Masakra trwała.
Weronika doszła do siebie, mogli już biec. I biegli. Ile sił.
Przy bramie kotłowali się oszaleli ze strachu ludzie, trwała bijatyka, krzyki i klątwy dobiegały z pobliskiej stajni. Tybald bez zastanowienia skoczył do środka. Po chwili pojawił się, z drugim swym pomocnikiem, Pawłem Ramuszem, wiedli cztery szarpiące się konie. Po policzku Ramusza ciekła krew.
– Na siodła! I do bramy! Do bramy!
Do wsiadającej Weroniki dopadło dwóch, wrzeszcząc ucapili za ubranie, usiłując zwlec z konia. Tybald Raabe chlasnął jednego biczem, drugiego Jutta kopnęła w twarz. Obok Ramusz siekł motłoch pletnią. Weronika dygotała, szczękanie jej zębów słychać było poprzez otaczający ich harmider.
– Do bramy! Na most!
Ścigał ich żar i huk, furia szalejącego żywiołu. Wiatr, który zerwał się nagle, podsycił pożar, nie minęły trzy pacierze, a całe miasto Bayreuth płonęło jednym wielkim ogniem. Powierzchnia fosy lśniła jak czerwone lustro. Migały na tle płomieni sylwetki jeźdźców.
– Koniom ostrogi! – krzyknął, oglądając się, Tybald Raabe. – Jazda, ile sił!
Umykali, zmuszając konie do morderczego galopu.
Nie oglądali się.
* * *
Galopowali brzegiem rzeki, połyskującej w świetle gwiazd. Nie zwalniali aż do chwili, gdy konie zaczęły rzęzić, a leśna droga utonęła w ciemnościach.
Jutta, czując nagłe zimno na karku, stanęła w strzemionach, nadstawiła ucha.
– Ścigają nas – powiedziała trzęsącym się głosem.
– Niemożliwe… – Tybald też się obejrzał. – Nic nie słyszę…
– Pościg idzie za nami – powtórzyła Jutta. – Jedźmy w skok!
– Zarżniemy konie…
– Wolisz, żeby zarżnęli nas?
* * *
Wstał mętny i zimny świt, wówczas okazało się, że Jutta ma rację. Na odległym grzbiecie wzgórza zamajaczyły sylwetki jeźdźców. Dobiegł przez mgłę daleki krzyk.
– Adsuuumuuus!
– Psiakrew! – spiął konia Tybald. – To Grellenort! W cwał, dziewczyny, w cwał!
Cała czwórka runęła w dziki galop, w dół wzgórza, między rzadkie i gołe brzeziny. Wpadli w jar, podkowy zadzwoniły na kamieniach. Z trzaskiem połamał się cienki lód na kałużach.
– W cwał! Nie ustawać!
– Adsuuumuuus!
Za jarem rozpościerało się pole orne, śnieg bielał w bruzdach. Za polem siniał las. Nie trzeba było komend ani zachęt. Przywarli do grzyw, poszli w galop. Spod kopyt pryskała gruda.
Ale pościg był już blisko, krzyk oznajmił, że już gonią ich na oko. Jutta obejrzała się. Ponad tuzin jeźdźców szedł ławą. Jeden prowadził, był na czele. Wiedziała, kto to taki.
Wpadli w las, przedarli się przez gęstwę, chłostani ośnieżonymi łapami jodeł. I wypadli prosto na rozstaje. Jedna z dróg wiodła w jar, druga w bór.
– Rozdzielmy się! – krzyknęła Jutta. – To jedyna szansa! Ja w jar, wy tamtędy!
– Jutta! Nieeee!
– Nie mogę… – wydyszał goliard. – Nie mogę pozwolić… Ja pojadę…
– Jeżdżę konno najlepiej z was. A bez ciebie do husytów nie dotrzemy. Jazda!
Nie było czasu ani na spory, ani na rozczulające pożegnania. Jutta poderwała konia i pogalopowała w jar.
* * *
Już od dobrych dwóch godzin nie słyszeli za sobą odgłosów pogoni, mimo to Tybald Raabe nie odważał się zwolnić tempa aż do chwili, gdy blade słońce stanęło w zenicie.
