– Trwa wojna – odparł hardo szpieg. – A wojna, wybacz banał, jest okrutna. Nie bierz mnie pod włos, Grzegorzu. Ja też mógłbym ci pokazać spalone osady pod Nachodem i Broumovem, tamtejszych okaleczonych ludzi, zgliszcza i groby pomordowanych, znaczące szlaki katolickich krucjat!
– Wybaczyłem jeden banał, ten o wojnie. Nie zasypuj mnie kolejnymi.
– I wzajemnie.
Milczeli jakiś czas. Wreszcie Horn cisnął psu resztkę kaczki, porwał kubek i wypił go duszkiem.
– Zostawmy – odstawił kubek ze stukiem – na chwilę biskupa i dobro Kościoła. A co powiesz o Grellenorcie? Moim celem nie był biskup wrocławski, zdaję sobie sprawę, że to ciut za wysoko dla mnie, gdzie mi z motyką na słońce. Celem mojego ataku miał być owiany tajemnicą zamek Sensenberg, kryjówka Grellenorta. Miejsce, w którym ten biskupi bękart bluźni Bogu, uprawia czarną magię i nekromancję, gdzie warzy trucizny, jady i odurzające dekokty, dokąd przyzywa demony i diabły. Skąd wysyła swych Jeźdźców na terrorystyczne misje, każąc mordować spokojnych obywateli. Poucz mnie, inkwizytorze, jak to jest? Możnali atak na takie miejsce uznać za agresję na Kościół? A może prawdą jest to, co mówią, że dla Rzymu cel uświęca środki, że do walki z wolną myślą, herezją i ruchami reformatorskimi wolno zaprząc i wykorzystać wszystko, w tym i czarną magię?
Teraz na Grzegorza Hejnczego przyszła kolej długo pomilczeć. Parsifal, choć rozumiał piąte przez dziesiąte, zawisł wzrokiem na jego twarzy. Widział, jak mięśnie na żuchwach inkwizytora zagrały, jak oczy błysnęły, a usta złożyły się do odpowiedzi.
– Wiem, gdzie się znajduje zamek Sensenberg – uprzedził go Urban Horn. – I jak tam trafić.
– Czarni Jeźdźcy – odezwał się de Kassel – zamordowali Albrechta Barta z Karczyna, ów był mi druhem. Jeśli o mnie idzie, gotów jestem…
– Nie mieszaj się do tego, Egbercie – przerwał ostro inkwizytor. – Proszę.
Pan na Kopańcu zachrząkał, nerwowo zatarł dłonie. Grzegorz Hejncze w milczeniu skinął, dając znak, by Horn mówił dalej.
– To jest – rzekł Horn – niepowtarzalna okazja.
Hejncze milczał, przyłożywszy dłoń do czoła tak, by skryć oczy.
– Grellenorta – kontynuował cicho husycki szpieg – na Sensenbergu nie ma. Z większością swych zbirów pojechał na łużyckie pogranicze, polować na naszego wspólnego znajomego, medyka Reinmara z Bielawy. Dowiedział się bowiem, że Reynevan…
Inkwizytor odjął dłoń od czoła. Horn umilkł pod jego wzrokiem.
– Tak – odchrząknął. – Przyznaję. To za moją sprawą Grellenort dowiedział się o Reynevanie. To ja sprawiłem…
– Wiemy już – przerwał Hejncze – co sprawiłeś.
– Reynevan się wykaraska… On zawsze się wykaraska…
– Do rzeczy, Horn.
– Na Sensenbergu zostało zaledwie kilku. Naszą połączoną siłą sprawimy się z nimi w mig. I spalimy to gniazdo żmij, siedlisko zła. Pozbawimy Grellenorta kryjówki, ośrodka terroru, czarnoksięskiego zaplecza, źródła haszsz’iszu i innych narkotyków. Zasiejemy zwątpienie i strach wśród jego Jeźdźców. Przyspieszymy jego upadek.
– Ha! – Egbert de Kassel zatarł dłonie, spojrzał na inkwizytora, zmilczał.
– Spotkałem się – powiedział powoli Grzegorz Hejncze – ostatnio z opinią, że terroryzm jest złem i że wiedzie donikąd. To zdaje się wątpliwościom nie ulegać. Jest jednak jedna rzecz gorsza od terroryzmu: metody jego zwalczania.
Długo panowała cisza.
– Cóż – odezwał się wreszcie inkwizytor. – Ad maiorem Dei gloriam , cel uświęca środki… Hajże zatem na Sensenberg. Viribus unitis … Stać, stać, powoli, dokąd to, Horn? Nie dokończyłem zdania. Zawieramy rozejm, będziemy współdziałać. Ale za pewnymi kondycjami.
– Słucham.
– Nie chcąc nazwać naszego rozejmu kruchym, nazwę go tymczasowym. Wolny jeszcze nie jesteś, po Sensenbergu będę chciał z tobą pogawędzić. Dokonać wymiany informacji. I ustalić zakres… wzajemnych przysług… W przyszłości.
– O co ci chodzi?
– Dobrze wiesz, o co. Ty coś dasz, ja coś dam. By się nam lepiej i dyskretniej rozmawiało, odosobnię cię. Nie w więzieniu. W klasztorze.
– Jeśli już – uśmiechnął się Urban Horn – to proszę w żeńskim. Na przykład w tym, w którym więzisz narzeczoną Reynevana.
– O czym ty, u diabła, mówisz? – uniósł się Hejncze. – Jaka narzeczona? Już któryś raz dochodzą do mnie te banialuki. Ja miałbym… Święte Oficjum miałoby uprowadzać i inkarcerować panny? To jakiś absurd!
