Литмир - Электронная Библиотека

Reynevan nic nie powiedział. Przełknął tylko ślinę i kiwnął głową. Horn też milczał.

– Wierzyłem w sprawę rewolucji – wyrzekł wreszcie Reynevan. – Miałem niekłamane poczucie misji, walki o apostolską wiarę, o ideały, o sprawiedliwość społeczną, o nowe lepsze jutro. Wierzyłem naprawdę szczerze, że odmienimy stary ład, że ruszymy świat ze skostniałych posad. Walczyłem dla sprawy, ufając głęboko, że nasze zwycięstwo położy kres nieprawościom i złu. Gotów byłem oddać za sprawę rewolucji krew, gotów byłem się poświęcić, rzucić jak kamień na szaniec… I rzuciłem się, jak szaleniec, jak ślepiec, jak błazen. Jak ty to powiedziałeś? Fanatyzm? Zelocki zapał? Pasuje, pasuje jak ulał. A teraz co? Zelota i neofita będzie miał za swoje; głupie zaślepienie i wariacka pasja przywiodą go do tego, że oberwie po karku, że ucierpi nie tylko on sam, ale również jego bliscy i kochani. Ha, mam nadzieję, że opiszą rzecz w jakichś kronikach. Ku nauce i przestrodze dla innych neofitów i głupków, gotowych ślepo angażować się i poświęcać. Żeby wiedzieli, jak to jest.

– Przecież zawsze tak jest. Nie wiedziałeś?

– Teraz wiem. I zapamiętam.

* * *

– Mości Houżviczka!

– Czego?

– Karczma! Może staniemy?

Houżviczka zaburczał i zamruczał.

Houżviczka, dowódca eskorty, był typem burkliwym i mrukliwym, burczeniem i mruczeniem od samego początku podróży zbywał wszystkie pytania, potrwało trochę, nim Reynevan zdołał pojąć, że nazwisko rodowe Houżviczki to nie „Viczka” ani „Żviczka”, ani „Ożviczka”. Pozostała czwórka knechtów też nie była zbyt rozmowna, nawet między sobą rozmawiali rzadko. Jeden, jak się zdawało, zwał się Zahradil, a drugi Smetiak. Pewności nie było.

– Daleko nam jechać – wyburczał Houżviczka. – A my ledwo w Libinie som, jeszcze nawet do Szumperku nie dotarlim. Pospieszać nam trza, a nie stawać.

– Widzisz, iżem ranny – Reynevan wskazał omotujący mu głowę bandaż. – Mus zmienić opatrunek. Inaczej wda się zgorzel, dostanę gorączki i pomrę wam w drodze. W Pradze nie ucieszą się z tego, możesz mi wierzyć.

W rzeczywistości skaleczenie goiło się całkiem dobrze, ucho nie puchło, tętniący ból zelżał, zakażenia nie było. Reynevan po prostu chciał dać wypocząć obolałym od siodła pośladkom i porozkoszować się dawno nie kosztowaną prawdziwie ciepłą kuchenną strawą, a od przycupniętej przy rozdrożu karczemki wiaterek donosił całkiem miłe aromaty.

– Nie ucieszą się w Pradze – powtórzył, przybierając posępną minę. – Winnych jak nic do odpowiedzialności pociągną.

Houżviczka zaburczał, w burczeniu ewidentnie dały się słyszeć brzydkie dość epitety pod adresem Pragi, prażan i odpowiedzialności.

– Stajemy – zgodził się wreszcie. – Ino by na niedługo.

Wewnątrz, w pustej świetlicy, z miejsca okazało się, że pośpiech Houżviczki był udawany, a jego obiekcje na pokaz jeno.

Dowódca eskorty z zapałem nie mniejszym niż Smetiak, Zahradil czy pozostali rzucił się na postny żur, groch, knedle i duszoną kapustę, z nie mniejszym niż podwładni entuzjazmem trąbił też kolejne kufle piwa, wciąż donoszone przez zdyszaną służbę. Obserwujący ich znad miski Reynevan z kufla na kufel nabierał pewności, że wojaż się odwlecze. Że właśnie tu, w karczemce pod wsią Libina, przyjdzie im zanocować.

