w którym krwawią hostie i spotykają się przyjaciele. A nad miastem Bolesławiec zapada noc. I niczym u Wergilego sen pogrążył wszystko co żywe.
Dzień dziewiątego czerwca Anno Domini 1429 powitał ciepłem od samego brzasku, zaś już około trzeciej godziny dnia zapanował skwar, upał wręcz paraliżujący. Mieszkańcy Gelnau, wsi położonej u samego wylotu Przełomu Nysy, którzy zawsze, każdego dnia bacznie poglądali ku wznoszącej się na południu górze Warnkoppe, dziewiątego czerwca zalegli w cieniu, błogo rozleniwieni i obojętni na wszystko.
Z otępienia wyrwał ich krzyk. Krzyk pełen przerażenia.
– Sygnał! Sygnaaał!
Krzyczał rolnik z najdalej położonego pola. Krzyczał, wskazując na górę Warnkoppe, ze szczytu której wznosił się i bił w niebo pionowy słup czarnego dymu.
* * *
W Jemlitz, miasteczku położonym na południe od Żytawy, proboszcz parafii Świętego Cyriaka dreptał przez nawę kościółka, ocierając rękawem sutanny spoconą twarz. Spocił się, pokrzykując i pomstując na robotników, którzy remontowali budynek gospodarczy plebanii, teraz spieszył do zakrystii, by wytchnąć w chłodzie murów. Nader, oj, nader często zapominał, by w drodze przystanąć, przyklęknąć i przeżegnać się przed ołtarzem, a jeśli nawet to czynił, to machinalnie i bezmyślnie. Zeszłej nocy proboszcza nawiedził jednak sen, zły sen, po którym duchowny przysiągł sobie nie dopuszczać się więcej podobnych zaniedbań.
Zatrzymał się, przyklęknął. I zaczął krzyczeć. Głosem tak okropnym, że usłyszeli i przybiegli robotnicy z plebanii.
Ołtarz zalany był krwią. Krwią, która wyciekła z tabernakulum.
* * *
Na żytawskim gościńcu załomotały kopyta, obok wozu przemknął goniec konny, zostawiając za sobą wielką chmurę kurzu. Drwal Hunsrück zdążył jednak na ułamek sekundy zobaczyć wykrzywioną w zgrozie twarz jeźdźca. Od razu wiedział, co się święci.
– Jorg! – wrzasnął na syna. – Biegiem przez las do chałupy! Niech matka pakuje dobytek! Uciekamy! Czechy idą!
* * *
Biły na trwogę dzwony kościołów Świętego Krzyża i Piotra i Pawła. Dudniły buty, szczękało żelazo, krzyczeli setnicy. Miasto gotowało się do obrony.
– Przodem idą patrole – zameldował przybyły ze zwiadu rycerz Anzelm von Redern. – Za nimi idzie oddział konny, będzie nad trzysta koni. Za konnymi ciągnie cała potęga, jakieś sześć, siedem tysięcy z więcej jak dwiema setkami wozów. Nie ma machin oblężniczych.
– A zatem na miasto nie uderzą – odetchnął Lutpold Uechteritz, starosta Żytawy. – Zgorzelec za swymi murami też może, widzi mi się, spać spokojnie. Ale co się dostanie miasteczkom, podgrodziom i wsiom, to się dostanie. Niektórym już po raz drugi.
– W Ostritz – załamał ręce Venantius Pack, opat franciszkanów – ledwo nowe krokwie gontem kryją… Klasztor cysterek ciągle w ruinie… Bernstadt jeszcze się z popiołów nie podniosło…
– Pozwolim na to? – zawołał zapalczywie młody Kaspar Gersdorf. – Nie wyjdziem zza murów? Nie ruszym w pole?
Ulryk von Biberstein, pan na Frydlandzie i Żarach, tylko parsknął lekceważąco. Starosta Uechteritz spojrzał młodzikowi w oczy.
– Ich jest siedem tysięcy – odrzekł zimno. – Z czym chcesz w pole, chłopcze?
– Z imieniem Boga na ustach! Przebóg, ja z moimi idę!
– Nie zatrzymuję.
– Jeśli pozwolicie, opuszczę Żytawę i ja. Z moimi ludźmi.
