– Jak? – spytał Reynevan gorzko. – Masz jakiś pomysł? Może być byle jaki. Wszystko jest lepsze niż bezczyność.
Pomilczeli chwilę.
– Trzeba się z tym przespać – powiedział wreszcie Szarlej. – De mane consilium, poranek przyniesie radę.
* * *
Reynevanowi poranek nie przyniósł rady, po prawdzie nie przyniósł niczego poza obolałym karkiem. Dla Samsona i Szarleja, jak się zdawało, poranek również nie był przesadnie szczodry, przynajmniej pod względem rad i wskazówek. Wielkolud w ogóle nie nawiązał do wczorajszych rozmów, uwagę, jak się zdawało, skupiał wyłącznie na rudowłosej Markecie, tak przy śniadaniu, jak i po nim. Reynevan i Szarlej wykorzystali więc pierwszy lepszy pretekst, by wyjść. I pójść. Daleko, na wytyczoną szpalerem koślawych wierzb groblę, rozdzielającą dwa spuszczone stawy.
– Z Marketą i Samsonem – zaczął Reynevan, wskazując głową w stronę zagrody i domostwa – to, jak wychodzi, poważna sprawa.
– Wychodzi, że poważna – potwierdził poważnie demeryt. – Jak zresztą wszystko u Samsona. To osobnik naprawdę z innego jakby świata. Bywają chwile, że zaczynam wierzyć…
– Do diaska, Szarleju! To nasz druh, jaki miałby interes w tym, by nas okłamywać? Jeśli twierdzi, że jest przybyszem z innego wymiaru, to trzeba mu wierzyć! W tej kwestii wypowiedziały się, nie bez łamania głów, poważne, wyspecjalizowane i niekwestionowane autorytety. Bezdiechovsky, Axleben, Rupilius… Sądzisz, że daliby się zwieść szachrajstwem, że nie zdemaskowaliby oszusta? Skąd więc u ciebie ta nieufność, ten brak wiary?
– Stąd, że widziałem w życiu szachrajstwa, na które dawały się nabrać nawet autorytety. Sam, przyznam ze skruchą, dopuściłem się kilku. Grzechy młodości… Dość o tym. Powiedziałem: zaczynam wierzyć. Jak na mnie to dużo.
– Wiem. A Rupilius, jeśli już o nim napomknąłem…
– Nie będzie nic z tego – uciął sucho demeryt. – Samson nie chce. Rozmawiałem z nim. Gryzie się trochę z tytułu obietnicy, jaką złożyliście Rupiliusowi, ale decyzję podjął. Rupilius, oświadczył, musi radzić sobie sam, albowiem on, Samson Miodek, ma na głowie coś ważniejszego. Coś, z czego nie zrezygnuje.
– Marketa.
– Oczywiście, że Marketa.
– Szarleju?
– Co?
– Hmm… Czy ona w ogóle mówi?
Demeryt milczał chwilę, nim odpowiedział.
– Ja nie słyszałem.
* * *
Dzień kolejny – według kalendarza środa – był pod względem rad i rozwiązań równie skąpy co poranek i również niczego sensownego nie przyniósł. I zszedł na niczym.
Gdy zaczęło się ściemniać, zasiedli do wieczerzy, wszyscy pięcioro. Rozmowa nie kleiła się, więc większością milczeli. Rudowłosa adamitka jadła mało, mając wzrok bezustannie wbity w Samsona, a jedną rękę stale zajętą dotykaniem jego ogromnej dłoni. Widok jej pełnych czułości spojrzeń i gestów nie tylko kłopotał i żenował, ale i budził zazdrość: Reynevan nie pamiętał, by Jutta kiedykolwiek – nawet w intymnych momentach namiętności – dawała mu tak jawne i widome dowody uwielbienia. Zdawał sobie sprawę, że mało racjonalna jest ta zazdrość, ale jej ukłucia nie były przez to wcale mniej kłujące.
