w którym Reynevan zostawia ledwo co odzyskanych przyjaciół na wyspie Ogygii, sam zaś wyrusza w drogę. By wnet stanąć przed trybunałem rewolucyjnym.
Jechali. Początkowo galopem, zwalnianym tylko podczas pokonywania wzniesień. I po to, by konie nie padły. Jechali tak, że gruda strzelała spod kopyt. Gdy jednak od karczmy w Libinie oddzieliła ich jakaś mila, gdy legły między nimi a Libiną wzgórza, bory, lasy i krzaki, zwolnili tempo. Nie było sensu szarżować.
Wiał wiatr od gór, ciepły, wiosenny wiatr. Samson prowadził, wysforowawszy się na czoło kawalkady. Szarlej i Reynevan jechali równo, bok w bok, nie starając się dopędzić olbrzyma.
– Dokąd jedziemy? Szarleju? Dokąd wiedzie ta droga?
Koń Szarleja, piękny kary ogier, zapląsał, wcale nie zmęczony cwałem. Demeryt poklepał go po szyi.
– Do Rapotina – odpowiedział. – To wieś pod Szumperkiem. Mieszkamy tam.
– Mieszkacie? – Reynevan usta otworzył ze zdumienia. – Tu? W jakimś Rapotinie? A mnie jakeście odnaleźli? Jakim cudem…
– To był – parsknął Szarlej – jeden z istnej serii cudów. A co cud, to cudowniejszy. Zaczęło się trzy niedziele temu. Od tego, że Neplach wyciągnął kopyta.
– Co?
– Flutek opuścił padół. Zszedł był. Florentibus occidit annis. Krótko mówiąc, umarł. Naturalną śmiercią, wystaw sobie. Jedni mu stryczek prorokowali, inni stryczka mu życzyli, w sumie nikt nie wątpił, że łobuz pożegna ten świat nie inaczej jak na szubienicy. A on, wystaw sobie, umarł jak dzieciątko, względnie zakonnica. We śnie, we słodkim. Uśmiechnięty.
– Niemożliwe.
– Uwierzyć trudno – zgodził się Szarlej. – Ale przyjdzie. Jest wielu świadków. Między nimi Haszek Sykora, pamiętasz Haszka Sykorę?
– Pamiętam.
– Haszek Sykora przejął tymczasowo funkcję i obowiązki Flutka. A jest on, trzeba ci wiedzieć, bardzo przyjaźnie do cię nastawion. Kojarzysz jakąś ewentualną przyczynę?
– Nawet dwie. Dwa miękkie szankry, oba w miejscu przykrym i bardzo kłopotliwym dla żonatego mężczyzny. Wyleczyłem go magiczną maścią.
– Boże wielki – Szarlej wzniósł oczy ku niebu. – Serce roście, gdy się widzi, że bywa jeszcze wdzięczność na tym świecie. Dość będzie powiedzieć, że to właśnie on posłał nas tobie w sukurs. Jedźcie, rzekł, pod Sowiniec i Szumperk, odbijcie, rzekł, Reynevana, nim go do Pragi dowiozą, Praga dla niego niedobra. Co tam z Reynevanem było, rzekł, to było. Jegomość Neplach, rzekł, zawzięty nań był, ale jegomość Neplach umarł. Mnie, rzekł, do tej afery nic, a gdy Reynevan zniknie, afera z czasem przycichnie. Niechaj tedy znika medyk, niechaj jedzie, dokąd chce, jeśli winien, niech go Bóg sądzi, jeśli niewinny, niech mu Bóg dopomaga. Porządny gość.
– Bóg?
– Nie. Haszek Sykora. Dość gawęd, chłopcze. Daj koniowi ostrogę. Zobacz, jak Samson się odsadził. Za bardzo zostajemy.
– Dokąd mu tak spieszno?
– Nie dokąd, lecz do kogo. Zobaczysz.
* * *
Zasygnalizowana szczekaniem psów i zapachem dymu zagroda skryta była za brzozowym gajem i gęstym tarninowym żywopłotem, zza którego wyrastała strzecha stodoły. Za stodołą była szopa i lamus z trzcinowym dachem, ogrodzenie z żerdzi, a za nim sad, pełen przysadzistych śliw i jabłoni, dalej podwórze, biały gołębnik, studnia z żurawiem. I dom. Duży dom, postawiony z bali na zrąb, kryty gontem, z podpartym słupami podsieniem.
