Pogoda poprawiła się dopiero po kilku dniach. A ducie wichru przestało tłumić huk bombard, dobiegający gdzieś z zachodu, przewalający się jak grom.
Przyspieszyli, kierując się coraz wyraźniejszą i głośniejszą kanonadą, wkrótce mieli przed oczami zarówno strzelające działa, jak i ich cel.
– Miasto i zamek Plauen – wskazał Szarlej.
– Kto oblega? Tabor czy Sierotki?
– Sprawdźmy.
* * *
Oblegał, jak się okazało, Tabor, wojsko polne pod Prokopem Gołym i Jakubem Kromieszynem. Trochę potrwało, nim przedostali się przez pogorzelisko podgrodzia, wciąż nagabywani przez straże, by wreszcie dostać się przed hejtmanów. Prokop, o dziwo, nie narzekał na bóle i nie kazał się Reynevanowi leczyć. Nie dał też Reynevanowi dojść do słowa.
– Oto Plauen – wskazał na dymiące po ostrzale miasto. – Siedziba Henryka von Plauena, wodza pilzneńskiego landfrydu. Mało jest między Czechami bardziej znienawidzonych nazwisk. To stąd wyruszały na nasze pogranicze wypady, podczas których żołdacy von Plauena dopuszczali się niewysłowionych okrucieństw. To Henryk von Plauen wymyślił określenie bellum cottidianum , wojna powszednia. On też określenie to wcielał w życie, codziennie niemal wpadając z najazdem, paląc, grabiąc i wieszając. Nie spodziewał się, że podejdziemy pod te mury. Nie spodziewał się też, że te mury runą.
Podkreślając jakby wagę słów, z okopów wypaliła z ogłuszającym hukiem ciężka puszka, kula walnęła w mur, podnosząc kurz. W tej samej chwili prak, czyli trebusz, machnął neurobalistycznym ramieniem i posłał w centrum grodu półcetnarowy głaz. Stojąca na pozycji katapulta miotnęła na miasto zapaloną beczkę smoły, celnie, bo z dachów momentalnie wzbił się dym.
– Bo Pan dokona sądu ogniem – rzekł pełnym patosu głosem obecny przy rozmowie kaznodzieja Markolt. – I mieczem swym ukarze wszelkie ciało, tak iż wielu będzie pobitych przez Pana.
– Amen – dokończył Prokop. – Za dużo kosztują Czechy te najazdy, te wypady, to bellum cottidianum . Von Plauen i inni palą pola i grabią plony, a Praga głoduje. To się musi skończyć. Dam przykład grozy.
– Po szturmie – dokończył, gryząc wąs – wydam miasto na łup, a ludność na rzeź. Bojownicy ostrzą noże.
– Nawet – spytał z uśmieszkiem Szarlej – gdyby dali okup?
– Nawet.
– Zwłaszcza – wtrącił znowu Markolt – że nie dali…
– Nie powstrzymam wojaków – uciął Prokop. – Zabiliby mnie chyba, gdybym spróbował. Wiem, z czym przychodzisz, medyku. W Plauen schroniło się sporo uciekinierów, podejrzewasz wśród nich i tę twoją pannę. Ale nic nie poradzę. To jest wojna.
– Hejtmanie…
– Ani słowa więcej.
Szarlej i Samson odciągnęli Reynevana. Powstrzymali go, gdy rwał się przekradać do Plauen, za mury. Z wielkim trudem przekonali go, że byłoby to samobójstwo.
Krótko po południu bombardy zamilkły. Blidy i trebusze przestały miotać pociski. Rozległ się grzmiący sygnał trąb. Załopotały rozwinięte sztandary i proporce. Rozbrzmiał bojowy wrzask. Pięć tysięcy taborytów runęło do szturmu na Plauen.
Po dwóch godzinach było po wszystkim. Sforsowano po drabinach mury, rozwalono taranami bramy. Zgnieciono opór, obrońców wycięto w pień. Pardonu nie dawano.
