Литмир - Электронная Библиотека

Napastnik zerwał się również. I natychmiast zaatakował, tnąc na krzyż szybkimi wymachami noża. Mimo ciemności Reynevan wiedział już, z kim ma sprawę. Zdradził to odór potu, gorączki i choroby.

Chory nie był wcale taki chory. A nożem potrafił obracać. Miał wprawę. Ale Reynevan też miał.

Zwodem zmylił przeciwnika, zmusił do wychylenia. Podbił lewym przedramieniem przegub, prawym uderzył w łokieć, podstawił nogę, szarpnięciem za rękaw pozbawił równowagi, dla dobrej miary walnął nasadą dłoni w nos. Chory zawył, padł, padając zdołał jednak jeszcze dźgnąć go w krocze, nóż rozpruł spodnie, cud tylko i szybkość reakcji pozwoliły Reynevanowi ocalić genitalia i tętnicę udową. W uniku potknął się jednak i też upadł. Chory rzucił się na niego jak żbik, zamierzając do ciosu z góry. Reynevan oburącz chwycił rękę z nożem. Trzymał ze wszystkich sił, kuląc głowę, gdy napastnik walił go gdzie popadło lewą pięścią.

Skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Dokoła zaroiło się od ludzi. Kilku ułapiło chorego i ściągnęło go z Reynevana, przy operacji chory charczał, syczał i parskał jak kot. Nóż wypuścił dopiero wtedy, gdy jeden z Morawian mało delikatnie nastąpił mu obcasem na dłoń.

Urban Horn stał obok ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Przyglądał się i milczał.

– Napadł na mnie! On! – krzyknął Reynevan, wskazując, kto. – Szedłem się wysikać, a on rzucił się na mnie z nożem!

Trzymany przez sowinieckich burgmanów chory chciał coś powiedzieć, ale zdołał tylko wybałuszyć oczy, zarzęzić i rozkaszleć się ciężko. Reynevan nie przepuścił okazji.

– Napadł na mnie! Bez powodu! Chciał zamordować! Zobaczcie, jak mnie urządził!

– Opatrzcie go – przemówił Horn. – Żywo, widzicie, że krwawi. A tego puśćcie, pozwólcie mu wstać. Nóż zabierzcie. A na przyszłość proszę lepiej strzec broni. To nóż któregoś z was. On noża nie miał.

– Jak to, puśćcie? – wrzasnął Reynevan. – Co to znaczy, puśćcie? Horn! Związać go każ, cholera! To morderca!

– Zamknij się. Niech ci opatrzą ucho. Potem przyjdź do nas, tam, na ubocze. Nie obejdzie się, jak widzę, bez poważnej rozmowy.

* * *

Chory wspierał się o pień drzewa. Patrzył w bok. Ocierał krew, wciąż sączącą się z nosa. Tłumił kaszel. Pocił się. I wyglądał jak kupa nieszczęścia.

– Chciał mnie zamordować – wycelował weń palec Reynevan. – To zabójca. Udawał bardziej chorego, niż jest. A faktycznie wypatrywał okazji, by mnie zabić. Planował to od chwili, gdy dowiedział się, kim jestem.

Urban Horn skrzyżował ramiona na piersi, nie skomentował.

– A ja wiem już, kim jest on – ciągnął zupełnie już spokojnym głosem Reynevan. – Miałem podejrzenia, teraz wiem. Gdy nas wieźli na wymianę, był chory rzeczywiście. Leczyłem go magią, a on majaczył. Adsumus, Domine Sancte Spiritus, adsumus peccati quidem immanitate detenti, sed in nomine tuo specialiter congregati. Adsumus! Kojarzy ci się z czymś to zawołanie?

– Owszem – twarz Horna nie drgnęła. – To popularna modlitwa. Inwokacja do Ducha Świętego. Autorstwa świętego Izydora z Sewilli.

