Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział czwarty

w którym Reynevan traci część ucha i większość złudzeń.

– Dzięki ci za ratunek – powtórzył Reynevan. – Ale nie jadę z tobą. Wracam na Śląsk.

Urban Horn milczał długo, patrząc w ślad za oddalającym się pocztem Jana z Kravarz. Potem odwrócił się w siodle. Pozbył się już przebrania czeskiego szlachcica szaraczka i był znowu dawnym Hornem: Hornem w eleganckim płaszczu z delikatnej wełny, Hornem w rysim kołpaku z pękiem czaplich piór. Hornem z przenikliwymi, wiercącymi jak świdry oczami.

– Nie wracasz na Śląsk – powiedział zimno. – Jedziesz ze mną.

– Nie słuchałeś? – podniósł głos Reynevan. – Nie dotarło do ciebie? Muszę wrócić! Od tego zależy los bliskiej mi osoby!

– Panny Jutty de Apolda – potwierdził beznamiętnie Horn. – Wiem.

– Ach, wiesz? Wiesz zatem i to, że zrobię wszystko, by…

– Wiem – przerwał ostro Horn – że zrobisz wszystko. Pytanie, ile już zrobiłeś.

– O czym ty… – Reynevan poczuł, że blednie. A potem czerwienieje. – Do czego ty pijesz?

– Ciszej, jeśli łaska. – Horn spojrzał na obserwujących ich Polaków, ruszył konia, podjeżdżając tak blisko, że zetknęli się strzemionami. – Rozgłos sprawie nie pomoże. A do czego piję, to ty dobrze wiesz. Wieści rozchodzą się szybko, plotki jeszcze szybciej. Wieści niosą, że niedawno zmuszono cię do zdrady. Plotki zaś głoszą, że byłeś zdrajcą od dawna. Od początku.

– Do diabła! Przecież mnie znasz. Przecież…

– Znam cię – przerwał znowu Horn. – Dlatego plotkom wiary nie daję. Co do wieści… Te muszą być sprawdzone. Nie ma, jak mawiają, dymu bez ognia. Dlatego, powtarzam, nie wracasz na Śląsk. Jedziesz ze mną na Sowiniec, stamtąd pod eskortą natychmiast wyekspediuję cię do Pragi. To polecenie Neplacha. Muszę je wykonać, chyba to pojmujesz.

– Posłuchaj…

– Koniec dyskusji. W drogę.

* * *

Na odwieczerz pożegnali Polaków i Hlasa z Liboczan. Kochłowski, Nadobny, Kuropatwa z Łańcuchowa i taborycki setnik skręcili na trakt ołomuniecki, którym zamierzali dotrzeć do Odr. W Odrach, jak wynikało z wcześniejszych rozmów, stacjonował obecnie stary znajomy, Dobiesław Puchała, z całym swym polskim hufcem. Od jakiegoś już czasu Odry stały się centrum rekrutacji ochotników z Polski i głównym ośrodkiem handlu przemycaną z Polski bronią.

Pożegnanie było wylewne. Polacy wyściskali i wycałowali Reynevana, a Kuropatwa serdecznie zaprosił go do Odr, by, jak się wyraził, wojować ramię w ramię i wspólne przedsiębrać imprezy. Reynevan nie mógł wówczas przewidzieć, jak szybko dojdzie do tego przedsiębrania. I jak fatalne będzie to miało skutki.

Oddział Horna ruszył na zachód, kamienistą doliną rzeki Morawicy. Wraz z Polakami odjechało ośmiu taborytów, w oddziale zostało siedmiu zbrojnych Morawian, jak się wyjaśniło, burgmanów na Sowińcu, będącym celem podróży zamku. Towarzyszył im również uwolniony chory. Kim był ten osobnik i dlaczego Horn zabrał go z sobą, pozostawało zagadką. Wciąż był widocznie niezdrów, pocił się, kasłał, kichał. Kolebał się i przysypiał w siodle, dwaj wyznaczeni przez Horna Morawianie czuwali, by nie spadł.

– Horn?

– Słucham cię.

– Nie jestem zdrajcą. Nie wierzysz przecież, bym mógł być. A może wierzysz?

Horn wstrzymał konia, odczekał, aż miną ich zbrojni.

