w którym we Wrocławiu mieście Reynevan spiskuje i knuje. Skutkiem niedostatków tak w teorii, jak i praktyce knowań początkowe sukcesy wiodą w kabałą, i to nielichą.
Ojciec Felicjan, dla świata niegdyś Hanys Gwisdek zwany Weszką, obecnie altarysta w dwóch wrocławskich świątyniach, bywał w walońskiej osadzie przy kościele Świętego Maurycego w miarę regularnie, mniej więcej raz w miesiącu, zwykle we wtorki. Powodów było kilka. Po pierwsze, Waloni znani byli z uprawiania złośliwej czarnej magii i kręcąc się w pobliżu ich domostw, można było narazić się na skutki jej działania. Dla ludzi obcych, zwłaszcza przychodzących bez zaproszenia lub nieprzyjaźnie nastawionych, vicus sancti Mauritii był niebezpieczny, intruzi musieli liczyć się z konsekwencjami – do zniknięcia bez śladu włącznie. Intruzi, w tym agenci i szpicle, nie włóczyli się zatem po walońskim osiedlu, nie szpiegowali tu. I to właśnie bardzo ojca Felicjana urządzało.
Oba pozostałe powody bywania podwójnego altarysty u Walonów również wiązały się z magią. I ze sobą wzajem. Ojciec Felicjan cierpiał na hemoroidy. Przypadłość objawiała się nie tylko krwawym stolcem i nieznośnym pieczeniem w dupie, ale i zarazem znaczącym ubytkiem sił męskich. Waloni – a dokładniej walońskie prostytutki z zamtuza o nazwie „Czerwony Młyn” – znały na dolegliwości ojca Felicjana magiczne remedia. Okadzony magicznym walońskim kadzidłem, potraktowany klistierą z walońskich magicznych balsamów i magicznym walońskim kataplazmem ojciec Felicjan osiągał, mówiąc prosto a przaśno, sztywność jako tako umożliwiającą spółkowanie. Nierządnicom z miejskich burdeli ani w głowie były podobne fatygi, pędziły duchownego precz, wyśmiewając i za nic sobie mając jego bóle i frasunki. Ojciec Felicjan chadzał więc za miasto. Do Walonek.
Poważnym impedymentem wypraw do Świętego Maurycego był fakt, że należało wyjść za miejskie mury, w dodatku potajemnie, czyli po zmroku i ignitegium. Ojciec Felicjan miał sposoby na to, by sekretnie wyjść i wrócić, problem stanowiła odległość trzech stajań, które należało przebyć. Wśród grasujących nocą po podgrodziu rzezimieszków zdarzali się i tacy, których nie przerażała zła sława Walonów i fama o ich groźnych czarach. Na swe regularne wycieczki do „Czerwonego Młyna” ojciec Felicjan wdziewał zatem kolczugę, przypasywał kord i brał nabitą rucznicę, idąc zaś, pieczołowicie hołubił i osłaniał połą tlący się lont, a przy tym modlił się głośno po łacinie, której notabene nie znał. To, że nigdy nie spotkała go żadna zła przygoda, ojciec Felicjan przypisywał modlitwie właśnie. I miał rację. Najodważniejsi, nie lękający się ni prawa, ni Boga rozbójnicy brali nogi za pas na widok zbliżającej się zakapturzonej pokraki, pobrzękującej żelaziwem, emanującej spod płaszcza diabelską poświatą i na domiar złego bełkocącej jakieś niezrozumiałe okropieństwa.
Tym razem, opuściwszy „Czerwony Młyn” i waloński vicus , około północy ojciec Felicjan człapał wzdłuż opłotków, mamrocąc litanię i od czasu do czasu dmuchając na lont, by nie zgasł. Księżyc był w pełni, a łąki wciąż białe od śniegu, jasno było więc na tyle, by móc iść szparko, bez obawy wpakowania się do jakiejś dziury lub wpadnięcia do kloaki, co ojcu Felicjanowi zdarzyło się jesienią łońskiego roku. Malało też ryzyko nadziania się na rabusiów czy innych łotrzyków, ci bowiem w podobnie jasne noce zwykli byli niechać swego procederu. Ojciec Felicjan maszerował więc coraz szybciej i śmielej, a miast modlić się, jął nucić melodyjkę świeckiej dość piosenki.
