w którym Reynevan podejmuje ostateczną decyzję. Albowiem, jak pisze apostoł Paweł w drugim liście do Koryntian, to, co dawne, minęło, wszystko stało się nowe. A lux vitae , światło życia, czeka na tych, którzy dokonają właściwego wyboru.
Niezwykle łagodna zima przełomu lat 1429 i 1430 płynnie i niemal niezauważalnie przeszła w łagodną wiosnę. Już w początku marca zaroiło się niebo wielkim mnożstwem powracającego z południa ptactwa. Wcześniej niż zwykle przyleciały kaczki krzyżówki, wcześniej zaklekotały bociany w gniazdach na kalenicach. Zagęgały dzikie gęsi, wrzasnęły żurawie, rozświergotał się różnoraki skrzydlaty ludek. Stawy, bagna, rozlewiska i rowy rozbrzmiały chóralnym rechotaniem żab. Rozpękły się pąki olszyn, pokryły baziami wierzby, zakwitły łąki biało i żółto, zawilcem i kaczeńcem.
Reynevan jechał samotnie przez kraj opawski. Gościńcem zrytym kołami i podkowami, zdeptanym wojackim butem. Śladem dwunastotysięcznej armii polnej Taboru, która przemaszerowała tędy zaledwie tydzień temu.
* * *
Około południa usłyszał sygnaturkę. Ponaglił konia, jadąc na słuch, po chwili dostrzegł na wzniesieniu drewniany kościółek ze smukłą wieżyczką, całkiem nienaruszony. Bez wahania zwrócił konia w tamtą stronę. Ostatnie tygodnie wiele w nim zmieniły.
Także w tym względzie.
Zsiadł z konia, ale do świątynki nie wszedł, choć sygnaturka wciąż ogłaszała Angelus z wieżyczki. Zbliżył się tylko do wejścia, trzy kroki przed padł na kolana. Jutto, pomyślał. Jutto.
Agnus Dei qui tollit peccata mundi .
Requiem aeternam dona ei, et lux perpetua luceat ei .
In memoria aeterna erit iusta ab auditione mała non timebit .
Boże, upadam i nie mogę iść dalej. Jestem sparaliżowany i niezdolny do podniesienia się. Uzdrów mnie i podźwignij w imię Twego miłosierdzia. Ześlij mi łaskę spokoju. A jej daj odpoczynek wieczny.
Agnus Dei qui tollit peccata mundi . Ad te omnis caro veniet .
– Amen – wyrwał go z zadumy głos. – Amen twej modlitwie, wędrowcze. Pokój z tobą.
W wejściu do kościółka stał ksiądz w kożuszku na sutannie, niewysoki, otyły, z tonsurą wygoloną aż po wąziutkie pasmo włosów nad uszami. Podpierał się, niby kulą, rozwidlonym kosturem, a twarz zdobił mu wielki krwiak.
– Pokój z tobą – powtórzył, mówiąc z wyraźnym wysiłkiem i tracąc oddech. – Modlisz się pod gołym niebem. Jesteś husytą?
– Jestem lekarzem. – Reynevan wstał. – Pomagam i przynoszę ulgę cierpiącym. A że ty cierpisz, pomogę i tobie. Kto ci to zrobił?
– Bliźni.
* * *
Korpus księdza gęsto pokrywały siniaki, na prawym boku zlewające się w jednolitą, wielką, sinoczarną opuchliznę. Ksiądz posykiwał i pojękiwał pod dłonią badającego go Reynevana, stękał, wzdychał, urywanie łapał ustami powietrze. Mimo tego nie przestawał gadać.