– Krążące wieści sprawiają – powiedział, wiercąc Reynevana wzrokiem – iż moja wiara słabnie. Umocnij mnie w niej zatem. I utwierdź.

– Domyślam się – wybuchnął Reynevan – skąd to wszystko, skąd te wredne plotki i oszczerstwa. Rozniosło się, że Jan Ziębicki schwytał mnie w Białym Kościele, uwięził i usiłował zmusić do zdrady, do tego, bym okłamał Kralovca, bym wciągnął w zasadzkę i posłał na zgubę Sierotki…

– Dobrze się domyślasz. Faktycznie się rozniosło.

– I co? Zdradziłem? Wpadł Kralovec w zasadzkę pod Wielisławiem? Klęska tam była czy zwycięstwo? Kto został na głowę pobity? My czy oni?

– Punkt dla ciebie. Kontynuuj.

– Byłem zawsze wierny sprawie Kielicha. Współpracowałem z Neplachem, w 1427 naprowadziłem go na trop spisku Hynka z Kolsztejna i Smirzyckiego. Potem miałem setki okazji do zdrady. Wiedziałem dużo, miałem dostęp do sekretów, znałem tajne plany i strategie. Mogłem wsypać Tybalda Raabego. Mogłem sprzedać Vogelsang. Mogłem zdradzić w 1428, przed rejzą i podczas rejzy, w Kłodzku, w Kamieńcu, we Frankensteinie. Mogłem wydać ciebie, Horn, były po temu liczne sposobności. Biskup wrocławski złotem by mnie obsypał. Nie każ mi więc utwierdzać cię w wierze, bo to mi uwłacza. Bo tu nie ma stopni pośrednich, kolorów ani odcieni. Jest wóz albo przewóz. Wierzysz albo nie wierzysz. Ufasz albo nie.

Urban Horn szarpnął wodze, zmusił chrapiącego konia do dreptania w miejscu.

– Twoje szczere uniesienie – wycedził – należałoby podziwiać. Ale rzeczywistość każe załamać nad nim ręce. Nad nim i nad twoją naiwnością. Albowiem istnieją stopnie pośrednie, Reinmarze. Istnieją odcienie, a co do kolorów, to jest ich cała gama, istna tęcza. Już ci mówiłem: nie daję wiary plotce, nie wierzę, byś był prowokatorem i zdrajcą od początku, byś przybył do Czech i przyłączył się do nas tylko po to, by zdradzić. Ale zostałeś szpiegiem. Naszym co prawda, ale to żadna w sumie różnica. Zostałeś szpiegiem. A taka jest, kurwa, szpiegowska dola, taki szpiegowski los i kurewskie dobro szpiegowskiego inwentarza: kiedyś wpadniesz i kiedyś cię przewerbują. To rzecz normalna w tym fachu. Porwali dziewkę, w której się zadurzyłeś. I zaszantażowali. A ty uległeś szantażowi.

– Szybko wyciągasz wnioski. Dalej też będzie takie tempo? Na wyrok też nie przyjdzie mi długo czekać? Ani na egzekucję?

– To ty za szybko wyciągasz wnioski. Wybitnie za szybko. Czas na popas, zmierzcha. Hej, ludzie! Tu staniemy, pod lasem! Z koni!

* * *

Podsycany wiatrem ogień huczał i trzaskał, płomienie strzelały wysoko w górę, iskry leciały ponad szczyty jodeł. Las szumiał.

Morawianie, opróżniwszy pękaty gąsior śliwowicy, kolejno kładli się spać, owijając opończami i kożuchami. Ułożony opodal chory stękał, kaszlał, odpluwał. Urban Horn kijem trącał i poprawiał polana w ognisku, ziewał. Reynevan był bardziej głodny, niż śpiący. Żuł owczy ser, z lekka tylko opieczony nad żarem.

Chory zakrztusił się w kolejnym spazmie kaszlu.

– Nie zająłbyś się nim? – wskazał głową Horn. – Jesteś wszak medykiem. Godzi się pomóc cierpiącemu.

– Nie mam lekarstw. Mam użyć magii? W obecności kaliszników? Dla nich czarnoksięstwo to peccatum

– …mortalium, wiem. Może więc coś naturalnego? Zioła jakieś albo rośliny?

