Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział dziewiętnasty

w którym spełnia się, co miało się spełnić. I cisną się na usta słowa natchnionego proroka, Izajasza, syna Amosa: Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność. Jasnych promieni, a kroczymy w mrokach.

Pierwszego dnia rozwiązane były cztery wiatry od ich podstaw. Poruszona była ziemia ze swego miejsca, bramy nieba otworzyły się, a dym wielkiego ognia przesłonił horyzont. Słońce stało się czarne jak włosienny wór, a księżyc stał się jak krew. Z każdej strony wyzierały rozpacz i przerażenie. I był żal. I były łzy. I była okropna, dojmująca samotność.

Drugiego dnia były ciemności wielkie. Gwiazdy spadały z nieba. Zajęczały otchłanie ziemi z czterech krańców świata. Rozpłynęła się otchłań wśród jęków, zadrżały ziemia i morze, a razem z nimi góry i pagórki. I upadły posągi bogów prawdziwych i fałszywych, a z ich upadkiem ludy wszystkie wzgardziły życiem tego świata.

Rozdarte zostało sklepienie nieba od wschodu aż do zachodu. I stała się nagle światłość, lux perpetua . I wyszedł z niej głos archanioła, i usłyszany był aż w najniższych czeluściach. Dies irae, dies illa

Mors stupebit et natura,

cum resurget creatura,

iudicanti responsura.

Liber scriptus proferetur,

in quo totum continetur,

unde mundus iudicetur.

Trzeciego dnia…

Trzeciego dnia przyszedł Samson. A z nim Szarlej, Rixa i Tybald.

– Dość, Reynevan. Wystarczy, przyjacielu. Opłakałeś ją, opłakałeś godnie i należycie. A teraz wstań i weź się w garść.

* * *

Nad krainą Bawarów unosiły się dymy, wiatr zewsząd niósł smród spalenizny. Działania bojowe większością wstrzymano jednak, wieść niosła, że rozpoczęto rokowania. Na zdobyty i zamieniony na husycką kwaterę główną zamek Beheimstein pod Norymbergą przybył jakoby własną osobą margraf brandenburski Fryderyk, by układać się z hejtmanami. Nie wykluczano, że to koniec rejzy, że Niemcy zechcą się okupić. By troszkę pomóc im w podjęciu decyzji, Prokop kazał kolumnom husyckim ruszyć się w kierunku Górnego Palatynatu, na Sulzbach i Amberg, czym zdrowo napędził strachu falcgrafowi Janowi z Neumarktu.

Wszystkie wieści okazały się prawdziwymi. Rokowania uwieńczył sukces. Zapłacił okup margraf, zapłacił falcgraf, zapłaciła Norymberga. Rejza była skończona. Wydano rozkazy, ześrodkowana pod Pegnitz i Auerbach armia husycka w dwóch kolumnach rozpoczęła powrót do domu. Po drodze nie zamierzano jednak próżnować. Idąca szlakiem południowym kolumna formowała się do ataku na Kynżvart, kolejny gród znienawidzonego Henryka von Plauena. Kolumnę północną Prokop forsownym marszem poprowadził na Cheb.

* * *

Armia podeszła pod Cheb w sobotę jedenastego lutego, późnym popołudniem, o zmierzchu niemal, z marszu wpadając na otaczające miasto wsie i osady. Całe podgrodzie stanęło w ogniu, zagon konnych Jana Zmrzlika zadbał zaś o to, by nie ocalała nawet jedna z okolicznych i zagród. Reynevan wziął się w garść i doszedł już do siebie, ale w paleniu i mordach udziału nie wziął. Wraz z Szarlejem, Samsonem i Rixą trzymali się Mikulasza Sokoła z Lamberka, pozostawionego z oddziałem odwodowym.

Tybald Raabe odszedł, powędrował na wschód, zanim jeszcze ruszyli pod Pegnitz.

