w którym pardonu się nie daje, nie ma litości, nie ma zmiłowania. A leki i amulety okazują się bezsilne.
Miasto Kulmbach płonęło. Górujący nad nim zamek Plassenburg, którego Sierotkom zdobyć się nie udało, był teraz niczym korab, żeglujący wśród morza płomieni, unoszony na wzburzonych falach ognia.
Początkowo, gdy podjeżdżali, Reynevan nie zamierzał kontaktować się z Sierotkami, obawiał się, że pamięć o Smilu Pulpanie i konflikcie z kontyngentem nachodskim wciąż może być wśród nich żywa, że pomimo życzliwego doń stosunku Prokopa i hejtmanów Taboru może spotkać go ze strony Sierotek jakiś despekt. Kaznodzieje Sierotek, z Prokupkiem na czele, co i rusz oskarżali go o czarownictwo i szerzyli sugestie, że może być prowokatorem. Toteż Reynevan postanowił ominąć Kulmbach szerokim łukiem i jechać prosto na Bayreuth.
Los plany pokrzyżował. Objeżdżając szturmowane miasto, wpakowali się na silny konny podjazd, któremu zdali się podejrzani. Nie pomogły tłumaczenia. Wziętych w areszt dostawiono do sztabu Sierotek pod zbrojną eskortą. Ku ogromnej uldze całej kompanii trafili wszelakoż na hejtmanów znajomych i zaprzyjaźnionych. Powitali ich pogodny jak zwykle Jan Kolda z Żampachu i ich stary druh, Brazda Ronovic z Klinsztejna.
Było tymczasem po szturmie, Kulmbach zdobyto już i splądrowano, teraz brano się za palenie, po dachach szalał już czerwony kur, pełzł i piął się ku niebu gęsty dym.
– Nie – odrzekł wypytany Kolda. – Nie, Reynevan, żadnych nie mam informacyj o nijakich pannach. Bo i skądby? To wojna. Znaczy się, jeden wielki burdel, nad którym nie sposób już zapanować. Na wschód od nas ciągnie Tabor, znaczy Prokop i Kromieszyn, na zachód od nas wojska domowe Kralovca i praska domobrana Zygmunta Mandy. A między nami działają podjazdy i oddziały samodzielne, grasują bandy, luźne kupy, dezerterzy… Ratuj ty te twoje panny co skorzej, co skorzej, radzę. Jeśli są same między wojskami, czarno widzę…
Szarlej zgrzytnął zębami. Twarz Reynevana powlekła bladość. Brazda to widział.
– Jeśli już o bandach i grasantach była rzecz – wtrącił szybko – to może warto by im pokazać… Co ty na to, Janie?
– Można.
Bliżej skraju obozu, wśród wysoko naładowanych łupem wozów, na smołowanej płachcie ułożono sześć ciał. Sześć trupów, mocno dość zmasakrowanych. Pięć z nich, Reynevanowi aż serce stanęło, miało na sobie resztki czarnych zbroi i płaszczy.
– Černí Jezdci – wskazał Kolda. – Černá Rota . Coś niecoś wam to mówi, nieprawdaż? Do nas też doszły plotki o nich. Ale żeby aż tu, do Niemiec, za nami przyleźli?
Szarlej spojrzał pytająco, wskazując na szóstego trupa. Ten miał na sobie zwyczajne odzienie. A głowę całkowicie niemal spaloną. Jakby wsadzono mu ją do pieca i długo tam trzymano.
– Ano, tak właśnie – przełknął ślinę Brazda. – Czarni, jak wygląda, szli za nami niemalże od przeprawy. Co i rusz przepadał jakiś patrol, a potem my ich znajdowali wyrżniętych. A jednego zawsze na gałęzi. Powieszonego za nogi. Nad ogniskiem. Wypytywali, widać. A z głową w ogniu powiesz… Wszystko powiesz…
Jan Kolda charknął, splunął.
– Dojadło nam to na koniec – rzekł. – I urządziliśmy zasadzkę. Dopadliśmy ich, ale się wydarli, tylko tych pięciu dostalim. Czego oni tu szukają, Reynevan? O co wypytują, ogniem ludzi paląc? Co nam o tym możesz rzec?