Lutpold Uechteritz obejrzał się. I przełknął ślinę.
Birkart Grellenort, wysłannik biskupa wrocławskiego. Wysoki, szczupły, czarnowłosy i czarno odziany. Ptasie oczy, zły uśmiech. I wejrzenie diabła.
– Idźcie – skinął przyzwalająco. – Idźcie, panie Grellenort.
Oby jak najdalej, dodał w myśli. I nie wracajcie. Ani ty, ani żaden z twoich piekielnych jeźdźców.
* * *
Reynevan czuł magię. Umiał ją wyczuwać. Nie stracił, jak się okazało, tej przydatnej umiejętności.
Wysoką drogę opuścili wkrótce po wyjeździe z Legnicy, zmusiła ich do tego nagła a nadzwyczajna aktywność podjazdów i patroli, zatrzymujących wszystkich do kontroli i naprzykrzających się na wszelkie możliwe sposoby. Wieści z Łużyc sprawiły, że psychoza husyckich szpiegów, czarownic i żydowskich dywersantów udzieliła się w Legnicy wszystkim, zapanowała nad wszystkimi umysłami. Przy wyjeździe z miasta zmitrężyli mnóstwo czasu, Brama Chojnowska była kompletnie zakorkowana. Kontroli i śledztwu poddawano co prawda tylko chcących wjechać do miasta, ale i opuszczającym przyglądano się nader podejrzliwie. Drogi roiły się od zbrojnych. Zaraz za Legnicą, ledwo wjechali na Via Regia , trakt wiodący przez całą Europę, napatoczyli się na kontrolujący podróżnych oddział konny. Od kłopotów wybawiła ich awantura, jaką wszczął zmierzający do domu kupiec z Kijowa, rozeźlony tym, że knechci bebeszą mu wozy i zupełnie nie pojmują, co do nich mówi. Około ćwierć mili dzieliło ich od komory mytniczej w Eibenmühl, Rixa podejrzewała tam kolejny punkt kontrolny; posterunek i blokada były też prawdopodobnie przy komorze celnej w Tomaszowie. Choć tedy Via Regia dawała możność podróżować szybko i wygodnie, rozsądniej było porzucić transeuropejski trakt i jechać lasami.
Noc zastała ich w bliskości Chojnowa, po ubiegłorocznej rejzie wciąż będącego ruiną i pogorzeliskiem. Przyjrzawszy się rankiem zgliszczom miasta, Reynevan zwątpił, by kiedykolwiek zdołało podnieść się z ruin.
Nadal trzymali się dróg polnych, ścieżek i wyboistych leśnych duktów, zmierzając ku zachodowi. Minęli, patrząc z góry, położoną w dolinie wioszczynę nad zakolem krętej rzeczki. I tu Reynevan wyczuł magię.
Czuł ją, węszył w leśnym zapachu mchu i żywicy, w wietrze, słyszał w nerwowym pokrzykiwaniu sójek i srok, w szumie liści i skrzypie pni. Wzbierający gwałtowną falą niepokój sprawił, że zatrzymał Rixę, mocno chwytając za tręzle jej konia. Nim zdążyła o cokolwiek spytać, zaczęło się.
– Adsumus! Adsuuumus!
Zza porośniętego jeżyną grzbietu po lewej wypadło i runęło na nich po pochyłości dziesięciu Czarnych Jeźdźców.
Obrócili konie i karkołomnym galopem puścili się w dół, ku rzeczce. Gdy forsowali ją w rozbryzgach błota, od prawej flanki osaczyło ich następnych pięciu Jeźdźców. Reynevan zdążył już, choć w pędzie, nakręcić windę swej myśliwskiej kuszy, teraz podrzucił łoże do policzka i nacisnął spust. Pomny dawnych nauk i doświadczeń nie mierzył w człowieka, lecz w konia. Trafiony bełtem kary ogier stanął dęba i zaszalał, zwalając na ziemię nie tylko własnego Jeźdźca, ale i dwóch sąsiednich, wśród pozostałych czyniąc zamieszanie, które pozwoliło im się przemknąć. I teraz rwali, bodąc boki koni ostrogami, kotliną w dół, na równinę, tam, gdzie bieliła się wstążka Wysokiej Drogi. Spod kopyt leciała rwana darń. A pościg następował im na pięty.