Kłuło także, tym razem jego męską dumę, zachowanie Blażeny Pospichalovej. Wdowa całą, calusieńką atencję poświęcała Szarlejowi. Choć czyniła to powściągliwie i nie przesadzała z kokieterią, między nią a demerytem aż iskrzyło od erotyzmu. Reynevan zaś, choć między nim a wdową też coś niecoś dawniejszymi czasy zaiskrzyło, nie zarobił nawet na wymowniejsze spojrzenie. Kochał, rzecz jasna, Juttę i ani mu głowie była pani Blażena. Ale kłuło. Jakby jeż umościł się za pazuchą.
W nocy, gdy na szeleszczącym sienniku starał się zasnąć, przyszły refleksje poważniejsze. A po refleksjach decyzje.
* * *
Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy osiodłał konia i wyprowadził go ze stajni, czyniąc to tak cicho i skrycie, że nawet psy się nie rozszczekały. Ledwie świtało, gdy wyruszył. Ledwie się rozjaśniło, gdy podkowy załomotały na ubitym trakcie.
Znaleźli to, co chcieli znaleźć, myślał, oglądając się na wieś Rapotin. Obaj. Samson Miodek ma coś ważnego. Ma Marketę, swoją Kalipso, ma tu, w tej wiosze, swoją wyspę Ogygię. Szarlej ma Blażenę Pospichalovą, nieważne, zostanie z nią czy ruszy dalej, do swego wyśnionego Konstantynopola, do Hippodromu, Hagii Sofii i smażonych ośmiornic w tawernie nad Złotym Rogiem. Nieważne, czy tam kiedykolwiek dotrze. Nie jest istotne, co będzie dalej z Samsonem i Marketą. Ale bez sensu byłoby kazać im rezygnować, kazać wszystko porzucić, kazać wyruszać w świat, w nieznane, by ryzykować życiem w cudzej sprawie. W mojej sprawie.
Bywajcie, przyjaciele.
Ja też mam coś ważnego, coś, z czego nie zrezygnuję. Wyruszam.
Sam.
* * *
Plan Reynevana był prosty: doliną rzeki Morawy i podnóżem Snieżnika dotrzeć do Przełęczy Międzyleskiej i ważnego traktu handlowego z Węgier, wiodącego wprost w Kotlinę Kłodzką. Według szacunkowych obliczeń od przełęczy nie dzieliło go nie więcej niż pięć, sześć mil. Był, co prawda, i drugi wariant: doliną rzeki Branny i przełęczą do Lądka, stamtąd zaś Drogą Solną do Krutvaldu, Nysy i Ziębic. Drugiego wariantu, choć wiódł go wprost do celu, Reynevan bał się jednak – trasa wiodła przez góry, a pogoda wciąż była niepewna.
Nie tylko pogoda niosła zagrożenie. Jak liczne regiony Moraw, tak i kraj szumperski przedstawiał sobą obecnie istną szachownicę – włości wiernych księciu Albrechtowi panów katolickich przeplatały się z dziedzinami szlachty popierającej husytów, przy czym połapać się było trudno, zbyt często zmieniano strony i stronnictwa. Zamieszanie potęgował fakt, że niektórzy zachowywali neutralność, to znaczy było im wszystko jedno, kogo napadają i grabią, napadali i grabili wszystkich.
Reynevan uzyskał od Szarleja nieco informacji i doskonale zdawał sobie sprawę, że dla niego wszyscy są jednako groźni i że najlepiej byłoby przemknąć się niepostrzeżenie, tak by nie napatoczyć się na żadną z partyj. Ani na popierających Kielich panów Strażnickich z Kravarz na Zabrzehu i panów z Kunsztatu z niedalekich Losztic. Ani tym bardziej na trzymających stronę Albrechta katolików: szumperskich Valdsztejnów, panów ze Zvole i licznych manów biskupa Ołomuńca, stale nękających okolicę wypadami.
Z nagła zaczął sypać śnieg, śnieżynki, początkowo drobne, przybrały postać wielkich i mokrych płatów, w mgnieniu oka zalepiających oczy. Koń chrapał i trząsł łbem, ale Reynevan jechał. Modląc się w duchu, by to, co uważał za gościniec, było nim faktycznie.