Skrzypnęły drzwi, gospodarz wytarł ręce w fartuch i pobiegł witać nowych gości. A Reynevan zamarł z łyżką w połowie drogi do szeroko otwartych ust.

Nowo przybyli – było ich dwóch – zdjęli płaszcze, noszące ślady podróży długiej i odbytej w warunkach często zmieniającej się pogody. Jeden z przybyszów był potężnego wzrostu i budowy, pod jego krokami podłoga dudniła i drżała. Ostrzyżony przy samej skórze, twarz miał dziecka, i to dotkniętego matołectwem. Twarz drugiego z gości, niższego i szczuplejszego, ozdobiona była blizną na podbródku oraz dużym i szlachetnie garbatym nosem.

Obaj siedli na sąsiedniej ławie, odmówili chcącemu przyjąć zamówienie karczmarzowi. W milczeniu przyglądali się Reynevanowi i sowinieckim knechtom. Na tyle natarczywie, by zwróciło to uwagę Houżviczki, który odwzajemnił spojrzenie. I zaburczał.

– Powitać, powitać kompanię – powiedział wolno Szarlej, krzywiąc usta w imitacji uśmiechu. – A dokądże to kompania zmierza? Dokąd, ciekawym, droga wiedzie?

– A do Pragi – wydusił z siebie Smetiak, nim Houżviczka zdążył kuksańcem nakazać mu, by się zamknął.

– A wam… – z wysiłkiem przełknął przeszkadzający mu w wymowie knedel. – A wam na co to wiedzieć, hę? Co wam do tego?

– Do Pragi – powtórzył Szarlej, ignorując go zupełnie. – Do Pragi, mówicie. Kiepski pomysł, bracia. Bardzo kiepski.

Houżviczka i knechci wybałuszyli oczy. Szarlej wstał, dosiadł się do nich.

– W Pradze mąt – oświadczył, przesadnie modulując głos. – Rozruch, zamieszki, walki na ulicach. Nie ma dnia bez sieczki i palby. Łatwo, oj, łatwo tam postronnemu oberwać.

Samson Miodek, który też się dosiadł, energicznymi kiwnięciami głowy potwierdzał każde stwierdzenie.

– Po co tedy do Pragi? – kontynuował demeryt. – Nie ma sensu. Ja bym nie jechał, na waszym będąc miejscu. A to i przecie Wielkanoc za pasem. Gdzież to myślicie Zmartwychwstanie powitać, gdzie święconego pokosztować, gdzie jajeczkiem się podzielić? W rowie przydrożnym?

– Wam – wybuchnął Houżviczka – o co się rozchodzi? Hę?

– Ależ o was – Szarlej wciąż uśmiechał się, Samson wciąż kiwał głową. – O waszą wygodę, bracia w Chrystusie. Wracajcie, radzę, do dom. Nie mówcie tylko, że wam obowiązek nie pozwala. Od obowiązku, czyli od tego tu młodzieńca, z chęcią was wybawię. Odkupię go od was. Za trzydzieści madziarskich dukatów.

Szybkim ruchem odpiął od pasa kaletę i wywalił na stół kupkę złotych monet. Zahradil o mało się nie udławił. Pozostałym oczy niemal wyszły z orbit. Houżviczka głośno przełknął ślinę.

– Że jaaak? – zdołał wreszcie wykrztusić. – Jaaak? Czegooo? Wy tego… Wy… jego?

– Ależ jak najbardziej ja jego – Szarlej uwodzicielsko złożył usta, delikatnym ruchem przygładził włosy na skroni. – Właśnie jego chcę posiąść. Drogą kupna. Wielce mi do gustu przypadł. Uwielbiam takich wdałych chłopczyków, osobliwie blondynków… Czemuż to tak dziwnie na mnie spoglądasz, bracie? Czyżbyś miał przesądy? Czyżbyś nie był tolerancyjny?

– Sakra! – ryknął Houżviczka. – Czego wy chceta, hę? Idźta se stąd! Gdzie indziej se chłopczyków kupujcie! Tu i nijakich handlów nie będzie!

– Może więc – Samson wykrzywił się jak kretyn, smarknął, rozmazał smarki rękawem, wyjął i postawił na stół kości i kubek. – Może więc wolicie hazard? Zagramy? Obecny tu młodzieniec przeciw obecnym tu trzydziestu dukatom? Decyduje jeden rzut. Ja zaczynam.