– Nic. Bo bardzo się spieszę.
* * *
Kiedy przed samymi kopytami konia Jakuba Dancela przemknął czarny kot, Jakub Dancel winien był zawrócić do Bayreuth. Wszelako Jakub Dancel ograniczył się do rzucenia za kotem sprośnym słowem i jazdę kontynuował. Gdyby wrócił, Tybald Raabe wyszydziłby go wszak za wiarę w zabobony. A piękna Weronika von Elsnitz mogłaby, o zgrozo, wzgardzić nim jako tchórzem.
Jakub Dancel pojechał dalej traktem na Kulmbach, gdzie spodziewał się już husytów. Gdyby tego nie zrobił, gdyby zawrócił, miałby, mimo szalejącej wojny, szanse na dożycie lat siedemnastu.
Dopadli go znienacka, w ponad tuzin koni, otoczyli. Jeden wyszarpnął mu wodze. Dziewczyna o błękitnych i nieludzkich oczach uderzeniem oszczepu strąciła go z siodła. Usiłującego powstać, uderzyła drzewcem, obaliła.
Człowiek, który nad nim stanął, miał czarne, długie, sięgające ramion włosy. Ptasi nos. Zły uśmiech. I wejrzenie diabła.
– Zadam ci pytanie – zasyczał jak żmija. – A ty odpowiesz. Widziałeś dwie samotnie wędrujące panny?
Jakub Dancel gwałtownie zaprzeczył. Czarnowłosy uśmiechnął się paskudnie.
– Zapytam jeszcze raz. Widziałeś?
Jakub Dancel zaprzeczył. Zacisnął powieki i usta. Czarnowłosy wyprostował się.
– Na gałąź go – rozkazał. – I palić ognisko.
* * *
– Nie wiem, gdzie jest teraz Reynevan – powiedział goliard-emisariusz. Przedstawił się dziewczętom jako Tybald Raabe. Towarzyszyło mu dwóch pomocników, drugi równie młody, jak pierwszy.
– Do Górnej Frankonii – wyjaśnił – weszło pięć husyckich armii, każda operuje samodzielnie. Podejrzewam Reynevana w wojsku Taboru, które maszeruje tu przez Hof i Münchberg, tam też poślę wiadomość. Przez tego oto młodziana, Jakuba Dancela.
Młodzian Jakub Dancel spojrzał na Weronikę i zarumienił się. Weronika zatrzepotała rzęsami.
– My zaś – kontynuował goliard – zaczekamy tu, w Bayreuth.
– Dlaczego mamy czekać? – spytała Jutta. – Dlaczego nie możemy jechać razem z panem Dancelem, prosto do husytów?
– To zbyt niebezpieczne. W okolicy grasują bandy, luźne kupy, dezerterzy. I wcale od nich nie lepsi najemnicy. Tutejsi rycerze, nawet pflegerzy, do walki z Czechami boją się stanąć, skorzy są natomiast do grabieży, do wyżywania się na bezbronnych i niewiastach…
– Wiemy.
– A sami Czesi, hmm… – zająknął się Tybald Raabe. – Niektórzy dowódcy niższego szczebla… Boże uchowaj wpaść im w ręce… Panno Jutto, Reynevan nigdy by mi nie darował, gdybym odnalazł cię, a potem utracił.
– Zaczekamy tu, w Bayreuth – zamknął dyskusję. – Jestem pewien, że miasto się podda. Od paru dni tu działam, podburzam biedotę. Patrycjat już portkami trzęsie, w strachu przed husytami po tamtej, a motłochem po tej stronie murów. Dotarły do nich wieści z Plauen, z Hof… O rzeziach i pożarach… Bayreuth, zobaczycie, podda się, zapłaci wypalne. A gdy Czesi wejdą, oddam was pod opiekę hejtmanów. Będziecie bezpieczne.
* * *Płomień świecy falował.
Uspokojone, umyte i najedzone Jutta i Weronika najpierw popłakały się, odreagowując na okropieństwa ucieczki. Potem poweselały.