Głośne szczekanie psów obwieściło bliskość młynów i młynarskich sadyb nad Oławą, co znaczyło, że od prowadzącego wprost do miasta mostu dzieli go już tylko sto kroków. Przeszedł groblą wzdłuż stawów młyńskich i rybników. Zwolnił, bo wśród szop i stodół zrobiło się mroczniej. Ale lśniącą w księżycowym blasku rzekę już widział. Odetchnął z ulgą. Pospieszył się jednak.
Zaszeleścił chrust, w mroku pod stodołą zamajaczył cień, nieuchwytny kształt. Serce ojca Felicjana podjechało w górę i zaczopowało gardło. Mimo tego altarysta chwycił rucznicę pod pachę i przyłożył żarzący się lont. Ciemność i brak wprawy spowodowały jednak, że przyłożył go do własnego kciuka.
Zawył jak wilk, zakicał jak zając, upuścił strzelbę. Sięgnąć po kord nie zdążył. Dostał czymś w głowę i runął w zaspę. Gdy go wiązano i wleczono po śniegu, był oszołomiony i obmiękły, ale zupełnie przytomny. Zemdlał dopiero po chwili. Ze strachu.
* * *
Reynevan nie miał najmniejszych powodów, by ostatnimi czasy narzekać na nadmiar fartu i szczęśliwych zdarzeń. Los bynajmniej nie rozpieszczał go pod tym względem. Wręcz przeciwnie. Od grudnia minionego roku Reynevan miewał zdecydowanie więcej powodów do zmartwień i smętku, niż do wesela i euforycznej uciechy.
Z tym większą więc radością powitał odmianę. Zaczęło się oto dziać dobrze. Szczęście z nagła zdecydowało się sprzyjać, wydarzenia jęły układać się we wcale sympatyczny ciąg. Zaświtała całkiem sensowna nadzieja, prospekty stały się całkiem promienne, a przyszłość, tak jego, jak i Jutty, zarysowała w dużo żywszych i bardziej cieszących oko barwach. Przygnębiająco gołe i pokraczne drzewa przy wrocławskim trakcie pokryła, zdałoby się, świeżutka zieleń listowia, ponure i zaśnieżone pustacie podwrocławskich łąk i łęgów ubarwiła, zdałoby się, rozmaitość pachnącego kwiecia, a krakanie dziobiących grudę wron przerodziło się w śpiew ptasząt słodki. Słowem, zdawać by się mogło, że wiosna nadeszła.
Pierwszą jaskółką tej oszołamiającej odmiany stał się Wilkosz Lindenau, ranny wrocławski armiger, z niemałym trudem dotransportowany do stron rodzinnych. Powodem trudu był oczywiście przebity bok. Rana, choć opatrzona, jątrzyła się, armiger płonął od gorączki i trząsł się w dreszczach, nie utrzymałby się w siodle, gdyby nie pomoc Reynevana. Gdyby nie leki i zaklęcia, za pomocą których Reynevan powstrzymywał stan zapalny i walczył z zakażeniem, Wilkosz Lindenau małe miałby szanse, by zobaczyć mury miejskie i górujące nad nimi, wzbijające się w szare lutowe niebo miedziane hełmy wież Świętej Elżbiety, Marii Magdaleny, Wojciecha i innych kościołów. Mało miałby szans, by uradować się bliskością prowadzącej do miasta Bramy Świdnickiej. I by odetchnąć z ulgą.
– Tośmy doma są – odetchnął z ulgą Wilkosz Lindenau. – A to dzięki tobie, Reynevan. Gdyby nie ty…
– Nie ma o czym gadać.
– Jest – zaprzeczył sucho armiger. – Bez ciebie nie dojechałbym. Winienem ci…
Urwał, patrząc na kościół Bożego Ciała, skąd właśnie odezwała się sygnaturka.
