Литмир - Электронная Библиотека

– Nie wiem o niczym.

Bożyczko tupnięciem odpłoszył łaszącego się do cholewek kota.

– Są dwie możliwości – powiedział. – Pierwsza: kłamiesz. Druga: jesteś głupcem i ślamazarą. W obu wypadkach okazujesz się nieprzydatnym, obie ewentualności przekreślają cię jako wartościowego współpracownika. Niedobrze to dla ciebie, jeszcze gorzej dla twojej Jutty. Luksusów, które ma teraz, możemy ją z łatwością pozbawić. A wygody zamienić na niewygody. Tak niewygodne, że aż bolesne.

– Przyrzekałeś, że jej nie skrzywdzicie! Łamiesz przyrzeczenie!

– Pozwij mnie do sądu.

– Wiem – wypalił Reynevan – o czymś, co was może zainteresować. Jeśli ciekawi was przyszłość świata.

– Mów.

– W roku 1431, w miesiącu lutym prawdopodobnie, umrze papież Marcin V. Cztery niedziele przed Wielkanocą konklawe ogłosi papieżem Gabriela Condulmera, kardynała ze Sieny, w proroctwie Malachiasza figurującego jako Lupa coelestina , wilczyca niebiańska. Zanim to się stanie, umrze Witold, wielki książę Litwy. Umrze jako książę, królewska korona nie będzie mu dana, knowania Luksemburczyka skutku nie odniosą. Zgon Władysława Jagiełły, króla Polski, nastąpi w Roku Pańskim 1434, w końcu maja lub na początku czerwca. Zygmunt Korybutowicz przeżyje obu stryjów.

– Od kogo masz te informacje?

– Jeśli powiem, że od pewnej czarownicy i od pewnego ducha z zaświatów, uwierzysz?

Odpędzony kot miauczał. Bożyczko przez kilka chwil mierzył Reynevana przenikliwym wzrokiem.

– Uwierzę – odrzekł wreszcie. – Bo skąd, jeśli nie z zaświatów lub czarów? Wiem coś o tym, podobnie jak ty jestem adeptem arkanów tajemnych. Żadna ujma, wszak nie kto inny, a trzech czarowników pierwszymi powitało Jezusa w Betlejem, przynosząc mu mirrę, kadzidło i złoto. Dzięki za wiedzę, wykorzystamy ją bez żadnego dubium . Ale to za mało. Zdecydowanie za mało. Chcę wiedzieć…

Urwał, wyprostował się, uniósł głowę, gestem nakazał Reynevanowi milczenie. Reynevan wytężył słuch, ale nie słyszał nic oprócz miauczenia kota, gwaru niedalekich sukiennic i stukotu drewnianych kołatek z kościoła Wniebowzięcia. Powęszył, bo zdało mu się, że wśród smrodu podwórca powiało nagle nikłym zapachem rozmarynu.

– Co jest? Bożyczko?

Łukasz Bożyczko, miast odpowiedzieć, capnął Reynevana za rękaw i targnął silnie. Reynevan stracił równowagę, usiłował uchwycić się słupa, miast słupa uchwycił człowieka. Kompletnie niewidzialny w mroku i zwinny jak cień człowiek odepchnął go z mocą; nim upadł, dostrzegł błysk ostrza, zobaczył, jak na człowieka rzuca się Bożyczko. Klinga zgrzytnęła po murze, rozległ się odgłos uderzenia, a zaraz potem wściekła klątwa, drugie uderzenie, po nim gruchot i trzask łamanych desek. Coś rozbłysło z mocą błyskawicy, na moment rozjaśniając podwórze, powietrze zawyło, silny zapach ozonu i terpentyny zdradził magię goetyjską. Reynevan nie zamierzał czekać i sprawdzać, kto rzucił zaklęcie. Zerwał się z ziemi, wskoczył na stos drewna, przesadził parkan, przez sąsiednie podwórze rzucił się ku podbramiu. Był szybki, ale nie dość. Ktoś raptownie skoczył mu na plecy i przewrócił, przygniatając do ziemi.

– Spokojnie – wymruczał mu do ucha miękki i melodyjny kobiecy alt. – Spokojnie, Reynevan.

Usłuchał. Ucisk zelżał. Mówiąca altem i nieuchwytnie pachnąca rozmarynem kobieta pomogła mu wstać.