– Były momenty, że przestawałam wierzyć – przyznała ze śmiechem Weronika, podkręcając kołki lutni, znalezionej wśród dobytku Tybalda w jego konspiracyjnej kwaterze na podwalu. – Przestawałam wierzyć, że nam się uda. Myślałam, że marnie skończymy. Jeśli nie zgwałcone i zabite przez maruderów, to w jakimś rowie, z głodu i chłodu. Przyznaj się…
– Przyznaję się – przyznała się Jutta. – Też miałam takie momenty.
– Ale mamy to za sobą! Ha! Przeżyłyśmy! Czas o sobie pomyśleć. Ten Jakub Dancel… Dzieciak, ale ładny dzieciak. Oczy ma słodkie… Po prostu słodkie. Nie krzyw się. Tyś już twojego amanta niemal odzyskała, jużeś niemal w jego ramionach. A ja co? Wciąż sama.
Seulete sui et seulete vueil estre,
Seulete m’a mon douz ami laissiee;
Seulete sui, sanz compaignon ne maistre,
Seulete sui, dolente et courrouciee,
Seulete sui…
Płomień świecy zafalował silniej.
– Cicho – Jutta gwałtownie uniosła głowę. – Słyszałaś?
– Nie. Co miałam słyszeć?
Jutta gestem nakazała jej milczenie.
* * *
A w Bayreuth nagle rozdzwoniły się dzwony.
* * *
Drzwi otwarły się z impetem, do środka wpadł Tybald Raabe.
– Uciekamy! – wrzasnął. – Husyci w mieście! Prędko, prędko!
Na ulicy porwała ich rzeka zbiegów, ponosząc w kierunku centrum. Od północy niosły się juz wielki wrzask i palba, nocne niebo czerwono zabarwiała łuna. Biegli, czując już podmuchy gorąca i odór spalenizny. Ścigał ich krzyk, dziki i okropny krzyk mordowanych.
– Uderzyli z zaskoczenia… – dyszał Tybald. – Wdarli się przez mury… Miasto jest zgubione… Szybko, szybko…
Przed kościołem farnym omal ich nie rozdzielono, pędząca w panice czerń rozerwała ich na moment, poniosła w różne strony. Juttę pchnięto, padając uderzyła się o przyporę, straciła oddech, cudem nie upadła, gdyby upadła, stratowano by ją. Tybald znalazł się nagle przy niej, objął, osłonił, zbierając na siebie dalsze szturchnięcia i ciosy. Porwana przez tłum Weronika zakrzyczała przeraźliwie. Emisariusz rzucił się ku niej, wyciągnął ze ścisku, rozdygotaną, z błędnym wzrokiem i oddartym rękawem.
– Tędy, tędy! Za zakrystię!
Obok obalono kobietę z dzieckiem, zadeptano, nim któreś zdążyło krzyknąć.
Potrącona Weronika upadła, nurzając się w błocie. Podnieśli ją, krzyczała, tocząc błędnym wzrokiem. Ledwie mogła iść, musieli ją wlec.
Nad Bayreuth wzbijał się już płomień, z zatrważającą szybkością przeskakujący z dachu na dach, ze strzechy na strzechę. W niebo strzelały słupy iskier. A nad ryk pożaru wybijał się wrzask.
Z wiodących na rynek uliczek wybiegli ostatni zbiegowie, za nimi zaś wypadli husyci. Pożar rozbłysnął w klingach i brzeszczotach tysiącem czerwonych refleksów. Krzyk mordowanych zaświdrował w uszach.
Mordowano metodycznie i bez pośpiechu, spychając ciżbę w stronę kościoła farnego. Gdy kościół wypełnił się, podłożono ogień. Zajęły się stalle, zatłoczone nawy, chór i ołtarz ogarnął pożar, wnętrze kościoła zmieniło się w gigantyczne palenisko. Usiłujących uciekać z pożogi zakłuwano dzidami.
Wiodącymi ku rzece uliczkami płynęły gęste strumienie krwi. Rozchlapując krwawe błocko, husyci spędzali tam ludność.