Noc, która wkrótce zapadła, była od pożarów jasna jak dzień. I hałaśliwa. Bezustannie hukały młotki i siekiery cieśli, ustawiających praki i budujących zatarasy. Ryczeli i śpiewali puszkarze, mocując na drewnianych łożach bombardy i moździerze. Wrzeszczeli pod murami taboryccy harcownicy, obiecując obrońcom Chebu paskudną śmierć, obrońcy z góry rewanżowali się taborytom obietnicami śmierci jeszcze gorszej, ohydnymi obelgami i palbą z broni ognistej.

– Reinmarze?

– Jestem, Samsonie.

– Trzymasz się? Jak się czujesz?

– Bardzo paskudnie.

– Niepotrzebnie pytałem.

Siedzieli przy niedużym ognisku, rozpalonym za rozpiętą na kijach, chroniącą od lutowego wiatru płachtą. Siedzieli we dwu, Szarlej i Rixa gdzieś przepadli. Ostatnio przepadali często. Rixa zdążyła się już zresztą pożegnać, wracała na Śląsk.

– Ja… – olbrzym zająknął się niespodziewanie – też mam czym się gryźć. Prześladują mnie ostatnio myśli o prawdziwym Samsonie, tym z klasztoru benedyktynów. Nie mogę uwolnić się od przekonania, że wyrządziłem mu krzywdę. Zostawiłem go… Tam…

– Nie ponosisz winy – odrzekł poważnie Reynevan. – To ja i Szarlej, nasze głupie egzorcyzmy, nasze igraszki ze sprawami, z którymi igrać nie było wolno. Próbowałeś naprawić nasz błąd, próbowałeś wiele razy, nikt nie ma prawa zarzucić ci bezczynności. Nie udało się, cóż, wola boska. A obecnie… Obecnie sytuacja się zmieniła. Masz obowiązki. Nie możesz porzucić Markety. Złamałbyś dziewczynie serce, gdybyś teraz zostawił ją samą. Rozumiem, że może to być dla ciebie przykre, znam cię, wiem, jak bardzo przejmujesz się losem innych. Ale teraz to już byłby wybór alternatywny: albo Marketa, albo klasztorny matoł. Dla mnie jasne jest, kogo powinieneś wybrać. To jest oczywiste. I nie mów mi, że to mało moralne.

– To jest mało moralne – westchnął Samson. – Bardzo mało moralne. Bo już za późno na jakikolwiek wybór. Od tamtego wydarzenia minęły ponad cztery lata. Tam… W strefie ciemności… Żaden człowiek nie mógł tego wytrzymać, żadna ludzka psychika nie mogła tego znieść. Prawdziwy Samson nie żyje lub całkowicie postradał zmysły. Nie zdołamy już przywrócić go światu. Fakt ten, niestety, obciąża moje sumienie.

– Posłuchaj…

– Nic nie mów.

Trzaskały krokwie dopalających się chałup podgrodzia, z wiatrem dolatywał smród i podmuchy gorąca.

– Los klasztornego matołka – przerwał milczenie Samson – bynajmniej nie przesądził się z momentem, w którym ujrzałem Marketę. Wtedy, pod Kolinem, w szulerskim zajeździe…

– Zrobiłeś wówczas to, co musiałeś zrobić. Pamiętam twoje słowa. To, czego byliśmy świadkami w szulerni, wykluczało obojętność i bezczynność. Stało się więc to, co musiało się stać.

– To prawda. Ale pogrążyłem się dopiero później, w Pradze. W dniu, gdy po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła. Quando mi volsi al suo viso ridente

Kunszt i natura, co się o to kuszą.

Czy w kształcie żywym, czy w kreślonym dziele,

Aby przez zmysły zawładnąć nad duszą -

Razem zebrane nie miały tak wiele

Władzy, jak cud ten, którym mię olśniła,

Kiedy zajrzałem w jej oczu wesele.