– Twierdzisz, że to nie Inkwizycja więzi Juttę Apoldównę?
– Tak właśnie twierdzę. Dość bzdur, Horn. Przed nami sanctum et gloriosum opus . Sensenberg i Czarni Jeźdźcy.
– Damy im radę, bośmy w kupie. – Egbert de Kassel wstał, palnął pięścią w stół. – A w kupie siła! W drogę, z Bogiem! Jeżeli Bóg z nami, któż przeciw nam?
– Si Deus pro nobis – podjął Hejncze – quis contra nos?
– Když jest Bůh z námi – dokończył z uśmiechem Horn – i kdo proti nám?
* * *
Pojechali nie tracąc czasu, w skok, w czterdzieści pięć koni, drużyna kopaniecka, knechci inkwizytora, najemnicy Horna. Jechali w kierunku Gór Kaczawskich; drogi Parsifal dokładnie nie spamiętał, będąc w stanie permanentnego i bliskiego dygotu podniecenia.
Po jakimś czasie zostawili za plecami ostatnią wioskę, ostatni ślad ludzkiego bytowania, znaleźli się wśród dzikich pustkowi, na Śląsku, jakiego Parsifal nie znał. Przekonany o pełnym już triumfie cywilizacji, ze zdumieniem patrzył na prastary bór, którego nie tknęła siekiera. Na kamieniste, jałowe, poprzecinane wąwozami pustacie, których od lat chyba nie deptała ludzka stopa.
A potem zobaczyli. Strome, poszarpane urwisko. Wznoszący się nad nim szczyt. A na szczycie ruinę zamku, zębatą krenelażami miniaturę rycerskiego kraku z Ziemi Świętej.
Do zamku wiódł kręty wąwóz. U jego wejścia powitał ich widok tego, co zostało z poprzedników. Marsową twarz Egberta de Kassel pokryła bladość, zbledli zahartowani w bitkach armigerzy. Knechci żegnali się znakiem krzyża, niektórzy jęli modlić się głośno. Parsifal zamknął oczy. Mimo tego widział. Widok wrył się w pamięć.
Wejście do jaru zupełnie niemal tarasowała wielka kupa kości. Bynajmniej nie bezładna. Ktoś zadał sobie trud, by z czaszek, miednic, femurów i splecionych z żebrami piszczeli ułożyć powitalną dekorację, coś w rodzaju łuku triumfalnego. Mdlący smród dowodził, że konstrukcja była w stałej rozbudowie, coś dołożono do niej całkiem niedawno.
Konie nie chciały iść, zaczęły chrapać, miotać się i tłuc kopytami. Nie było wyjścia, mus był je zostawić. Spieszony oddział ruszył wąwozem. Przy spętanych koniach pan de Kassel rozkazał objąć straż czterem knechtom. Pod komendą armigera. I Parsifala von Rachenaua.
Tym to sposobem Parsifal von Rachenau, będąc formalnie pełnoprawnym uczestnikiem zdobywania Sensenbergu, z samego zdobywania nie widział nic. W szczególności ominął go widok straszliwej śmierci trzech knechtów, których w bramie zamku zbryzgała ogniem greckim magiczna pułapka. Nie widział, jak najemnicy Horna po ciężkiej walce zmasakrowali czterech Czarnych Jeźdźców na dziedzińcu. Jak knechtów inkwizytora, którzy wtargnęli do alchemicznego laboratorium, zaatakował monstrualny karzeł, gnom czy inny piekielnik, ciskając w nich butlami ze żrącym kwasem. Jak potwór spłonął żywcem, sam w rewanżu obrzucony pochodniami.
Parsifal nie widział zaciętej walki, jaką stoczyło z de Kasselem i kopanieckimi armigerami pięciu ostatnich Jeźdźców, osaczonych w sali rycerskiej. Nie widział, jak ich wreszcie rozsieczono, porąbano po prostu na kawałki. Nie widział, jak ich krew sikała na mury i na freski na nich. Na Jezusa, po raz wtóry upadającego pod krzyżem, na Mojżesza z kamiennymi tablicami, na Rolanda w bitwie z Saracenami, na wjeżdżającego do Jerozolimy Godfryda de Bouillon. I na Percivala, klęczącego przed Graalem.
Był wieczór, gdy oddział wrócił. Inkwizytor Hejncze. Urban Horn z zabandażowaną ręką. Ranny w głowę Egbert de Kassel z Kopańca. I dwudziestu czterech ludzi. Z trzydziestu sześciu, którzy z nimi wyruszyli.
Odjechali w milczeniu, w skupieniu. Bez zbędnego gadania, bez zwykłego przy w takich okazjach przechwalania się czynami i przewagami. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Sanctum et gloriosum opus , oto, czego dokonali.
A na tle rozgwieżdżonego nieba czarny blok ruiny zamku Sensenberg płonął jak pochodnia, buchając ogniem ze wszystkich swych okien.
* * *
– W nocy śnił mi się pożar – powiedział Reynevan, zarzucając siodło na konia. – Wielki ogień. Ciekawe, co też może znaczyć taki sen. Może przed wyjazdem odwiedzimy mistrza Zbrosława? Bo może to był sen wieszczy? Może znaczy, że trzeba się spieszyć jak do pożaru?
– Oby nie. – Rixa dociągnęła popręg. – Obejdziemy się bez takich wieszczb, bez ogni i bez pożarów. Zwłaszcza że dzień zapowiada się upalny.