– Wiemy obaj – Reynevan nie podniósł głosu – czyje to zawołanie. Wiemy obaj, kim jest ten typ. Ty ponad wątpliwość wiesz o tym od dawna, ja właśnie się dowiedziałem. Szkoda, że nie od ciebie, Horn. Twój sekret omal nie kosztował mnie życia. Mało brakowało, a drań poderżnąłby mi gardło…

– A co? – przemógł kaszel chory. – A co? Miałem czekać, aż on poderżnie gardło mnie? Musiałem się zabezpieczyć! Musiałem się bronić! On zaczynał mnie podejrzewać… A wreszcie dowiedziałby się prawdy… Zabiłby mnie jak nic, gdyby się dowiedział, że…

– Że zabiłeś mu brata – dokończył sucho Urban Horn. – Tak, Reinmarze, nie mylisz się w podejrzeniach. Pozwól sobie przedstawić: Bruno Schilling. Jeden z Roty Śmierci, Czarnych Jeźdźców Birkarta Grellenorta. Jeden z tych, którzy zamordowali twojego brata Peterlina.

* * *

Reynevan nie zmrużył oka do świtu. Początkowo nie dawały mu zasnąć podniecenie i adrenalina, złość, ból zranionego ucha. Potem przyszły wspomnienia. I majaczenia. Cysterski Bór, szaleńcza kawalkada, Czarni Jeźdźcy, krzyczący: „Adsumus!” . Dzikooki, sinoblady, wyjący jak demon rycerz spod Grochowej Góry… Nocny pościg w lesie pod Troskami…

Rodzony brat, Peterlin, dźgany i przeszywany ostrzami mieczy. A ten, który dźgał, który zadawał sztychy, jeden z tych, którzy Peterlina zamordowali, leżał, nakryty derką, w odległości dziesięciu kroków, po przeciwnej stronie ogniska, gdzie kasłał i pociągał nosem. Pod czujnymi spojrzeniami dwóch Morawian, którym Horn zlecił dozór nad nim.

Dozór? A może ochronę?

Na szlak wyruszyli wczesnym rankiem. W ponurych raczej nastrojach, do których pogoda jednak dopasować się nie zechciała – od świtu słońce świeciło pięknie, a około dnia godziny trzeciej przygrzewało już naprawdę mile. Wiosna roku 1429 przyszła wcześnie.

W drodze Reynevan demonstracyjnie trzymał się na dystans, odwracał głowę, ilekroć Horn spoglądał w jego stronę. Hornowi dość szybko zbrzydły demonstracje.

– Przestań, do jasnej cholery, stroić fochy – wycedził, podjechawszy kłusem. – Jest jak jest, sytuacji nie zmienisz. Więc się dostosuj. I zaakceptuj.

– Do tego – Reynevan wskazał ruchem głowy – że tam oto morderca mego brata, typ, który ubiegłej nocy chciał mnie zabić, jedzie sobie na wronym koniku, pokasłując, jak gdyby nigdy nic? Choć powinien wisieć na suchej gałęzi?

Jadący kilkanaście kroków przed nimi chory – Czarny Jeździec, Bruno Schilling, Reynevan wciąż nie mógł się zdecydować, jak go zwać – jak gdyby wyczuwał, że o nim mówią, co i rusz zerkał bowiem ukradkiem. Dwaj Morawianie nieustannie mieli go na oku.

– Kazałeś im, jak widzę, mieć napięte kusze – zauważył Reynevan. – To za mało, Horn, za mało. Kiedyś przyłożyłem rękę do zabicia jednego z nich. By padł, potrzeba było czterech bełtów, każdy po lotki.

– Dzięki za wskazówkę. Ale zostaw to mnie. Wiem, co robię.

– Gdybyś wiedział, gdybyś wiózł go jako jeńca, na śledztwo, kazałbyś go zakuć i transportować w zamczystym furgonie, tak jak parę dni temu nas wieziono na wymianę. A ty się o niego troszczysz, masz o niego staranie. To jest morderca. Asasyn, bezwolna maszyna, zabijająca na rozkaz. Terroryzująca Śląsk Rota Śmierci! Nie sposób zliczyć ludzi przez nich zamordowanych. Naszych ludzi, ludzi wiernych naszej sprawie. Tych, którzy nam pomagali, współpracowali z nami. A ty, choć o tym wiesz, nawet związać go nie kazałeś.