– Stańmy… – wydusił z siebie. – Zsiądźmy. Musimy dać koniom wytchnąć… Chyba już nas nie ścigają… Chyba się udało. Jutta…
Głos uwiązł mu w gardle. Weronika wybuchnęła płaczem.
– Jeździ konno najlepiej z nas… – wykrztusił goliard. – Najlepiej… Da sobie radę…
Weronika rozszlochała się na całego.
– Musimy sprowadzić pomoc – zdecydował Tybald. – Jesteśmy blisko drogi wiodącej na Kulmbach i Kronach, husyci muszą być blisko. Weroniko, przestań, proszę…
Weronika nie mogła przestać. Szlochała bardzo gorzko i bardzo głośno. I choć zwykle płacze są próżne, w niczym nie pomagają ani położenia nie poprawiają, tym razem było inaczej. Chaszcze zaszeleściły. Zarżał koń. Na polanę wjechała czwórka jeźdźców.
– Reynevan! – wrzasnął goliard. – Szarlej! Samson!
– Dobry pomysł z tym płaczem – przywitał ich demeryt. – Gdybyście nie płakali, przejechalibyśmy obok.
* * *
Oblicze Tybalda, gdy opowiadał, pokryła śmiertelna bladość. Ale Reynevan zachował spokój. Albo zrozumiał, że nie może mieć do goliarda żalów ni pretensji, albo do żalów i pretensji zwyczajnie nie miał głowy. Najpewniej to drugie, bo po wysłuchaniu momentalnie zerwał się i wskoczył na siodło.
– Jedziemy! – Tybald zerwał się również. – Bez zwłoki jedziemy na ratunek! Pokażę drogę! Dajcie mi luzaka, mój koń nie ujdzie już ni stajania…
– Co z nią? – Rixa wskazała Weronikę, czerwoną od płaczu i wciąż siąkającą nosem.
– Niech jedzie z nami.
– Nie! – krzyknęła na cały głos Weronika von Elsnitz. – Nie chcę! Za nic! Dość mam, dość, nie zniosę więcej! Chcę wrócić do mojego klasztoru! Chcę do mojego klasztoooruuu!
– Dobra – kiwnął Tybald. – Ramusz zawiezie cię do Cronschwitz. Z Bogiem, panienko.
– Ratujcie… Juttę…
– Uratujemy.
* * *
Przed Juttą wyrosły opłotki, poderwała konia, wzięła je skokiem. Wpadła na równe klepisko, między chałupy i klecie opuszczonej wsi. Po lewej widziała duży spichlerz, po prawej, na wzgórku, majaczyły we mgle dziurawe skrzydła wiatraka.
Koń chrapał i rzęził, munsztuk i tręzle były całe w pianie, szyja wierzchowca gorąca, mokra i śliska. A pogoń nie ustawała, konie Czarnych Jeźdźców nie słabły, wciąż słyszała za sobą tętent i krzyki.
Pogalopowała ku spichlerzowi, zdawało się jej bowiem, że widzi za nim mogący dać choć chwilowe ukrycie chruśniak. A ocalić ją mogło tylko ukrycie. W wyścigu nie miała już szans.
Pokonała skokiem kolejne opłotki, koń po skoku aż przysiadł na zadzie, wydawało się, że padnie. Ale uniósł się dzielnie.
Po to, by nagle zakwiczeć. I cisnąć się, cisnąć tak, że Jutta wyleciała z siodła. Zdążywszy kątem oka dostrzec oszczep, wbity w bok wierzchowca całkiem blisko jej łydki.
Spadła wprost w zeschłe krzaki jeżyn, na moment uwięzła w kłujących haczykowatych kolcach. Gdy się wreszcie wydarła, podrapana, było za późno, Czarni Jeźdźcy otaczali ją ze wszech stron. Rzuciła się do ucieczki, zręcznie lawirując między ich końmi. Dopędzili ją bez trudu, obalili w galopie, z takim impetem, że uderzenie o twarde klepisko pozbawiło ją tchu i sparaliżowało. Leżała na wznak, patrząc w pociemniałe nagle, zasnute chmurami niebo. Dookoła parskały konie, hukały kopyta.