W trzeciej godzinie zdobyto zamek, wszyscy obrońcy poszli pod nóż. Krótko potem padł klasztor dominikański, ostatni punkt oporu.
I wtedy zaczęła się rzeź.
Nim ściemniało, Plauen stało w płomieniach, syczały w ogniu rzeki płynącej ulicami krwi. Pożary noc zmieniły w dzień, mordercza robota nie ustawała, krzyki zabijanych nie cichły do brzasku.
Reynevan, Szarlej, Samson i Rixa czekali za rzeką, przy grobli, przy drodze wiodącej na południe, w kierunku Oelsnitz i Chebu, podejrzewając, że tędy wypadnie droga uciekinierom. Podejrzewali słusznie, wnet pojawili się zbiegowie, osmaleni, poranieni, spanikowani i ogłupiali ze strachu. Rixa i Szarlej rozglądali się, Reynevan i Samson nawoływali. Na próżno. Jutty nie było wśród tych, którym udało się z Plauen wyjść.
Reynevan pozostał głuchy na argumenty. Wyrwał się druhom i poszedł do miasta. Z twardym postanowieniem. Wszedł między wciąż gorejące domy, spróbował wejść w zatarasowane uliczki. To, co zobaczył, sprawiło, że zawrócił. Zrezygnował. Zalegających miasto trupów było zbyt wiele. A większość już zdążyła się zwęglić, wraz z całym miastem zamienić w popiół.
Jutta, pomyślał z przerażeniem, mogła być w tym popiele.
Pozostawała nadzieja, że jej tam nie było.
* * *
Nazajutrz rozpętała się śnieżyca, tak gwałtowna, że praktycznie uniemożliwiła jazdę. Musiały poszukać schronienia. To, że trafiły na pasterski szałas, graniczyło z cudem.
Rankiem się wypogodziło. Niebo pojaśniało. Po to, by mogły zobaczyć na nim słupy dymu. Całe niemal niebo na północy i zachodzie przesłaniał dym, dym tak gęsty, że wnet ciemności okryły ziemię. Zdało się, oto spełnia się proroctwo Apokalipsy.
– I piąty anioł zatrąbił – wyszeptała Jutta – i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. I otworzyła studnię Czeluści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze…
Weronika nie odpowiedziała.
* * *
Nie minęły dwa dni, a drogi zaroiły się od uchodźców. Zorientowanie się w sytuacji nie nastręczało problemów. Wystarczyło zapytać.
– Husyci idą od północy – powtórzyła Weronika zasłyszaną od zbiegów wieść. – Paląc wszystko po drodze, maszerują na Naumburg, Jenę i Gera, podobno widziano ich już pod Altenburgiem. Znaczy, doszli aż pod Lipsk, tam zawrócili i ruszyli na Turyngię i Vogtland. Wierzyć się nie chce, ale to jednak prawda. Napalony pfleger na moście pod Zwickau zdziwi się, gdy go od tyłu zajdą i za dupsko chwycą.
– Nam zaś – podsumowała – w tej sytuacji trzeba na północ. Pod Altenburg. Husytom naprzeciw.
– Jedziemy.
– Jedziemy. I modlimy się, by trafić na twego lubego. Lub kogoś, kto go zna.
* * *
Im dalej na północ, tym więcej widać było dymów, nocą łuny znaczyły płonące wsie i oppida . Im dalej na północ, tym przybywało uchodźców, tym większa też powstawała na gościńcu panika. Były świadkami, jak uszkodzony i wyładowany wóz inni zbiegowie bez litości zepchnęli z drogi, którą tarasował, nie bacząc na wrzaski woźnicy, błagania jego kobiety i lamenty dzieci. Długo trwało, nim wreszcie kilku z ostatnich przejeżdżających zdecydowało się zaoferować pomoc.
Na własną zgubę, jak się okazało.