Szczęściem zamieć ustała równie szybko, jak się zaczęła. Śnieg przyprószył i ubielił pola, ale drogi nie zaniósł, wciąż była widoczna i wyraźna. I nawet ożyła. Rozległo się beczenie i brzęk dzwonków, a na drogę wylał się kierdel idących truchcikiem owiec. Reynevan popędził konia.
– Niech Bóg pomaga.
– I wam, khe, khe – pastuch pokonał strach. – I wam, panoczku.
– Skądeś? Co to za wioska, tam, za kopcem?
– Tamój? A dyć wioska.
– Jak się zowie?
– A dyć Keperov.
– A czyj ten Keperov?
– A dyć klasztorny.
– Zbrojni tam aby jacy nie stoją?
– A na co by miały stać?
Indagowany pastuch zeznał, że za Keperovem są położone nad Morawą Hynczice, a dalej Hanuszowice. Reynevan oddychał z ulgą, wychodziło, że pewnie trzyma się trasy i nie pobłądzi. Pożegnał pastucha i ruszył dalej. Droga zawiodła go wkrótce wprost do brodu na zasnutej mgłą Morawie, dalej biegła prawym jej brzegiem. Niebawem minął wspomniane Hynczice, kilka chałup, z daleka sygnalizowanych zapachem dymu i szczekiem psów. Wkrótce usłyszał niedaleki dzwon, w Hanuszowicach, wychodziło, był kościół farny, i to taki, którego nie spalono. Musiał ostać się tam też proboszcz lub przynajmniej wikary, komuż innemu chciałoby się targać za sznur dzwonu, do tego rankiem. Reynevan postanowił odwiedzić duchownego, wypytać go o dalszą drogę, o wojska, o zbrojne drużyny – i może nawet wprosić się na śniadanie.
Nie dane mu było pośniadać.
Zaraz za kościółkiem wpakował się na grupę zbrojnych, pięciu w siodłach, trzymających luzaki, pięciu pieszo u kruchty, w dyskusji z zagradzającym wejście kurduplowatym proboszczem. Na widok Reynevana wszyscy zamilkli i wszyscy, w tym ksiądz, utkwili w nim nieprzyjazny wzrok. Reynevan przeklął w duchu swój pech, przeklął go bardzo brzydko, słowami, których absolutnie nie należało używać przy dzieciach i niewiastach. Mus był jednak grać takimi kartami, jakie rozdano. Uspokoił się głębokim oddechem, dumnie wyprostował w siodle, ukłonił niedbale i stępa ruszył ku opłotkom i chałupom, planując galop, gdy tylko zniknie z oczu. Nic z tego nie wyszło.
– Hola! Poczekajcie no, panku!
– Ja?
– Wy.
Zagrodzili mu drogę, otoczyli. Jeden, z brwiami jak wiechcie, chwycił wodze konia przy munsztuku, odwinięty w ruchu płaszcz odsłonił wielki czerwony kielich na kryjącej pancerz tunice. Baczniejsze spojrzenie ujawniło husyckie godła i u innych. Reynevan westchnął z cicha, wiedział, że jego sytuacji wcale to nie poprawiało.
Husyta z brwiami wpatrywał się w jego twarz, a własne jego oblicze, ku zdziwieniu Reynevana, zmieniało wyraz. Z nachmurzonego na zdziwiony. A ze zdziwionego na jakby uradowany. I ponownie na nachmurzony.
– Wyście są Reynevan z Bielawy, Ślązak – stwierdził tonem nie dopuszczającym dyskusji. – Medyk od leczenia.
– Aha? I co dalej?
– Znam was. Nie zaprzeczajcie tedy.
– Przecież nie zaprzeczam. Pytam, co dalej.
– Bóg nam was zesłał. Nam właśnie medyka potrzeba, do chorego. Rzecz zwłoki nie cierpi. Pojedziecie tedy z nami. Bardzo prosim. Bardzo grzecznie prosim.
Bardzo grzecznej prośbie towarzyszyły złe spojrzenia, zagryzione usta, grające mięśnie na żuchwach. I dłonie na pasach blisko rękojeści. Reynevan uznał, że lepiej będzie prośbie nie odmawiać.
– Może jednak dowiem się wpierw, z kim mam sprawę? Dokąd mam jechać? Kto jest chory? I na co?