– Jestem za – kiwnął głową Szarlej. – Nienawidzę srać na mrozie.
* * *
– Spójrz! – zawołała Weronika. – Co to takiego?
– Gdzie?
Weronika podjechała do kapliczki, zdarła przybity do niej arkusik.
– Rzuć okiem.
– Fratres et sorores in fide , bla, bla, bla – przeczytała Jutta. – Nie wierzcie klechom ani panom… Wypowiedzcie posłuszeństwo waszemu królowi Zygmuntowi, bo to nie król, ale łotr i desolator Christi fidelium, non exstirpator heresum, sed spoliator ecclesiarum omnium, non consolator, sed depredator monachorum et virginum, non protector, sed oppressor viduarum et orphanorum omnium … To jest husycka ulotka, widziałam już takie. Skierowana do umiejących czytać, dlatego po łacinie.
– Po okolicy – rzekła z naciskiem Weronika – krążą, jak widać, husyccy emisariusze. Jeśli natrafimy na takiego…
– Jasne – odgadła Jutta. – Emisariusz musi znać Reynevana, musiał o nim choć słyszeć. Jeśli poprosimy, doprowadzi nas do husyckich dowódców, uchroni od grasantów… Tylko gdzie go szukać?
– Tam, gdzie są ludzie. W mieście.
* * *
Ukryte w malowniczej kotlinie wśród malowniczych wzgórz miasto Bayreuth z dala wyglądało na malowniczą oazę spokoju. I faktycznie taką było. Bramy były strzeżone, ale otwarte, gromad uciekinierów nikt ani nie powstrzymywał, ani specjalnie nie kontrolował. Dziewczęta bez żadnych przeszkód dotarły najpierw pod ratusz, a potem pod kościół farny Świętej Marii Magdaleny.
– Jeśli nawet nie znajdziemy w Bayreuth husyckiego emisariusza – westchnęła Weronika, torując sobie i Jutcie drogę przez ciżbę – to zostaniemy. Zobacz, ilu tu szuka schronienia. Dokuczyła mi tułaczka po gościńcach, mam dość. Jestem głodna, zmarznięta, brudna i niewyspana. I w ogóle chcę do domu.
– Ja też. Nie marudź.
– Powiadam ci, zostańmy w mieście. Nawet jeśli nie znajdziemy…
– Właśnie znalazłyśmy. Chyba cię naprawdę natchnęła twoja święta patronka. Zobacz.
Na jednym z tarasujących placyk wozów stał mężczyzna w kabacie z powycinaną w ząbki baskiną i goliardzkim kapturze, spod którego sterczały kosmyki szpakowatych włosów. Wóz otaczała spora gromada ludzi, przeważała wśród nich biedota: servi , żebracy, kalecy, prostytutki, lumpy i inni miejscy pauperes , do tego włóczędzy, pątnicy, wagabundowie, ogółem hałaśliwa, zuchwała i odrażająca zgraja.
Goliard w kapturze przemawiał, zwracając uwagę tłumu podnoszeniem głosu i wymachiwaniem rąk.
– Wiele grubych i wielkich kłamstw mówią o prawowiernych Czechach – wołał. – Że niby mordują i rabują. Kłamstwo to! Oni jedynie walczą w samoobronie, zabijają w walce tych, co ich najeżdżają z zamiarem zniszczenia. Wonczas oni bronią się, bronią swej wiary, swych domów, żon i dzieci. I ktokolwiek się na nich poważy, szkodę ponosi. Ale oni pragną gorąco, aby między wami i nimi ustały owe walki i zabójstwa, i krwi rozlewy, by stała się boska i święta zgoda.
– Wiedzcie, że wzywają Czesi książąt, panów i wszystkie miasta cesarskie do zejścia się na rokowaniach pokojowych, by kres niegodnemu krwi przelewowi położyć. Ale nie chcą książęta, panowie i prałaci wasi pychy i buty odłożyć! Bo to przecież nie ich krew, ale wasza się leje!
– Dobrze gada! – krzyknął ktoś z tłumu. – Prawie gada! Precz z panami! Precz z klechami!
– Gdzie król wasz? Gdzie książęta? Uciekli, na pastwę losu was zostawiwszy! Za takich chcecie walczyć? Dać się zabić za ich bogactwa i przywileje? Dobrzy ludzie, mieszkańcy Bayreuth! Poddajcie miasto! Czesi nie są wam wrodzy…
– Kłamiesz, bezbożny heretyku! – krzyknął z tłumu zakonnik w habicie augustianina. – Łżesz jak pies!
– Ludzie! – zawtórował mu któryś z mediocres , miejskich łyków klasy średniej. – Nie słuchajcie sprzedawczyka! Łapcie go…
Bum zakotłował się. Byli i inni, którzy podchwycili wezwania mnicha i łyka, ale biedota zakrzyczała ich, odepchnęła, nie żałując kosturów, lag, kułaków i łokci. Plac szybko wrócił pod władzę proletariatu.
– Widzieliście – wznowił kazanie emisariusz – jak usta chciano mi zamknąć? Jak to prawda klechów w oczy kole? Oni wam o posłuszeństwie wobec Kościoła i władzy bają! Oni Czechów kacerzami nazywają! A czy jest większe kacerstwo, niż wykręcać słowo Boże wedle własnego widzimisię? A to wszak prałaci czynią, wypaczając słowo Chrystusa. Może nie? Może zaprzeczycie, mnisi?
– Nie zaprzeczą! Prawda to! Prawda!
Na placyk z łomotem i tupem wpadli piesi halabardnicy, zahukały na bruku kopyta konnych. Motłoch zafalował i podniósł wrzask. Goliard zniknął z wozu, jakby go wicher zdmuchnął.
– Tam, tam – wypatrzyła go Weronika. – Za nim, prędko…
Emisariusz chyłkiem przemknął za wozami, skrył się w zaułku. Wbiegły za nim.
Czekał na nie, skryty za węgłem. Chwycił Juttę za ramię i przyparł do muru, przykładając nóż do gardła. Weronika krzyknęła głucho, duszona od tyłu przez drugiego, w szarej opończy, który jak spod ziemi wyrósł za jej plecami.
– Dziewczyna? – spojrzawszy spod kaptura, emisariusz zwolnił nieco chwyt. – Do diabła! Jesteście dziewczynami!
Dał znak, ten w opończy zluzował rzemień, którym dławił Weronikę. Był to zupełny młodzik, góra szesnastoletni.
– Co was napadło, by mnie śledzić? Gadaj, a prędko!
– Poszukujemy… – wydusiła z siebie Jutta. – Kontaktu z husytami…
– Co? – Zacisnął zęby, a jego nóż znowu znalazł się przy jej szyi. – Co takiego?
– Uciekłyśmy z klasztoru – powtórzyła słabym głosem Jutta, świadoma, że wyjaśnienia brzmią mało prawdopodobnie. – Chcemy dostać się do husytów. Mój… Mój narzeczony… Wśród husytów jest mój narzeczony…
Goliard puścił ją. Cofnął się o krok.
– Jak się nazywa?
– Reynev… Reinmar z Bielawy.
– Święta Klaro, opiekunko agitatorów… – westchnął głęboko emisariusz. I chwycił się za głowę.
– Jesteś Jutta Apoldówna – przemówił z mocą. – Odnalazłem cię. Święty Janie, Chrzcicielu Pana naszego Jezusa Chrystusa w jordańskich strumieniach! Święta Cecylio, patronko muzyków! Odnalazłem cię! Ja, Tybald Raabe, odnalazłem cię nareszcie!