– Inkwizytor uciekł, niestety – powiedziała, ledwie widoczna w mroku. – A szkoda. Ze złapanego dałoby się może wycisnąć, gdzie trzymają Apoldównę.

– Wątpię… – pokonał zdumienie i opór wyschniętego gardła. – Wątpię, by się dało.

– Może i słusznie wątpisz – zgodził się alt. – Ale chociaż porządnie go nastraszyłam. I dwa razy walnęłam, a zdrowo, bo mam kastet w rękawicy. Aż mu zęby zadzwoniły! Żeby uciec, musiał użyć magii, czarownik zapowietrzony…

– I teraz odegra się na Jutcie.

– Nie zrobi tego. A ciebie będzie się przez jakiś czas bał nękać.

– Kim jesteś?

– Nie tak szybko, nie tak szybko – w podniecająco modulowanym głosie zadźwięczała drwina. – Jestem przyzwoitą dziewczyną, mam zasady. Coitus najwcześniej na trzeciej randce, zwierzenia, wyznania i inne poufałości na czwartej albo jeszcze później. Piano tedy, chłopcze, piano . Dość ci wiedzieć, że jestem po twojej stronie.

– Uratowałaś mnie we Wrocławiu…

– Przecież mówiłam. Jestem po twojej stronie. Dbam, by cię nic złego nie spotkało. W ramach tego dbania chcę ci dopomóc odzyskać ukochaną. W tym celu proponuję spotkanie w Strzegomiu.

– Kiedy?

– Trzeciego dnia miesiąca Tamuz. Na ulicy Kościelnej, w pobliżu szkoły i budynku komandorii joannitów. Nie będąc do końca pewną, jak wykalkulujesz datę, będę tam zaglądać przez kolejne trzy dni. Jeżeli naprawdę zależy ci na narzeczonej, zmieść się w terminie.

– Dlaczego akurat Strzegom?

– To bliskie mi miasto.

– Dlaczego mi pomagasz?

– Mam w tym interes.

– Jaki?

– Na dziś – powiedział rozmarynowy alt – taki: wkrótce pewien twój stary znajomy poprosi cię o radę. Stoi w obliczu decyzji, waha się. Spraw, by przestał się wahać. Utwierdź go w mniemaniu, że pierwsza myśl była dobra i że postępuje właściwie.

– Nie rozumiem.

– Zrozumiesz. Bywaj, wracaj do druhów. No, czego tu jeszcze stoisz?

– Zdradź mi tylko jedno…

– Reynevan!

– …jesteś człowiekiem? Normalną… Hmm… Ludzką kobietą?

– W tej kwestii – odpowiedział mu z mroku drwiący chichot – zdania są podzielone. A opinie różne.

* * *

Nazajutrz, w Wielki Piątek, wczesnym i smutnym rankiem opuścili Racibórz. Indagowany o cel i trasę podróży Biedrzych napomknął coś o wiodącym na wschód trakcie krakowskim, nikogo jednak nie zdziwiło, gdy zostawiając po prawej most na Odrze, pojechali na północ, lewym brzegiem, a na rozstaju, do którego wnet dotarli, miast głównego szlaku na Nysę, Biedrzych, nie mówiąc słowa, wybrał drogę mniej uczęszczaną. Prowadzącą ku Koźlu.

O wydarzeniach poprzedniego wieczora Reynevan nie wspomniał druhom ani słowem.

Kaznodzieja naglił, jechali więc szybko i jeszcze przed zachodem słońca ujrzeli wieże grodu. Reynevan już wcześniej domyślił się, co to za gród, wtedy, gdy nie dojeżdżając do Koźla, skręcili ostro na zachód, w lasy, wiedział, dokąd – i do kogo – zmierzają. A jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, rozwiał je widok orszaku rycerstwa, wyjeżdżającego naprzeciw. Znał rycerzy, pamiętał ich miana i herby. Prawdzic. Nieczuja. A na czele…

– Bóg pomagaj! – powitał, osadzając konia, Krzych z Kościelca herbu Ogończyk. – Pomagaj Bóg waszmościom. Rad was widzę, panie Reynevanie. Witamy w Głogówku. Pospieszajmy. Książę Bolko czeka. Pilnie waszmościów wygląda.

