Литмир - Электронная Библиотека

– Patrząc, nie widzieli – potwierdził, wdechami opanowując szalone bicie serca. – Ten amulet… Nawet się nie spodziewałem… A jeśli działa naprawdę dobrze, zmyli ich jeszcze bardziej, wyda im się, że nas słyszą… tam, gdzie nas nie ma. A to może być, bo to był naprawdę mocny periapt…

– Był?

Bez słowa pokazał jej sznurek. Bez kamienia, który po aktywacji rozsypał się w proch.

– Jednorazówka – westchnęła Rixa. – Jak długo czar będzie działać?

– Tam jest Grellenort – wzdrygnął się na wspomnienie. – Nie łudźmy się więc zanadto nadzieją. Póki możemy, uciekajmy. Przepadnijmy w lasach.

– Dla zmyłki – Rixa upchnęła zmierzwione włosy pod kaptur – zmieńmy kierunek. Będą nas wypatrywać na drogach wiodących do Bolesławca. Będą myśleć, że zrobimy koło i wrócimy na trakt. A my jedźmy prosto na południe, jak najdalej…

– Nie zwlekając.

Obróciła się w siodle.

– Widziałeś tę dziewczynę? Tę jasnowłosą?

– Widziałem.

– To była Douce von Pack, miłośnica Grellenorta. Diablica wcielona.

Przypomniał sobie. Podwórzec zamku Troski. Oszczep przeszywający stolarskiego czeladnika. Oczy barwy toni górskiego jeziora. Piękne i absolutnie nieludzkie. Douce von Pack.

– Jedźmy.

* * *

Jechali cały dzień, tak rączo, jak było można bez narażania koni na zajeżdżenie. I tak, jak na to pozwalało bezdroże, gęsty las, mokradła, jary, zatarasowane plątaniną kolczastych gałęzi. Jechali, oglądając się i nasłuchując. Ale słyszeli tylko stukotanie dzięciołów.

By pokonać za dnia jak największy dystans, stanęli dopiero wtedy, gdy ciemności zupełnie uniemożliwiły dalszą jazdę. Zanocowali, nie odważając się rozpalić ognia, na względnie suchym pagórku. Nad koronami drzew świecił sierp księżyca, cieniutki jak wiórek.

* * *

– Zawracamy – zdecydowała Rixa. – Chyba ich jednak zgubiliśmy na dobre.

Jechali czas jakiś korytem płytkiej rzeczki, będącej według Rixy Bobrzycą, lewym dopływem Bobru. Bobrzyca przepływać miała przez leżący przy Via Regia Tomaszów. Zdaniem Rixy Tomaszowa należało jednak unikać, zasugerowała, by odbić na zachód i odnaleźć drogę wiodącą do wsi Warta. Reynevan zdawał się na jej znajomość okolic. Sam ich nie znał. Był tu wprawdzie z rejzą, wiosną roku 1428, ale wtedy nie podziwiał widoków i nie zapamiętał ich.

Bliskość jakiegoś osiedla, być może owej Warty właśnie, zdradził klekot bocianów i ujadanie psów. Niedługo potem usłyszeli łomot pracującego młyna. Potem zobaczyli młyn i pokryty kożuchem rzęsy staw młyński. Psy wciąż ujadały.

– Wjeżdżamy czy objeżdżamy?

– Wjeżdżamy – zdecydowała Rixa. – Wygląda bezpiecznie. Przy okazji popytamy ludzi. Wątpię, by Grellenort tu dotarł, ale spytać nie zawadzi.

Wjechali między opłotki i grządki. Ostrożnie. Nie dość ostrożnie.

Na samym skraju wsi rósł wielki dąb. Z jego gałęzi zwisało czterech wisielców. Jeden, świeżo widać powieszony, podrygiwał jeszcze.

Wokół dębu gromadził się tuzin zbrojnych, nie Czarnych, kolorowych. Zbrojni dostrzegli ich od razu. I skoczyli ku nim z wrzaskiem. Reynevan i Rixa zawrócili, tylko po to, by zobaczyć, jak od młyna dzikim cwałem pędzi na nich rycerz na koniu okrytym kropierzem. W pełnej zbroi płytowej. W zamkniętej saladzie. Z turniejową tarczą z herbem. Z nastawioną kopią. Nic, tylko Amadis z Walii. Albo inna rycerska legenda.