– Za co cię wyklęli, to wyklęli – powiedział. – Niech ci Bóg wybaczy grzechy. Ale ja dzięki tobie żyję i com ci winien, tom winien. A com winien, to spłacę. Bo, widzisz, oszukałżem cię lekko. Ciebie i twoich husytów. Znaliby prawdę, wolno by nie puścili, drogo by mnie wolność kosztowała. Lindenau to rodowe miano, ku czci rodu i ojca je noszę. Ale ojciec mnie dziecięciem odumarł maleńkim, a mać wnet powtórnie się wydała. Tedy jedyny ojciec, któregom po prawdzie zawsze miał i mam, to pan Bartłomiej Eisenreich. Mówi ci to coś?
Reynevan kiwnął głową, nazwisko jednego z najbogatszych wrocławskich patrycjuszy faktycznie mówiło wiele. Wilkosz Lindenau pochylił się w kulbace i krwawo splunął na śnieg.
– Przestępcy, husycie ni wrogowi bym tego rzekł ni nie zaproponował – podjął, wytarłszy wargi. – Ale ty wszak nie jako wróg do Wrocławia zmierzasz. Ciebie wszak, miarkuję, potrzeba więcej prywatna i osobista tutaj przywiodła. Tedy odwdzięczyć się mogę. Pod dach nie wezmę i nie schronię, boś wszak klątwą obłożony… Ale dopomóc zdołam.
– Doprawdy…
– Żeby we Wrocławiu co począć – nie dał mu dokończyć armiger – trzeba mieć pieniądze. Bez pieniędzy jest się tu nikim. A gdy się pieniądze ma, można sprawić się z każdą sprawą, choćby najtrudniejszą. Poradzisz z Bożą pomocą także z twoim kłopotem, bracie. Bo będziesz miał pieniądze. Dam ci je. Nie obraź się, że odwdzięczam się iście jak Eisenreich. Po kupiecku. Inaczej nie mogę, bo…
– Wiem – Reynevan uśmiechnął się lekko. – Bo jestem wyklęty.
* * *
Drugi przebłysk szczęścia trafił się Reynevanowi krótko po południu. Nie wjechał do miasta razem z Lindenauem, miał uzasadnione obawy, że otwarta na zagrożone południe Brama Świdnicka jest pod uważną obserwacją straży i innych miejskich służb. Jadąc brzegiem Oławy, dotarł aż do Bramy Mikołajskiej, tu wmieszał się między wieśniaków, ciągnących do miasta z różnorakim przeznaczonym na sprzedaż towarem i inwentarzem, głównie żywym. W bramie nie napotkał problemów, strażnicy byli większością znudzeni i rozleniwieni, nieliczni aktywni obracali całą aktywność na wycyganienie łapówki w postaci kury, gęsi czy połcia boczku. Krótko po tym, jak w kościele Świętego Mikołaja zadzwoniono na sekstę, Reynevan już zostawił za sobą Szczepin i maszerował, ciągnąc konia za tręzle, w stronę śródmieścia, wmieszany w tłum innych zmierzających w tamtą stronę przechodniów i wędrowców.
A ledwo minął Kiełbaśniczą, szczęście uśmiechnęło się do niego szeroko. Pełną gębą.
– Reynevan? Tyżeś to?
Identyfikującym go okazał się młodzian w czarnym płaszczu i takiejż barwy czapce z filcu. Barczysty i rumiany jak wiejski parobek i jak parobek szeroko uśmiechnięty. Dzierżący pod pachami dwa spore pakunki.
– Achilles… – Reynevan pokonał wywołany niespodzianym okrzyknięciem skurcz gardła. – Achilles Czibulka!
– Reynevan. – Wyglądający na parobka młodzian rozejrzał się, uśmiech nagle znikł z jego rumianej twarzy. – Reynevan z Bielawy. We Wrocławiu, rzut czapką od Rynku. Kto by przypuścił… Nie stójmy, zaraza, na widoku. I Chodźmy do mnie, do apteki. To niedaleko. Trzymaj, pomożesz mi nieść… Ostrożnie!
– Co tam jest?
– Słoje. Z maściami.
* * *