* * *

Widok z murów głogóweckiego zamku dawał pełny obraz zniszczeń i klęsk, jakich w wyniku ubiegłorocznej rejzy doznała i doświadczyła Glogovia Minor , do niedawna perełka architektury śląskiej. Położone za rzeką Ozobłogą Przedmieście Wodne po prostu znikło, trudno było się domyślić, że na czarnej skorupie wyżarzonej ziemi stały kiedyś jakieś zabudowania. Podobny los spotkał ludne niegdyś i gwarne Przedmieście Zamkowe. Na Przedmieście Kozielskie życie powoli powracało, jednak i tu widać było wyraźne ślady pożarów, jakie szalały przed rokiem, w piątek przed niedzielą Letare Anno Domini 1428, gdy na Głogówek, złupiwszy pierwej klasztor paulinów w Mochowie, uderzyły oddziały Taboru: Czesi Jana Zmrzlika ze Svojszyna i Polacy Dobka Puchały.

Nie tylko przedmieściom się wówczas dostało, przypomniał sobie Reynevan. Bramy rozwalono, mury sforsowano, Zmrzlik i Puchała wdarli się do grodu, czyniąc rzeź i pożogę, z której Głogówek nie podniósł się do tej pory. Czarne od sadzy i kopcia były kamienice w rynku, ruinę, mimo trwającej odbudowy, przedstawiała sobą południowa część miasta, okolice kolegiaty Świętego Bartłomieja. Sama kolegiata też zdrowo oberwała, poważnie ucierpiał klasztor franciszkański.

– Przygnębiający widok, nieprawdaż, Reynevan? – Książę Bolko Wołoszek oparł się łokciami o mur. – A wiadomym ci wszak, że miasto i tak miało szczęście. Gdy wówczas, w marcu, ułożyłem się z wami, Prokop powstrzymał palenie i kazał uwolnić wziętych w niewolę mieszczan. Uwolnieni wzięli się za odbudowę, tylko dzięki temu nazwa Głogówek nie znikła z mapy Śląska. A trochę potrwa, nim na mapę wrócą Prudnik, Biała i Czyżowice.

– Nie dopuszczę, by kolejne miasta podzieliły los Prudnika i Białej – podjął książę. – Głogówek ocalał dzięki przymierzu z wami, husytami. Które zawarłem za twoją radą, Reinmarze, kamracie i druhu z praskiej wszechnicy. Pamiętam o tym. Dlatego nalegałem, byś teraz znalazł się w składzie Prokopowego poselstwa. Pomówimy o tym, ale w komnatach, przy winie. Przy dużej ilości wina. Widok tych pogorzelisk regularnie budzi we mnie przemożną chęć zalania się w trupa.

* * *

– Słyszałem – Wołoszek zakołysał węgrzynem w pucharze – że we Wrocławiu obłożyli cię klątwą. Witaj tedy w konfraterni! Teraz my nie dość, że kamraci, żacy z praskiego Karolinum, to i obaj pod anatemą. Mnie przyłożyli za układy z wami, rzecz jasna. I za to, żem wtedy temu księdzu maczużką czerep rozłupał. Ale ja gwiżdżę na ich anatemy. Mogą wyklinać do sądnego dnia, mam ich gdzieś. Mnie, kamracie, i tak z pompą Bracia Mniejsi w odbudowanym głogóweckim konwencie pochowają, w krypcie, śpiewać będą nad trumną, modlić się, świece palić i kadzidła. Pełna pompa i parada będzie, nie wiem, kurwa, czy biskupa tak ufetują, gdy nogi wyciągnie, co zresztą daj nam Boże jak najrychlej. Dziwi cię, skąd to wiem, to o swoim pochówku? Mam, bracie, wróżbitę na usługach, sortiariusa i czarodzieja. Taki trochę z niego po prawdzie drobiarski więcej czarodziej, kury i kaczki łapie, patroszy, z patrochów przyszłość czyta. Ale czyta udatnie, przyznać trzeba.

– I to on, ten haruspik, taki ci paradny pogrzeb wywróżył? Niech zgadnę: w wieku sędziwym? Po życiu szczęśliwym? W sławie i bogactwie? Niech zgadnę: płacisz mu hojnie? Zapewniasz byt rodzinie, krewnym i znajomym?

46
{"b":"89095","o":1}