Rixa uniknęła nadziania, zwisając z siodła, potężny koń kopijnika zderzył się z jej wierzchowcem i obalił go, dziewczyna poturlała się po ziemi aż na brzeg młynówki, potężnie huknęła głową o słup. Koń Reynevana stanął dęba, rycerz rzucił kopię, dobył miecza, machnął nim na odlew; gdyby Reynevan nie zeskoczył, straciłby głowę. Pędzący koń uderzył go i obalił, runął w błoto, wprost pod inne kopyta.

Bojowy wrzask przybrał nagle na sile, jeźdźców dokoła nagle jakby przybyło, Reynevan zorientował się, że do konfliktu włączyły się inne siły. Lekkozbrojni konni w kapalinach, wielu ze znakiem Kielicha na piersi. Nie było jednak czasu na roztrząsanie tego faktu, wokół wrzała walka, chrapały i rżały konie, migały i szczękały ostrza, lała się krew. Ktoś znowu najechał go końską piersią, upadł, dostrzegł wznoszoną do pchnięcia włócznię. W tej samej chwili włócznik wyleciał z kulbaki, zdzielony flamandzkim gudendagiem.

– Samson!

– Reynevan?

Samson zatoczył koniem, chroniąc Reynevana przed kolejnym atakującym. Niepotrzebnie, atakujący już kulił się w siodle, dźgany rohatynami przez dwóch konnych z Kielichami. Trzeci dla dobrej miary ciął go w kark zakrzywionym falcjonem.

– Szarlej!

– Reynevan?

– Żywcem brać! – krzyczał młodzieńczym głosem dowódca husytów, rycerz w burym płaszczu na pełnej płycie. – Herbowych żywcem! Gemajnów pod nóż!

Było po walce. Kogo miano dobić, dobito, kogo związać, związano. Reynevan, cokolwiek ogłupiały, ściskał Szarleja i Samsona. Czemu z wysokości siodła przyglądał się rycerz w burym płaszczu. Gdy uniósł zasłonę salady, jego twarz wydała się Reynevanowi znajoma.

– Nasz hejtman – przedstawił Szarlej. – Brus z Klinsztejna z Ronoviców. Młodszy brat…

Nie dokończył. Jeden z zabitych tylko udawał zabitego, teraz zerwał się i skoczył na Brusa z burderzem. Nie doskoczył. Szarlej z bliska palnął weń z dziwnej krótkiej strzelby, rozwalając mu głowę na strzępy.

– Dzięki – rozgonił dłonią dym Brus z Klinsztejna z Ronoviców, młodszy brat Brazdy z Klinsztejna, hejtmana u Sierotek. – Dzięki, bracie Szarleju.

Reynevan przypomniał sobie o Rixie, rychło w czas, dziewczyna właśnie podniosła się z ziemi i wytrząsała piach z włosów.

– Wszystko w porządku?

– Całkowitym – odrzekła. I nagle usta skrzywił jej grymas, a oczy rozwarły się szeroko.

Patrzyła na Samsona.

– Oddział, zbierać się! – skomenderował Brus z Klinsztejna. – Odchodzimy!

– Młody pan Gersdorf pojedzie z nami – zwrócił się do rycerza kopijnika, owego Amadisa z Walii, który teraz, w niewoli, bez hełmu, stracił całą legendarną aurę, był zwykłym wystraszonym chłystkiem. – Szlachetnie urodzony Kaspar von Gersdorf, syn szlachetnego Lotara Gersdorfa. Liczę na sto grzywien za ciebie, młody panie. Nie mniej. Oddział, wymarsz! Bracie Szarleju, spraw straż tylną!

– W coś ty mnie ubrał? – spytała cicho Rixa, podjeżdżając do zamykającego pochód Reynevana. – Z kim ty się kumasz?

– Z nami – dosłyszał bystrouchy Szarlej. – Ze specjalnym oddziałem dywersyjno-zwiadowczym armii polnej Taboru.

– Rejza.