– Z początku… Gdy tu wpadli, tylko krzyczeli, darli się. Że papież rzymski to antychryst… A moja wiara to psia wiara. Wiara, odrzekłem, jest łaską, wiary się nie wybiera. Jaka spłynęła, taką przyjąłem. Bez wybrzydzania. A oni… Miast podjąć teologiczną dysputę, dali mi po głowie, a potem wzięli na kopy. Ale nie zabili… Kościoła też nie spalili… Ani wsi okolicznych… Znaczy, prawdą może być, co mówią… Że nasz książę Przemko zawarł z husytami pakt. Że w zamian za swobodę przemarszu przez Opawę nie będą palić ni plądrować…
– Masz złamane trzy żebra – Reynevan nie zamierzał wyjaśniać księdzu zawiłości układu Przemka Opawskiego z Taborem. – Ale opłucna jest nienaruszona. Założę opatrunek uciskający i podam specyfik uśmierzający bóle. Zostawię też lekarstwo, które przyspieszy zrost kości. Jeśli nie będzie ci wadzić, że to lek magiczny. Będzie ci wadzić?
– Ha – ksiądz spojrzał ciekawie. – Husyta i medyk, a do tego magik. Z czego jest ta mikstura?
– Nie musisz wiedzieć. I nie chcesz.
– Czy to aby nie czarna magia? Duszy mojej nieśmiertelnej aby nie narazi?
– Zabezpiecz się. Mieszaj pół na pół z wodą święconą.
* * *
– Klęknąłeś u drzwi kościoła – ksiądz spojrzał Reynevanowi prosto w oczy. – Wojnę, w której walczysz, na którą teraz jedziesz, masz za bellum justum . Ale zdajesz sobie sprawę, że z krwią bliźniego na rękach, nawet przelaną w wojnie sprawiedliwej, przed odbyciem pokuty progu świątyni przestąpić ci nie wolno. Dobrze zgaduję?
– Niedobrze. Lekarstwo zażywaj regularnie. Po matutinum , w południe i przed concubium . Bywaj, pojadę już.
– Pojedziesz… – Ksiądz skrzywił się, macając zabandażowany bok. – Samotnie przez kraj, którego mieszkańcom twoi bracia w wierze mocno dokuczyli, na tyle mocno, by wzbudzać grzeszne myśli o rewanżu. Nie ręczę nawet za moich parafian. Nauczałem ich wprawdzie miłości bliźniego, ale w ostatnich latach strasznie rozeszły się w tej dziedzinie teoria z praktyką. Może być, że tutejsi zechcą z tobą podyskutować o religii w tym samym stylu, co husyci ze mną, to znaczy z ręki i z nogi. Nie lękasz się?
– Nie lękam – odrzekł Reynevan, nieco zbyt szybko i nieco zbyt szczerze. – Przestałem się lękać.
– Oho. – Ksiądz nie przegapił tonu, spojrzał na niego bystro. – Stan ducha znany mi. I to bynajmniej nie z lektury Pisma Świętego.
– Nie słyszałem – dodał – słów twej modlitwy. Ale pewnym, żem sam już kiedyś podobną odmawiał. Na tyle często i długo, by słowo „litania” cisnęło się na usta.
– Doprawdy?
– Niestety – potwierdził poważnie duchowny. – Wiem, co to ciężar straty, wiem, jak potrafi przytłoczyć. Tak, że ni wstać, ni głowę unieść. Praesens malum auget boni perditi memoria , obecną niedolę potęguje pamięć o utraconym szczęściu. Ale wszyscy będziemy przemienieni. Na odgłos trąby ostatecznej, albowiem zabrzmi trąba i umarli powstaną nieskażeni, a my będziemy przemienieni. Bo to, co skazitelne, musi przyoblec się w nieskazitelność, i to, co śmiertelne, przyoblec się w nieśmiertelność.
– Eschatologia. Coś ponadto?
– Owszem. Pojednanie z Bogiem.
– Pokuta?
– Pojednanie. Albowiem w Chrystusie Bóg jednał ze sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam zaś przekazując słowo jednania. Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, wszystko stało się nowe. Kto wybierze właściwą drogę, będzie miał lux vitae , światło życia.
– Życie jest ciemnością. In tenebris ambulavimus , kroczymy w mrokach.
– Będziemy przemienieni. I stanie się światło. Chcesz się wyspowiadać?
– Nie.
* * *
Granicę pomiędzy księstwami wyznaczać miały słupy, kamienie, kopce czy też inne znaki. Reynevan nie wypatrzył żadnego. Pomimo to łatwo było stwierdzić, gdzie kończy się Opawa, której hercog się z husytami ułożył. A gdzie zaczyna zawsze wrogie husytom księstwo raciborskie. Granicę wytyczały tlące się pogorzeliska. Wypalone, czarne pozostałości po wsiach, które były, a już ich nie było.
