że jest z ciebie pożytek.

– Jeśli zdołałeś mnie tu znaleźć – Reynevan oparł się plecami o mur – to dysponujesz informacjami o niebo lepszymi niż ja. To, co ja wiem, pożytku ci nie przyniesie. Bo wiem tyle, co nic.

– Twoja Jutta – Bożyczko jakby go nie słyszał – ma pod naszą kustodią pełny luksus, wikt i opierunek, ma ciepło, czysto i wykwintnie, jest jej jak u mamy, ba, nawet lepiej, bo towarzystwo ciekawsze. Ten luksus kosztuje, ekspensujemy nań pieniądze. Nuże, upewnij nas, że nie idą one w błoto.

– Nic nie wiem. Nie mam o czym donieść.

– Rozczarowujesz mnie.

– Przykro mi.

– Przykro to ci dopiero może być – syknął Bożyczko. – Masz mnie za idiotę? Znalazłem cię tu, albowiem, jak słusznie się domyśliłeś, dysponuję informacjami. Wiem, żeś jest blisko Prokopa, blisko Horna, blisko Biedrzycha ze Strażnicy, blisko Korybutowicza. Musiałeś coś słyszeć, coś widzieć, czegoś być świadkiem lub uczestnikiem. Plany wojenne, zamysły polityczne, sojusze i przymierza, sposoby zdobycia środków finansowych. Musisz coś wiedzieć.

45
{"b":"89095","o":1}