Ledwo wjechali na podwórze, ze schodków podsienia zbiegła młoda kobieta. Reynevan poznał ją, jeszcze nim zsunięta w biegu chustka odsłoniła bujne rude włosy. Poznał ją po tym, jak się poruszała, a poruszała się tak, jakby tańczyła, w pląsie, rzekłbyś, nie dotykając ziemi, iście nimfa, najada czy inna zjawa nieziemska. Prosta szara sukieneczka opływała jej ciało, przywodząc na myśl owe zwiewne i nierealne szatki, którymi – tak dla przyzwoitości, jak i dla kompozycji – artyści okrywali zmysłowe ciała swych Madonn i bogiń na freskach, obrazach i miniaturach.
Marketa dopadła Samsona, z siodła olbrzym zsunął się wprost w jej objęcia. Wyswobodziwszy się, uniósł dziewczynę jak pióreczko, pocałował.
– Wzruszające – Szarlej, zsiadając, mrugnął do Reynevana. – Nie widzieli się z pół dnia. Tęsknota, jak widzisz, mało ich nie zabiła. Jakaż to radość, spotkanie po tak długim rozstaniu.
– Ty, Szarleju – zaczął Reynevan – nigdy chyba nie zdołasz zrozumieć, czym jest…
Nie dokończył. Z krytego darnią loszku przy sadzie wyłoniła się druga istota płci pięknej. Dojrzalsza. W każdym, chciałoby się rzec, kształcie, wdzięku i calu. Galatea lub Amfitryta, sądząc z oblicza i figury, Pomona lub Ceres, wnosząc z niesionego kosza z jabłkami i kapustą.
– Coś mówiłeś? – spytał Szarlej z miną niewiniątka.
– Nie. Nic.
– Rada cię widzę, paniczu Reynevan – powiedziała pani Blażena Pospichalova, wdowa po Pospichalu, swego czasu gospodyni domu mieszczącego się w Pradze, na Nowym Mieście, na rogu ulic Szczepana i Na Rybniczku. – Pospieszajcie, panowie, pospieszajcie. Wnet obiad na stole.
* * *
Wiosna idzie, stwierdził Reynevan, idąc u boku Szarleja rozmokłą miedzą. Z gołych drzew kapała woda. Pachniało mokrą ziemią… I czymś, co gniło.
– Do Pragi – mówił Szarlej – przybyłem późną jesienią zeszłego roku, po rakuskiej rejzie. Przezimowałem u Samsona. W stolicy nigdy nie było specjalnie spokojnie, ale teraz, wiosną, zrobiło się całkiem źle. I cholernie niebezpiecznie. Istny kocioł z kipiącym warem, mówię ci. Poszło o rokowania Prokopa Gołego z Zygmuntem Luksemburskim…
– Prokop układa się z Luksemburczykiem?
– Owszem. Mowa nawet o mirze i uznaniu Luksemburczyka królem. Warunkiem jest przyjęcie przez tegoż czterech artykułów praskich i legalizacja sekularyzacji dóbr kościelnych. Na coś takiego Zygmunt, rzecz jasna, nigdy się nie zgodzi i układy zerwie. Prokop wie o tym doskonale, na rokowania przystał, by pokazać, że to Luksemburczyk i katolicy są stroną agresywną, chcącą wojny, nie pokoju. To oczywiste, ale nie dla wszystkich. Pragę rzecz poróżniła ostro. Stare Miasto rokowania popiera, woła o pojednanie i o Zygmunta jako króla Czech. Nowe Miasto nawet słyszeć o tym nie chce. Oliwy do ognia dolewają kaznodzieje z ambon. U Panny Marii Śnieżnej nazywa się Luksemburczyka „królem babilońskim” lub „ryżym szelmą” i podżega do rozprawy z „ugodowcami i zdrajcami”. Na Starym Mieście, u Matki Bożej Przed Tynem, wzywa się zaś do wytępienia „fanatyków” i „radykałów”. W efekcie Praga podzieliła się na dwa wrogie obozy. Bramy Svatohavelską, Horską i Porzyczyską zabarykadowano, ulice pogrodzono kobylicami i łańcuchami. Na rubieży dzień i noc huczą strzelby, świszczą bełty, latają kule, regularnie dochodzi do starć, po których krew aż pieni się w rynsztokach. Obie strony prowadzą regularne polowania na zdrajców, a ujść za takiego niezmiernie łatwo. Był najwyższy czas się stamtąd zabierać. Blażena… Hmm… Jejmość Pospichalova wyznała, że ma w schedzie dom pod Szumperkiem. A gdy wyniknęła sprawa z tobą, gdy Sykora wskazał, że przez Szumperk właśnie cię powiozą, uznałem to za znak od opatrzności. Wynieśliśmy się z Pragi bez deliberowania. I bez żalu.
