– Lekarstwo?
– Na posocznicę nie ma lekarstwa… Nikt nie zna na to lekarstwa…
– Nie mów tak, do diabła. Jesteś medykiem. Próbuj!
Najpierw gorączka, pomyślał, klękając, muszę obniżyć jej gorączkę… Potem konieczna jest jakaś silna odtrutka… Coś, co powstrzyma zakażenie…
Drżącymi palcami rozpiął klamry torby, wyrzucił zawartość, jął grzebać w niej gorączkowo. Z przemożnym poczuciem bezsiły.
Z rosnącym przekonaniem, że nic z tego, czym dysponuje, nie jest w stanie uleczyć Jutty, pomóc jej czy chociażby ulżyć w cierpieniu. Że na nic wszystkie jego remedia contra malum , na nic diacodia i elektuaria , na nic sotira , antidota i panacea . Na nic artemisium , hypericum i serpillum , na nic Pestwurz , czartopłoch i wszystkie inne noszone w torbie specyfiki.
Amulety, pomyślał, amulety Telesmy. Zostało ich niewiele… Tamująca krwotoki gemma rutila . Venim z lapis-lazuli, skuteczny przeciw jadowitym ukąszeniom… Aquila , orli kamień, oczyszczający krew… Ale wszystkie muszą być używane natychmiast, a ją zraniono przed godzinami… Magiczna posocznica rozwija się błyskawicznie… Może jednak któryś amulet podziała… Boże, spraw, aby któryś podziałał…
Amulety nie działały. Były za słabe. Nie miały szans w walce z tym, czym zarażono Juttę.
Zaklęcia. Znał kilka. Schylony, recytował je po kolei, pokonując rosnącą w ustach suchość. Wykonywał magiczne gesty i znaki, z trudem panując nad dygotaniem rąk.
Zaklęcia nie działały. Reynevan wzniósł oczy i ręce.
– Magna Mater … – wymamrotał. – Matko bogów… Ty, która jedyna bronisz nas i ochroniasz… Matko Słońca, której ciało białe jest od mleka gwiazd! Elementorum omnium domina , Pani Stworzenia, Karmicielko Świata! Strażniczko nieba i morza, wszystkich bogów i potęg, aeterne caritatis desideratissima filia, aeterne sapientie mater gratissima, sub umbra alarum tuarum protege nos . Daj mi, błagam kornie, moc leku niosącego zdrowie. Ocal ją, błagam. Pozwól jej żyć.
Cud nie nastąpił.
Jutta zaczęła się dławić i pluć krwią, krew silnie rzuciła się jej również z nosa. Uniósł i przechylił jej głowę. I patrzył bezsilnie.
– Jak… – odezwał się ledwie słyszalnie Szarlej. – Jak ona…
– Przez wyniszczenie organizmu.
– Jak długo…
– Bardzo.
– Reynevan… – Jutta nagle chwyciła go za rękę. Jej zupełnie granatowe palce już prawie nie miały siły chwytu.
– Reynevan… – powtórzyła niemal przytomnie. – Chcę… Na słońce…
Wszyscy pospieszyli z pomocą. Dźwignęli ją i wynieśli ze stodoły, ułożyli na szybko zaimprowizowanym z płaszczy posłaniu. Słońca nie było. Były niskie szaroołowiane chmury.
Znowu zaczęła silnie krwawić z nosa, przesiąknięte krwią nogawice świadczyły o krwotoku z przewodu pokarmowego i narządów rodnych. Jęły nią miotać konwulsyjne dreszcze. Dygotała długo.
Patrzyli bezsilnie.
– Reyne… – wypluła krew. – Reynevan…
– Jestem przy tobie.
– Jesteś… – spojrzała niemal przytomnie. – Jesteś… To dobrze…
Z trudem namacała jego ramię. Potem dłoń. Palce i paznokcie miała już całkiem czarne. Podobnie stopy.
– Już czas… Montségur…
– Co mówisz? Jutto?
– Montségur… Wciąż trwa… Endura i consolamentum … Chciałabym… usłyszeć… głos stamtąd…
Reynevan potrząsnął głową, pytająco patrząc na przyjaciół. Szarlej rozłożył ręce.
– Pozwól – rzekł Samson.
Ukląkł obok Jutty, ujął jej poczerniałą dłoń.
– Benedicite – powiedział cicho. – Benedicite, parcite nobis .
– Parcite nobis – odszepnęła. – Za wszystkie grzechy… Proszę o przebaczenie…
– De Deu e de nos vos sian perdonatz – wyrzekł Samson. – E nos preguem Deu que les vos perdo .
Jutta, wyglądało, chciała się uśmiechnąć. Ale paroksyzm bólu zniekształcił jej siną twarz w okropnym grymasie. Z nosa i kącika ust pociekła krew. Krew przesączała się już też przez wszystkie okrywające ją płaszcze.
– Reinmarze – Samson wstał. – Już czas. Niech się stanie.
– Nie rozumiem.
– Nim Jutta umrze – olbrzym zbliżył się, zniżył głos – będzie cierpieć jeszcze co najmniej kilkanaście godzin. Pozwolisz, by cierpiała?
– Co ty mówisz? Mam ją… Samsonie… Jestem lekarzem! Jestem chrześcijaninem… Bóg zabrania… Boskie prawo…
– Prawo, które każe cierpieć? Gdy można cierpienia skrócić? Nic nie wiesz o Bogu, chłopcze, nie znasz go wcale. A robisz z niego okrutnego fanatyka. Obrażasz go tym. To nie wypada.
– Ale…
– Jesteś medykiem. Ulecz cierpienie.
Szarlej wziął Rixę pod ramię, odprowadził na bok. Tybald Raabe podążył za nimi.
Samson i Reynevan uklękli obok Jutty. Samson z lewej, Reynevan z prawej. Nim uklękli, Jutta była nieprzytomna, teraz oprzytomniała.
– Reinmar…
– Kocham cię – wyszeptał z ustami przy jej uchu. – Kocham cię, Jutto.
– Ja też cię kocham. Jestem gotowa.
– Pater sancte – wymówił cicho Samson – suscipe ancillam Tuam in Tua iusticia et mitte graciam Tuam e Spiritum Sanctum Tuum super eam .
– Lux in tenebris lucet – wyszeptała wyraźnie. – Światłość w ciemności świeci… I ciemność jej nie ogarnęła.
I gdy to wyrzekła, chmury rozstąpiły się nagle. I zalśniło zza nich przedwieczorne słońce. I stała się jasność.
I było tak, że Reinmar z Bielawy, medyk, otworzył szkatułkę z amuletami, podarunek od Joszta Duna, zwanego Telesmą, czarodzieja z Pragi. Było tak, że Reinmar wydobył ze szkatułki amulet, ten schowany najgłębiej, jeden jedyny, mały i niepozorny, ten, który nie miał być użyty nigdy, bo mógł być wykorzystany tylko w sytuacji absolutnie i ekstremalnie ostatecznej, w położeniu bez wyjścia i bez nadziei. Było tak, że Reinmar objął Juttę i przyłożył jej amulet do skroni i wymówił zaklęcie, a brzmiało ono: „Spes proxima” . Było tak, że Jutta westchnęła z ulgą, a potem uśmiechnęła się i odprężyła.
I było tak, że Jutty nie było.
Zostało tylko jej imię, puste słowo, którego nawet nie było sensu wymawiać.