Rozdział dwudziesty czwarty
który jest początkiem.
Usłyszawszy na podwórcu stuk kopyt i rżenie Elencza pewna była, że to Dzierżka, że wcześniej, niż zamierzała, wraca z sąsiedzkiej wizyty u Rachenauów. Wyszła na próg, nie odpasując fartucha. Na widok jeźdźca zalała ją fala gorąca. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, a ręce zaczęły się trząść.
– Witaj – powiedział Reynevan. – Witaj, Elenczo.
Elencza nie była w stanie wykrztusić słowa. Pochyliła tylko głowę.
Reynevan zsiadł.
Podszedł.
I objął ją. Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymała płacz. Nie całkiem i nie do końca.
Niebo na wschodzie ciemniało zapowiedzią nawałnic. Ale tu, nad nimi, nad Skałką, słońce przebiło się przez chmury, zalewając świat słupem światłości. Reynevan spojrzał w górę.
– Słodkie jest światło – powiedział. – I miło jest oczom widzieć słońce.
Twarz miał zmienioną. Bardzo zmienioną. Był inny. Elencza skonstatowała to z mieszaniną zgrozy i ulgi.
– Witaj… – odchrząknęła, pociągnęła nosem. – Witaj w Skałce… Przyjechałeś… na długo?
Patrzył na nią. Milczał. Długo. Tak długo, że zwątpiła, czy odpowie. Ale odpowiedział.
– Chyba zostanę.
KONIEC TOMU TRZECIEGO I OSTATNIEGO