– I teraz co? – Reynevan nie skrył drwiny. – Zostaniesz tu? Osiądziesz i będziesz gospodarzył na roli? A może myślisz o ożenku?
Szarlej spojrzał na niego. Wbrew oczekiwaniom bardzo poważnie.
– Myślę – odrzekł równie poważnie – o tobie, przyjacielu. Gdyby otóż nie ty, z Pragi ruszyłbym w zupełnie innym kierunku. Gościńcem budzińskim mianowicie, prościuteńko na Węgry, i dalej, do Konstantynopola. Ale wyszło, że wpierw trzeba będzie pomóc druhowi. W tarapatach, w jakie druh głupio popadł. Bo wszak popadł?
– Szarleju…
– Popadł czy nie?
– Popadł.
– Wpieprzył się w kabałę? W straszną i sakramencką kabałę?
– Wpieprzył.
– Opowiadaj.
* * *
Opowiadać przyszło dwakroć, gdy po wieczerzy zeszli się w lamusie, by pogwarzyć, Samson Miodek też zapragnął zapoznać się z przebiegiem wydarzeń i z detalami kabały, w jaką Reynevan się wpieprzył. Jeśli jednak Szarlej tylko głową kręcił, słuchając, Samson z punktu wystąpił z wnioskami.
– Powrót na Śląsk – zaczął – odradzam absolutnie. Nic tym nie zyskasz, wystawisz się tylko na niebezpieczeństwo. Zdemaskowali cię we Wrocławiu i schwytali raz, więc następnym razem też im się uda. A na altarystę Felicjana nie liczyłbym. Nie dowie się niczego, za wysokie progi na jego nogi. Inkwizycja potrafi strzec swych tajemnic. A już z pewnością nie jest aż tak głupia, by przetrzymywać pannę Juttę w miejscu łatwym do wykrycia przez byle przekupnego klechę.
– Co więc mam robić? – spytał ponuro Reynevan. – Wrócić do husytów? Posłusznie wykonywać to, co mi Inkwizycja rozkaże? Licząc, że wreszcie ich zadowolę na tyle, że zwolnią mnie i oddadzą mi Juttę?
Szarlej i Samson popatrzyli na siebie. Potem na Reynevana. Zrozumiał.
– Nigdy mi jej nie oddadzą. Prawda?
Zapadło wymowne milczenie.
– Powrót do husytów – rzekł wreszcie Samson – tylko z pozoru jest lepszym wyborem. Z twojej opowieści wynika, że cię podejrzewają.
– Dowodów nie mają.
– Gdyby mieli, już byś nie żył – zauważył spokojnie Szarlej. – A gdy zwiejesz, dowód dostarczysz na tacy. Twoja ucieczka będzie dowodem winy. I wyrokiem zarazem.
– Husyci będą cię obserwować – dodał Samson. – Będą patrzeć na ręce. Jednocześnie odsuną od sekretów i spraw tajnych. Choćbyś nawet chciał, nie zdobędziesz informacyj, którymi mógłbyś zadowolić Inkwizycję.
– Inkwizycja nie skrzywdzi dziewczyny – rzekł Szarlej, prędko, acz bez przekpnania. – Ten Hejncze to chyba uczciwy facet. I twój znajomy ze studiów…
Zamilkł. Rozłożył ręce. Ale niemal natychmiast odzyskał kontenans.
– Głowa do góry, Reinmarze, głowa do góry. Jeszcze nie zatonął nasz korab, jeszcze płynie pod żaglami. Znajdziemy sposób. Homer ani Wergili o tym nie wspominają, ale upewniam cię: już wywiad trojański miał swych agentów wśród Achajów. I też pozyskiwał ich szantażem. A szantażowani agenci znajdowali sposoby, by wykiwać Troję. Wykiwamy Troję i my.