– Reynevan – odrzekł poważnie Horn. – Trwa wojna. Uczestniczymy w niej na wszystkich frontach. To nie jest zwykła wojna. To wojna religijna, nie było takich dotychczas. Wojna religijna różni się od innych wojen tym, że ludziom po obu stronach frontu często zdarza się zmieniać religie. Dziś husyta, jutro papista, dziś katolik, jutro kalisznik. Naoczny przykład miałeś wczoraj, w osobie pana Jana z Kravarz. Pan Jan był jednym z najzagorzalszych wrogów Kielicha i idei Husa, wraz z Przemkiem Opawskim i biskupem Ołomuńca stanowił na Morawie bastion wojującego katolicyzmu, nie zliczyłbyś husytów, których spalił lub powiesił na suchych gałęziach. A dziś co? Zmienił religię i walczącą stronę. Kielich i Tabor zyskały dzięki tej zmianie potężnego sprzymierzeńca. A ty sam zyskałeś wolność i ocaliłeś życie. W sumie nasza sprawa odniosła korzyść. Toczymy wojnę religijną. Ale fanatyzm i zelocki zapał zostawmy masom, które posyłamy w bój. My, ludzie spraw wyższych, winniśmy zakreślać okiem szersze horyzonty. Pragmatyzm, chłopcze. Pragmatyzm i praktycyzm.

– Czyżbym pojął analogię? Ten tam, jak mu…

– Bruno Schilling. Pojąłeś dobrze i w lot. To już nie Czarny Jeździec, nie Rota Śmierci. Zmienił religię. I stronę.

– Renegat?

– Pragmatyzm, Reynevan, nie zapominaj. Nie renegat, nie zdrajca, nie Judasz Iskariota, lecz korzyść. Dla naszej sprawy.

– Posłuchaj, Horn…

– Dość. Dość o tym, koniec gadania. Nie mówiłem ci tego wszystkiego bez kozery, nie nawracałem na pragmatyzm bez powodu. Wkrótce staniesz przed Neplachem. Pomnij wówczas na nauki, których ci udzieliłem. Zrób z nich użytek.

– Ale ja…

– Dość gadania. Sowiniec przed nami.

* * *

Na Sowińcu nie zabawili długo. Reynevan w szczególności nie zabawił wcale. Świeżego konia dano mu tuż za bramą, przy rozbrzmiewającej brzękiem metalu kuźni, tam też zjawiła się jego nowa eskorta, pięciu nadzwyczaj ponurych knechtów. W sumie nie minęła godzina, a już był znowu w drodze, a za jego plecami malał w miarę oddalania się wysoki walec bergfrydu, znak rozpoznawczy Sowińca, wznoszący się ponad zalesione grzbiety wzgórz.

A po krótkim czasie dogonił ich Urban Horn.

– Jakoś nie możesz się ze mną rozstać – zauważył cierpko Reynevan, na dany znak zostając w tyle za eskortą. – Czyżbyś wiedział coś, czego ja nie wiem? Że, dajmy na to, już mnie więcej żywego nie ujrzysz?

Horn pokręcił tylko głową, wstrzymując konia.

– Chcę udzielić ci rady. Na pożegnanie.

– Udzielaj więc. Nie przedłużajmy tej żałosnej sceny. Mów, co mnie czeka w Pradze? Co ze mną będzie?

Horn odwrócił wzrok, ale tylko na chwilę.

– To zależy od ciebie. Tylko od ciebie.

– Możesz jaśniej?

– Jeśli cię przewerbowali – mięśnie na szczękach Horna drgnęły zauważalnie – Neplach będzie chciał to wykorzystać. Przewerbuje cię podwójnie. To standardowa procedura. Będziesz przekazywał tamtym informacje. Tyle, że fałszywe. Spreparowane.

– Gdzie jest haczyk?

– To niebezpieczne. Podwójnie.

– Posłuchaj mnie uważnie – przerwał długie milczenie Horn. – Posłuchaj uważnie, Reinmarze. Ucieczki ci nie doradzam. Ucieczka będzie dowodem winy. I wyrokiem. Neplach zdaje sobie sprawę, ile sekretów poznałeś, ile znasz naszych planów i wojskowych tajemnic. Nie zaznasz już spokoju. Choćbyś uciekł na koniec świata, nie będziesz pewny dnia ani godziny. Ani ty, ani ludzie ci bliscy. Mogłeś ugiąć się pod szantażem w strachu o los panny Jutty. Panna Jutta to zatem twój czuły punkt, miejsce, w które można najboleśniej cię ugodzić. Nie łudź się, że Neplach przegapi taką sposobność.

19
{"b":"89095","o":1}