Kości poturlały się po blacie.

– Dwa oczka i jedno oczko – odczytał wynik Samson, udając zafrasowanie. – Trzy punkty. Ajaj… Ojojoj… Chyba przegrałem, jak nic przegrałem… Ależ ja jestem głupi… Panów kolej. Proszę rzucać.

Wyszczerzony radośnie Zahradil wyciągnął rękę ku kościom, ale Houżviczka trzepnął go po palcach.

– Ostaw, twoja mać! – wrzasnął z groźną miną. – A wy, pankowie, idźta precz! Razem z waszymi dukatami! Diabeł was tu nadał! To i do diabła-że z wami!

– Nachyl się ku mnie – wycedził do niego Szarlej. – Mam ci coś rzec.

Nikt mający choć trochę oleju w głowie nie byłby usłuchał. Houżviczka usłuchał. Nachylił się. Pięść Szarleja trafiła go w szczękę i zmiotła z ławy.

W tym samym momencie Samson Miodek wyciągnął potężne ramiona, ułapił dwóch sowinieckich knechtów za czupryny i gruchnął ich głowami o blat, aż podskoczyły i posypały się naczynia. Smetiak, wykazując refleks, chwycił ze stołu lipową misę i z całej siły walnął nią olbrzyma w czoło. Misa pękła na dwoje. Samson pomrugał oczami.

– Gratuluję, dobry człowieku – powiedział. – Udało ci się mnie wkurwić.

I kropnął Smetiaka pięścią. Z druzgocącym skutkiem.

Tymczasem Szarlej pięknym sierpowym obalił pod stół Zahradila, rozdał pomiędzy usiłujących powstawać knechtów kilka tęgich kopniaków, celnie trafiając w krocza, brzuchy i szyje. Reynevan skoczył na gramolącego się z podłogi Houżviczkę, Houżviczka wyrwał się, rąbnął go łokciem prosto w zranione ucho. Reynevanowi w oczach pociemniało z bólu i wściekłości. Trzasnął Houżviczkę kułakiem, poprawił raz, drugi, trzeci. Houżviczka obmiękł z twarzą na deskach. Zahradil i pozostali dwaj knechci odpełźli za ławę, unoszonymi rękoma dawali znać, że mają dość.

Zza pieca dolatywały odgłosy uderzeń i suche stuki czaszki o ścianę. To Szarlej i Samson lali wciśniętego w kąt Smetiaka. Lany Smetiak krzyczał okropnie.

– Olaboga, pany! Nie bijta mię już! Nie bijta! Dobra, już, dobra, bierzcie młodzika, jeśli wola, oddaję go, oddaję!

* * *

Szarlej jeszcze raz sprawdził, czy zawory są porządnie zasunięte, wstał, otrzepał kolana. Karczmarz, czerwony z przejęcia i podniecenia, obserwował każdy jego ruch, nerwowo poruszając gałkami ocznymi.

– Nie otwieraj aż do jutrzejszego ranka. – Szarlej wskazał na klapę w podłodze. – Niechaj tam siedzą. Gdyby się potem ciskali, powiesz im, żem ci śmiercią groził… A zresztą, masz, dasz im po dukacie na głowę. Powiesz, że ode mnie, tytułem basarunku. A tu, dzierż, dukat dla ciebie. Za szkody i kłopoty. A, niech stracę, bierz dwa. Byś we wdziecznej zachował pamięci.

Karczmarz skwapliwie przyjął pieniądze, przełknął głośno ślinę. Spod klapy, z piwnicy, dochodziły stłumione krzyki, klątwy i głuche łomotanie. Ale klapa była dębowa i zamczysta.

– Nic to, wielmożny panie – rzekł pospiesznie karczmarz, uprzedzając Szarleja. – Niech ta walą, niech ta pomstują. Nie odemknę aż do jutrzni. Pomnę, coście kazali.

– Iście – wzrok i głos Szarleja zrobiły się o ton zimniejsze – lepiej, byś nie zapomniał. Samsonie, Reinmarze, na koń. Reinmarze, co ci?

– Ucho…

– Nie jęcz, nie stękaj. Jak się chce być głupim, trzeba być twardym.

20
{"b":"89095","o":1}