Rozległ się łomot kopyt, krzyk i świst, zza grzbietu wzgórza wypadł cwałem oddział konny. Jeźdźcy mieli na jakach naszyte czerwone Kielichy.
– Husyci! – ucieszyła się Weronika. – Jutta, widzisz? To husy…
Jutta w nagłym przeczuciu chwyciła ją za ramię, ścisnęła mocno. Wycofały konie w gęstwinę przydrożnego sośniaka. W samą porę.
Jeźdźcy z Kielichami spięli konie i z dzikim wrzaskiem runęli na uchodźców. Dopadli, skłuli rohatynami i porąbali mieczami, nie dając pardonu nikomu, przydrożny śnieg momentalnie zabarwił się czerwono. Kwiczących rannych dorzynano. Jednego z mężczyzn, schwytanego na arkan, włóczono tam i z powrotem po gościńcu. Jedną z oszczędzonych kobiet obalono na ziemię i odarto z odzieży.
– Panno Przenajświętsza… – szeptała skryta w sośniaku Jutta. – Matko Boga wiekuistego… Pod Twoją obronę uciekamy się…
Weronice trzęsły się usta. Kobieta krzyczała przeraźliwie.
Nagle znowu załomotały kopyta, zza wzgórza pojawili się kolejni jeźdźcy. Ci, ku zgrozie Jutty, dosiadali karych koni, a odziani byli jednolicie czarno, w czarne płaszcze, czarne zbroje i hełmy. W pełnym galopie zwalili się na grabiących wozy husytów. Dźwięknęły klingi, znowu powietrze zawibrowało od krzyków.
A Jutta nagle zobaczyła.
Znała go z opowieści. Pamiętała z Białego Kościoła, gdzie widziała, jak groził opatce, jak ją szarpał, jak bił związanego Reynevana. Gdy z rozkazu księcia Jana Ziębickiego wzięto ją pod straż w furgonie, zaglądał do niej kilka razy, zapamiętała jego okrutny uśmiech. Zapamiętała czarne, sięgające ramion włosy. Ptasi nos. I wejrzenie diabła.
Birkart Grellenort.
– Uciekajmy… – wykrztusiła. – Uciekajmy szybko.
Weronika nie oponowała.
Mordowani krzyczeli.
* * *
– Przed nami miasto – wskazała Weronika. – Uchodźcy mówią, że to Plauen. Większość tam właśnie uchodzi. Bezpiecznie, mówią, jest teraz tylko za murami. Co ty na to, Jutta? Na północ, na spotkanie z husytami, jechać już przecież nie chcesz. Już nie szukamy z nimi kontaktu. Może i dobrze. Sama widziałam, czym się kończy taki kontakt…
– Ja – Jutta zatrzęsła się na wspomnienie – na północ nie pojadę, za nic, za nic na świecie. Tam jest Grellenort. Wszystko, tylko nie on. Chcę jak najdalej od niego. Jak najdalej…
– Plauen nie jest dostatecznie daleko? Nie zostaniemy tu?
– Nie – Jutta wzdrygnęła się na nagłe niejasne przeczucie. – Nie zostawajmy tu, Weroniko. Proszę.
– Twoja wola, twoja decyzja. Pokaże się, czy słuszna.
* * *
Na zaśnieżonym polu była kiedyś wieś, sterczące resztki glinianych kominów i czarne kwadraty wypalonej ziemi wskazywały lokalizacje niegdysiejszych chat i szop. Na skraju pogorzeliska siedziało kilku obdartych wieśniaków, różnego wieku i płci. Siedzieli nieruchomo, jak kukły, jak przydrożne świątki. Oczy mieli niewidzące i puste.
– Paskudna rzecz – odezwała się wśród milczenia Rixa. – Paskudna rzecz, wojna w zimie. Der böse Krieg , jak na to mówią. Latem, jak chałupę spalą, to chociaż las pożywi, liściowie przed chłodem uchroni, z pól da się coś zebrać… A zimą to wyrok. Prowadzenia wojny zimą powinno się zakazać.