Wyjechał z lasów wprost na rozległą przestrzeń, będącą jednym wielkim pobojowiskiem. Błonie zalegały setki trupów, ludzkich i końskich, zalegał nad nim smród gnoju, prochu, krwi i mdlącej zgnilizny. Reynevan napatrzył się już na pola bitew, bez trudu odtworzył przebieg zdarzenia. Przed mniej więcej czterema dniami rycerstwo z Raciborza, Karniowa i Pszczyny usiłowało powstrzymać Tabor, uderzając z flanki na maszerującą kolumnę. Obeznani z taką taktyką husyci osłonili się pawężnikami, zwarli wozy w mur i zdziesiątkowali atakujących ulewą kul i bełtów, a potem sami zaatakowali, z obu flank, zaciskając Raciborzan w żelaznych kleszczach. A potem rozprawili się z tymi, którzy przeżyli rąbaninę. Reynevan widział na skraju pola stos zmasakrowanych ciał, widział wisielców na drzewach na miedzy.
Po pobojowisku snuli się obdzieracze zwłok, okoliczni chłopi, skuloną postawą i nerwowym ruchem przywodząc na myśl zwierzęta. Lub lękające się światła trupożerne demony.
Reynevan popędził konia. Chciał przed zmrokiem dołączyć do armii Taboru.
Pobłądzić się nie bał. Drogę wskazywały dymy pożarów.
* * *
Spotkanie z przywódcami rejzy okazało się przykre. Reynevan spodziewał się tego, bo przez ostatnie miesiące już nieraz tego zakosztował. Zaznał pełnych litości spojrzeń, zająknień, współczującego kiwania głową, doświadczył niby to solidarnych męskich uścisków i niby to kamrackich walnięć w bark. Nasłuchał się apeli, by się trzymał i był twardym. Powodujących, że od razu miękł i przestawał się trzymać, choć jeszcze przed momentem było, zdawałoby się, już całkiem dobrze.
Teraz też nie było inaczej. Dowodzący rejzą Jakub Kromieszyn obdarzył go współczującym spojrzeniem. Hejtman Jan Pardus kiwał głową i niby to kamracko ściskał prawicę. Dobko Puchała walnął w bark, mocno i serdecznie, powstrzymując się, na szczęście, od apeli. Książę Zygmunt Korybut zachował się wyniośle, ledwo racząc zauważać. Biedrzych ze Strażnicy zachował się naturalnie.
– Cieszę się, żeś wyzdrowiał – oświadczył, prowadząc Reynevana na skraj obozu, ku linii posterunków. – Żeś doszedł do siebie. Wtedy, w lutym, nie wiedziałem, co cię właściwie zwaliło z nóg, choroba czy nieszczęście. Bałem się, że zmoże cię to, złamie, zniszczy czy rzuci w apatię, odepchnie od życia i rzeczywistości. Ale oto jesteś tu i tylko to się liczy. My tu tworzymy historię, zmieniamy losy Europy i świata. Zbyt wiele z nami przeszedłeś, by teraz mogło cię wśród nas zabraknąć.
Reynevan nie skomentował. Biedrzych patrzył mu prosto w oczy, długo, jakby na komentarz oczekiwał. Nie doczekawszy się, szerokim gestem wskazał na łuny, rozświetlające niebo na wschodzie i południu.
– Wystarczyło nam tygodnia – rzekł – by ogniem i mieczem sterroryzować Racibórz, by strachu napędzić księciu Mikołajowi, a księżną wdowę Helenę zablokować w Pszczynie. Lada dzień dołączy do nas Bolko Wołoszek, wspólnie uderzymy na księstwo kozielskie, na włości Konrada Białego. A gdy opanujemy pogranicze, gdy uchwycimy zamki, zgodnie z planem wkroczy regularne wojsko polskie, zajmie Zator, Oświęcim i Siewierz. Górny Śląsk będzie nasz. Czemu nic nie mówisz?