– Panna Jutta de Apolda.
Patrzył na nią z wysokości siodła swymi ptasimi oczami. Uśmiechał się okrutnie.
– Długo się nie widzieliśmy – powiedział zjadliwie. – Rok z okładem minął od naszego spotkania w Białym Kościele. Stęskniłem się. Nuże, bierzcie ją.
Dwóch Jeźdźców podniosło ją z klepiska brutalnym szarpnięciem. Byli bez hełmów, widziała ich twarze, blade, srebrzyste jak u lepurów, podkrążone i nieprzytomne oczy, spienione usta. Struchlała nagle. W przerażająco pewnym przeczuciu, że tym razem się nie wywinie.
Zaciągnęli ją pod ścianę zapadniętej szopy. Czekał tu już Grellenort. I jasnowłosa dziewczyna o niebieskich i nieludzkich oczach.
– Miałem wobec ciebie inne plany – oznajmił Grellenort. – Chciałem zabrać cię do Wrocławia. Schwytawszy zaś twego miłośnika, Reinmara Bielawę, zamierzałem przemocą karmić go kawałkami, które na jego oczach odrzynałbym z ciebie, z coraz to różnych miejsc. Kauteryzując rany, dałoby się to rozciągnąć w czasie na przynajmniej kilkanaście dni, zakończyć planowałem na twoich organach wewnętrznych. Ale czas mi nie sprzyja, historia mi nie sprzyja, świat nabrał nieprzewidzianych obrotów. Tutaj zatem i teraz przyjdzie się nam pożegnać. Tutaj cię zostawię.
Dwóch Jeźdźców ucapiło Juttę za ręce i ramiona, uniosło tak, że zawisła, ledwie dotykając ziemi palcami stóp. Douce von Pack rozdarła jej kubrak i koszulę, obnażyła szyję, chwyciła za włosy na karku. Pomurnik zbliżył się, wyjął spod płaszcza podłużne płaskie pudło. Jutta ze strachu była bliska omdlenia, ze ściśniętego zgrozą gardła nie była w stanie dobyć głosu. Ale gdy zobaczyła, co Pomurnik wyjmuje z pudła, krzyknęła. Krzyknęła okropnie i zatargała się w dzierżących ją rękach.
Wyjętym przedmiotem była zasuszona łapka. Mała, jak rączka dziecka, ale z absolutnie nieludzko długimi palcami uzbrojonymi w pazury jak haki. Cała sucha skóra łapki usiana była dziurkami, przypominającymi maleńkie kretowiska. Były to ślady po larwach much, jakie wylęgły się w gnijącej tkance i do cna ją wyżarły, zostawiając obciągnięty suchą skórą i opleciony ścięgnami gnat. Zasuszony, ale wciąż ohydnie cuchnący zgnilizną.
Pomurnik zbliżył się. Jutta przemożnie pragnęła zemdleć. Ale nie mogła. Patrzyła jak zahipnotyzowana.
– Per nomen Baal-Zevuv, dominus scatophagum – Pomurnik uniósł łapkę i przybliżył ją do jej twarzy. – Per nomen Kuthulu, Tsadogua et Azzabue! Per effusionem sanguinis!
Drapnął ją w szyję suchym pazurem. Do krwi. Chciała krzyczeć, ale zdołała jedynie zaskrzeczeć. Drapnął ją jeszcze raz. I jeszcze raz.
– Iä! Azif!
Rozległ się dziwny, posykujący szmer, szelest i ćwierk, jakby setek owadów i ich skrzydełek. Zgroza sprawiła, że cofnęli się nawet niektórzy z Czarnych Jeźdźców. Pomurnik przybliżył łapkę do twarzy Jutty.
– Adiungat Yersinia tibi pestilentiam!
Na jego znak puszczono ją. Upadła miękko, całkowicie bezwładna. A za chwilę zwinęła się w torsjach.
Patrzył na nią przez chwilę. Potem skinął na swoich.
– Dokonało się – powiedział. – Jedziemy… Co się dzieje?
– Husyci! – Jeden z Jeźdźców galopem nadjechał od opłotków. – Duży oddział! Są blisko!