– W lutym? Dobra, jeśli są tu wierzby, rankiem przyrządzę odwar z kory. Ale jego stan się poprawia. Gorączka wyraźnie spadła i poty już tak na niego nie biją. Horn?

– Co?

– Odnoszę wrażenie, jakbyś się o niego troszczył.

– Doprawdy?

– Odnoszę wrażenie, że w wymianie jeńców szło o niego. Bardziej niż o mnie.

– Doprawdy?

– Kto to jest?

– Ktoś.

Reynevan zadarł głowę, długo patrzył na Wielką Niedźwiedzicę, co i rusz zasłanianą sunącymi niebem chmurami.

– Rozumiem – powiedział wreszcie. – Jestem w podejrzeniu. Takiemu się sekretów nie zdradza. Co z tego, że podejrzenia dęte i nie udowodnione. Nie zdradza się i już.

– Nie zdradza się i już – potwierdził Horn. – Idź spać, Reinmarze. Długą drogę masz przed sobą. Długą i daleką.

* * *

Drogę długą i daleką, powtórzył w myślach, patrząc na gwiazdy poprzez poruszane wichrem gałęzie. Tak powiedział. Sądził, że nie ułowię przekąsu i dwuznaczności? Czy wręcz przeciwnie: sugerował?

Stąd do Pragi będzie jak obszył czterdzieści mil, ostrożnie licząc dziesięć dni jazdy. Droga faktycznie daleka. I wiedzie prosto w łapy Bohuchvala Neplacha, zwanego Flutkiem, szefa wywiadu Taboru. Flutka niełatwo będzie przekonać, sprawić, by uwierzył, droga do tego może też być długa. Trudna. I bolesna. Wiadomo, co Flutek robi z podejrzanymi, zanim im uwierzy. I z tymi, którym nie uwierzy.

Wyznać wszystko? Powiedzieć o porwaniu Jutty, o Bożyczce, o szantażu? Ha, życie może tym i ocalę. Jeśli uwierzą. Ale zaufania nie odzyskam. Wezmą mnie pod klucz, żywcem pochowają w jakiejś wieży, w jakimś zamku na pustkowiu. Nim wyjdę – jeśli w ogóle wyjdę – Jutta będzie daleko, zamężna lub w klasztorze. Utracę ją na zawsze.

Ucieczka, pomyślał, wstając ostrożnie, będzie przyznaniem się do winy. Tak będzie potraktowana: jako jawny dowód zdrady.

No i niech tam. Szlag niech to wszystko trafi. Innego wyjścia nie ma.

Ognisko przygasło, pogrążyło w mroku całą polanę. Cały biwak. Ludzi śpiących z głowami na siodłach, wiercących się pod przykryciami, chrapiących, pierdzących, bełkocących przez sen. O wystawieniu warty nikt nawet nie pomyślał. Reynevan cichcem wycofał się w mrok, pomiędzy krzaki. Ostrożnie i pomału, bacząc, by nie nastąpić na suchą gałązkę, jął posuwać się w kierunku spętanych koni.

Konie zachrapały, gdy się zbliżył. Reynevan zamarł, stanął jak wryty. Szczęściem las szumiał, w nieustannym szumie niknęły inne dźwięki. Odetchnął. Za wcześnie.

Ktoś rzucił się na niego, obalając impetem. Runął na ziemię; nim upadł, zdołał gwałtownym, rwącym ścięgna rzutem ciała zamienić upadek w skok, co ocaliło go przed przygniatającym chwytem. I uratowało mu życie. Wywijając się i turlając, złowił kątem oka błysk ostrza. Odchylił głowę, mający rozpłatać mu gardło nóż zawadził tylko o małżowinę ucha, rozcinając ją chyba na pół. Nie zważając na wściekły ból, przeturlał się po wystających z ziemi korzeniach i z mocą kopnął podnoszącego się na czworaki napastnika. Napastnik zaklął, ciął szeroko, chcąc dziabnąć go w nogę. Reynevan obrócił się i kopnął go jeszcze raz, tym razem obalając. I zerwał się z ziemi. Krew, czuł to, ciurkiem lała mu się za kołnierz.

18
{"b":"89095","o":1}