– A taka biła z niej poświata – Samson ni to deklamował, ni to mówił – jakby Bóg szczęsny wstąpił w jej oblicze. I zawładnęła mą duszą… Ech… Przepraszam. Wiem, że to banał, rzecz banalna, nic na to nie poradzę. Ale powinienem się powstrzymać i przynajmniej tego nie rozgłaszać. Ale może dobrze się stało? Może to dobry wstęp do tego, co chcę ci powiedzieć?

– A co chcesz mi powiedzieć?

– Że odchodzę.

– Teraz?

– Jutro. To już ostatni raz. Cheb to już ostatnie miasto, do którego wejdę z wami. Odszedłbym już dziś… Ale coś mnie powstrzymuje. Jutro jednak definitywnie kończę z tym wszystkim. Odchodzę. Wracam do Rapotina. Do niej. Wracaj ze mną.

– Po co? – spytał gorzko i z wysiłkiem Reynevan. – Po co mam wracać? Co, lub kto, tam na mnie czeka? Jutta nie żyje. Kochałem ją, a jej już nie ma. Co mi pozostaje? Też czytałem Dantego Alighieri. Amor condusse noi ad una morte , miłość nas śmiercią położyła w grobie. Na nic innego nie czekam. Z równym więc skutkiem mogę na to czekać tu, w tej armii. Pośród tej rzezi.

Samson milczał długo.

– Jesteś w ciemności, przyjacielu – powiedział wreszcie. – W ciemności gorszej niż ta, w którą odszedł prawdziwy Samson. Obu nas to spotkało. Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność. Jasnych promieni, a kroczymy w mrokach. Jak niewidomi macamy ścianę i jakby bez oczu idziemy po omacku. Potykamy się w samo południe jak w nocy, w pełni sił jesteśmy jakby umarli. I tęsknimy do światła. Do światłości. Wziąłeś z Alighieriego niewłaściwy cytat. Podpowiem ci właściwszy. Sta come torre ferma

Mocny jak wieża bądź, co się nie zegnie,

Chociaż się wicher na jej szczyty wali.

– Nie ma we mnie już mocy. Nie ma mocy tam, gdzie nie ma nadziei.

– Nadzieja jest zawsze. Nadzieja to światłość wiekuista. Lux perpetua . La luce etterna .

O luce etterna che sola in te sidi,

sola t’intendi, e da te intelletta

e intendente te ami e arridi!

– Jestem zbyt zmęczony, by zdobyć się na optymizm.

– Dobranoc, Reinmarze.

– Dobranoc, Samsonie.

* * *

Ze wschodem słońca zaczęło się. Ryknęły bombardy, huknęły foglerze i szlangi, zagrzmiały moździerze, skrzypnęły ramiona praków, na miasto Cheb spadł grad pocisków. Całe przedpole zasnuła gęsta zasłona białego dymu.

Osłonięci pawężami i tarasami taboryci zwartym szykiem zbliżali się do murów, ale Prokop nie dawał rozkazu do szturmu. Wiedziano, iż hejtman chciał uniknąć strat, wolał, by miasto poddało się i okupiło, ciężki ostrzał miał tylko zmiękczyć obrońców. Toteż nie żałowano prochu ani kul.

Ale Mikulasz Sokół, zachęcony niemrawym oporem od strony południowej, zaatakował na własną rękę. Pod bramę podsadzono beczułkę z prochem, gdy wybuchła, w dym runął oddział szturmowy.

Wewnątrz, na przedbramiu, w wylocie ulicy, napastników osadził w miejscu kontratak. Z rotą atakujących zderzyła się rota obrońców. Jedni i drudzy uzbrojeni byli głównie w broń drzewcową, halabardy, gizarmy, sudlice, spisy i rohatyny, co dało efekt zderzenia się dwóch jeży. Zwarli się z rykiem i wrzaskiem, z rykiem i wrzaskiem odstąpili, zostawiając na bruku kilka ciał. Pochylili drzewca i zderzyli się znowu, wśród szczęku i zgrzytu. Czesi bili się z Czechami, jak wynikało z wymiany obelg.

– Psi hlavy!

– Zkurvysyni!

89
{"b":"89095","o":1}