– Adsumus! Adsumus!
Z jaru po prawej, całkiem z bliska, wypadli kolejni Jeźdźcy, w pięć koni. Byli tak blisko, że w jednym rozpoznał dziewczynę. Ja ją znam, widziałem już, pomyślał. I skulił się w siodle, w samą porę, bo ciśnięty oszczep otarł mu się o ramię.
– Adsuuuumuuus!
Z łomotem kopyt wypadli na Via Regia, odsądzili się w szaleńczym cwale. Jeźdźcy byli tuż za nimi. Reynevan z przerażeniem dostrzegł, jak na ich czoło wysuwa się jeden, jak pędzi z rozwianym na kształt demonich skrzydeł płaszczem. Wiedział, kto to jest. Wiedział, zanim rozpoznał. Pochylił głowę na grzywę i runął w dziki bieg. Za Rixą, której gniada klacz rwała jak jeleń. Pomimo szaleńczych wysiłków, Czarni Jeźdźcy zaczęli zostawać z tyłu. Z początku nieznacznie, potem coraz wyraźniej. Zostawali w tyle. Ale nie zaprzestawali pogoni. Reynevan wiedział, że nie zaprzestaną. Rixa też to wiedziała.
– Komora! – przekrzyczała wiatr. – Celna!
Pojął. Punkt kontrolny w Tomaszowie, który chcieli ominąć, teraz mógł być ich ratunkiem. Zbiorowisko ludzi mogło być ich ocaleniem.
Ale od komory dzieliła ich jednak wciąż znaczna odległość. A konie, choć rącze, choć wciąż nie pozwalające Czarnym Jeźdźcom skrócić dystansu, nie były wszak z żelaza.
Reynevan poczuł magię. Usłyszał ją.
Pomurnik, nie zaprzestając cwału, uniósł rękę, wywrzeszczał zaklęcie. Konie Reynevana i Rixy zarżały dziko w odpowiedzi.
Droga przed nimi, biegnąca wśród szpaleru drzew Via Regia, dotychczas płaska jak stół, nagle jakby stanęła dęba. Tam, gdzie jeszcze przed momentem było równo i płasko, teraz wyrosła stromizna. Nie mające końca strome wzniesienie.
– To iluzja! – krzyknął Reynevan. – To czar! Tego nie ma!
– Powiedz to koniom!
Nie było sensu mówić. Konie zwolniły na stromiźnie. Darły się na nią, ale zaczęły chrapać, rzęzić, ronić płaty piany. Z tyłu doleciał ich triumfalny wrzask.
– W pole! Z drogi i w pole!
Skręcili. Ale pole też już nie było polem. Było górą, z pozoru jeszcze bardziej stromą aniżeli droga.
Przyszedł, uznał Reynevan, czas na środki rozpaczliwe.
Wysupłał spod kabata sznurek i zawieszony na nim żyłkowany kamyk z oczkiem w kształcie ludzkiego oka. Jakoby kastylijski, jakoby przywieziony z Burgos, nabyty w legnickim Zaułku Magów. Kosztujący trzy grosze. I prawdopodobnie tyleż wart.
– Viendo, no vean! – zakrzyczał, ściskając talizman w spoconej dłoni, tak mocno, jakby chciał go zgnieść. – Viendo, no vean! W bok, Rixa, w bok! Ku lasowi! Jedź ku lasowi!
– Widzą nas! Osaczą!
– Skręcaj ku lasowi!
Stało się niemożliwe. Niewiarygodne i nieprawdopodobne.
Talizman zareagował na zaklęcie-aktywator. I zadziałał.
Gnali ku lasowi, a doganiały ich krzyki, krzyki zdumienia i niedowierzania. A potem wściekłości. Nie oglądali się. Z twarzami wtulonymi w grzywy gnali, ile sił w koniach. Spowolnił i wyhamował ich dopiero las, gąszcz, wiatrołom, przepaściste wykroty. I cisza.
– Nie widzieli nas… – wciągnęła powietrze Rixa. – Naprawdę nas nie widzieli… Staliśmy się dla nich niewidzialni…