– A jakże. Tabor, wojsko w polu wojujące pod komendą Jakuba Kromieszyna z Brzezovic, kontyngenty miejskie pod Otikiem z Lozy, jazda pod Mikulaszem Sokołem z Lamberka, prażanie Wacława Cardy. Sześć tysięcy luda, dwieście wozów. My z naszym oddziałem specjalnym zapewniamy zwiad. Zdobywamy konie. Łapiemy dezerterów i bandytów, którzy kradną konie nam. Widzieliście wisielców we wsi? To koniokrady. Tropimy ich od trzech dni, młody Gersdorf nas wyręczył, bo my też mieliśmy dla nich stryczki. A Gersdorf ze swym podjazdem szarpie Tabor od samej Żytawy, dokucza, Kromieszyn rozkazał nam zrobić z nim porządek…

– Gdzie jest Tabor w tej chwili?

– Pod Bolesławcem. Nie słyszysz? To nie burza, Reinmarze, to bombardy. Wnet zresztą zobaczysz sam, tam wszak właśnie zmierzamy. A może masz inne plany? Może inne plany i zamiary ma waszmość pani, której nie znam? A która wygląda na niezbyt zachwyconą naszą kompanią?

– Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Do moich planów i zamiarów nic nikomu. A czym się mam zachwycać? Tym, że tuż obok mnie jedzie dybuk?

Obróciła się i oskarżycielsko wymierzyła palec w Samsona.

– Dybuk, ha! – Szarlej parsknął. – Doczekałeś się, Samsonie, trafiła kosa na kamień. Rozpoznała cię w mig. Dybuk, jak pragnę szczęścia, dybuk całą gębą. Demon, zły duch, wcielony w cudze ciało. A ja, pomyśleć, podejrzewałem w tobie jedynie Żyda Wiecznego Tułacza.

– Z przykrością zmartwię obydwoje – odrzekł zmęczonym głosem Samson Miodek. – Nie jestem dybukiem. Ani Wiecznym Żydem. Wiedziałbym, gdybym był.

– Zostańmy nieco z tyłu. – Szarlej stanął w strzemionach, sprawdził, czy nikt z oddziału nie słucha i nie interesuje się nimi. – Opowiedz, Reinmarze, co się z tobą działo. I co cię tu przywiodło.

* * *

Wysłuchawszy, demeryt milczał długo. Huk dział z północnego zachodu dolatywał coraz wyraźniej.

– Czarni Jeźdźcy – powiedział wreszcie – dali się poznać i Taborowi. Za Żytawą, cztery dni temu, ogarnęli i wycięli nam hlidkę , dziesięciu ludzi, tylko jednemu udało się uciec. Potem znaleźliśmy kilku z tych, których wzięli żywcem. Wisieli za nogi na drzewach. Ktoś bardzo, naprawdę bardzo usilnie skłaniał ich do zeznań. A potem potraktowano ich jak tarcze do ćwiczenia rzutów oszczepem.

– Waszmość pani zaś – zwrócił się ku Rixie – jest tą, która zimą uratowała naszego Reinmara we Wrocławiu. I nadal, jak widzę, wspiera go pomocą, radą, siłą ducha i ujmującą osobowością. Z własnej inicjatywy? Czy też z czyjegoś polecenia, że pozwolę sobie zapytać?

– Wolałabym – Rixa przenikliwie spojrzała mu w oczy – byśmy sobie nie pozwalali. Ja nie będę o nic pytać i oczekuję wzajemności.

– Rozumiem – Szarlej wzruszył ramionami. – Jako że to jednak oddział wojskowy, muszę coś zmyślić na użytek naszego wodza, Brusa Ronovica. Gdyby ów jednak chciał waszmość panią indagować…

– Poradzę sobie. Możesz mnie nazywać Rixą.

Szarlej trącił konia ostrogą, pokłusował na czoło.

– Co w Rapotinie, Samsonie? Marketa…

– Wszystko w najlepszym porządku – uśmiechnął się szeroko olbrzym. – Naprawdę w najlepszym. Lepszym, niż mógłbym się spodziewać. I chyba dużo lepszym, niż na to zasłużyłem. Nie chciała mnie puścić z Szarlejem. Nie słuchała argumentów…

– A miałeś argumenty?

– Kilka. Jednym byłeś ty. Rixo, czy ty naprawdę musisz tak wiercić mnie wzrokiem? Zdolność widzenia rzeczy ukrytych już udowodniłaś. Ale choćbyś najostrzej patrzyła, dybuka nie zobaczysz.

70
{"b":"89095","o":1}