– A co zobaczę? Widzę ponadnaturalne. A ty jesteś ponadnaturalny.
– Jeden z moich znajomych – Samson nadal się uśmiechał – zwykł mawiać, że nie ma rzeczy ani zjawisk ponadnaturalnych. Niektóre po prostu wykraczają ponad to, co o naturze wiemy.
– To był święty Augustyn. Znałeś go, jak rozumiem, osobiście. I wcale mnie to nie dziwi.
– Robisz, Rixo, nadzwyczajne wprost postępy.
– Nie kpij ze mnie. Dybuku.
Przykłusował Szarlej, obrzucił ich surowym spojrzeniem.
– Co tu – zawarczał – się za filozoficzne dysputy odprawiają? Samsonie? Czesi się zaczynają oglądać. Trzymaj się, cholera, przyjętego incognito.
– Przepraszam, zapomniałem się. Tak może być? Niedawno wypracowałem. Popatrzcie.
Samson zrobił okropnego zeza. Uśmiechnął się głupawo, zakwilił kretyńsko i uślinił z kącika ust. A na finał wypuścił z nosa bańkę. Gdy pękła, wypuścił drugą.
– Ha! – zawołała z niekłamanym zachwytem Rixa. – Dobre, dobre! A ja potrafię udać iluzoryczną dżumę. Pluję krwią i smarkam…
– Niech was cholera – Szarlej odwrócił się z odrazą. – Chodź, Reinmarze. Zostawmy ich ich zabawom.
– Szarleju?
– Tak?
– Ten krótki samopał, z którego strzelałeś pod młynem. Co to za dziwny oręż?
– To? – Demeryt zademonstrował dobytą z futerału przy siodle broń. – To jest, przyjacielu, praska strzelba, popularnie zwana „rucznicą zdradną”. Wielce modna teraz sztuka w Pradze, wszyscy noszą. Jest, jak widzisz, na tyle krótka, że można ją ukryć pod płaszczem i użyć znienacka, zdradziecko, stąd nazwa. Lont jest, popatrz, wsadzony w mosiężny kurek, może się cały czas tlić. Za naciśnięciem cyngla, zauważ, że mogę zrobić to jedną ręką, lont dosięga zapału i buuuum! Dobre, co? Postęp, chłopcze, dokonuje się nieprzerwanie.
– Nijak zaprzeczyć. Słyszysz?
– Nic nie słyszę.
– Właśnie. Od dłuższego czasu bombardy milczą.
* * *
Wyjechali z lasów. Ze wzniesienia mogli podziwiać panoramę. Malownicze zakole Bobru. I miasto na prawym brzegu.
– Przed nami Bolesławiec, Brama Górna – wskazał Brus z Klinsztejna. – Wychodzi, że przybywamy w sam czas. Miasto się poddało.
Brama Górna okazała się wywaloną, zwisające z zawiasów resztki wrzeciądzy były zwęglone, mur i baszta bramna czarne od kopcia i spękane od ognia. Taboryci ewidentnie zastosowali tu swój standardowy i wypróbowany sposób forsowania bram, polegający na ich przepalaniu. Pod bramą usypywano stos bierwion, dorzucano kilka beczek smoły i dziegciu, podpalano i czekano na efekt. Zwykle była nim kapitulacja. Jak teraz i tutaj.
– Wjeżdżamy. Rixa, a ty?
– Ja tu zaczekam.
– Na kogo? Po co?
Nie odpowiedziała, odwróciła głowę. Szarlej parsknął, potem obrzucił Reynevana wieloznacznym spojrzeniem. Widząc, że Reynevan nie reaguje, popędził konia, pojechał za oddziałem.
W mieście panował spokój, choć wiodące na rynek uliczki zapchane były uzbrojonymi po zęby husytami. Zwarty szyk Taboru stał też na rynku, dookoła ratusza. Stłoczeni pod ścianami domów mieszczanie przyglądali się agresorom w trwożliwej ciszy.
– Albo Bolesławiec już się dogadał – ocenił sytuację Szarlej – albo zaraz będzie się dogadywać. Normalka. Ustalą okup i kontrybucję w postaci utrzymania i zaopatrzenia dla wojska. Dojdą do porozumienia. Inaczej już by tu wszystko stało w ogniu.
U samego ratusza stało w ordynku kilkanaście wozów bojowych, sterczały z nich lufy hufnic. Był wśród nich i wóz sztabowy hejtmana, łatwy do rozpoznania po zdobycznych księżych ornatach, którymi grubo obito obie burty i wymoszczono wnętrze. Przy wozie stał własną osobą hejtman wojsk polnych Taboru, Jakub Kromieszyn z Brzezovic, odziany w zdobny złotym haftem kaftan i wysokie buty z czerwonej skóry. Towarzyszyli mu Otik z Lozy, Mikulasz Sokół z Lamberka i Wacław Carda, dowódca kontyngentu praskiego. I chudogęby kaznodzieja Smolik, którego Reynevan pamiętał z ubiegłorocznej rejzy.
Przyboczna straż przepuściła ich. Zbliżyli się. Reynevan odchrząknął.
– Hejtmanie…
– Nie teraz! – Kromieszyn rozpoznał go i zdziwił się wyraźnie, ale odprawił gestem. – Nie teraz, medyku!
Z ratusza wyłoniło się poselstwo miejskie. Rajcy i mieszczanie, prowadzeni przez otyłego księdza w sutannie i wysokiego brodacza w obfitym niby toga, drapowanym, dołem obszytym bobrzym futrem płaszczu. Płaszcz zwrócił uwagę Reynevana: był błękitny tym niepowtarzalnym odcieniem błękitu, jaki jego zamordowany brat Peterlin uzyskiwał w swej farbiarni z urzetu i soku borówek.
Brodacz i otyły duchowny stanęli przed Kromieszynem, skłonili się. Brodacz jął mówić. Mówił tak cicho, że stojący o dziesięć kroków Reynevan, Szarlej i Samson pojmowali co piąte słowo. Ale wszyscy, nawet stojący dalej, rozumieli, o co chodzi. Bolesławiec poddawał się. Oferował wykup, byle tylko Tabor ich oszczędził. Ich od miecza, ich domy od ognia. Wszyscy, nawet stojący najdalej, zobaczyli też wściekłą nagle minę Kromieszyna. I usłyszeli jego głos. Jego lwi ryk.
– Teraz? Teraz wykup chcecie dawać? Gdy my już w mieście? Gdyście na naszej łasce? Późno, bolesławianie, późno! Wczoraj, gdym was do poddania wzywał, hardoście z murów odkrzykiwali! Coście to wołali, przypomnijcie? Nie coś o Kratzau przypadkiem? Dam ja wam teraz Kratzau! Popamiętacie mnie, psiepary!
Brodacz cofnął się o krok, zbladł. Gruby ksiądz przeciwnie, zdało się, że skoczy hejtmanowi do oczu.
– Wiedziałem – zapiał – że nie ma co z nimi gadać! Excoecavit eos malitia eorum! Tfu, heretycy! Świętokradcy! Zbrodniarze! Smażyć się będziecie w piekle! Spadnie na was kara Boża!
Na znak Kromieszyna taboryccy zbrojni otoczyli delegację, przyparli rajców do muru. Hejtman wojsk polnych stanął przed nimi, oparł pięści o biodra.
– Na was – powiedział – spadnie pierwej. Zaraz. Ja was pokaram w Bożym imieniu.
– Nuże, bracie Smoliku – zwrócił się do chudogębego kaznodziei. – Przemów do nich. Niechaj, nim opuszczą padół, usłyszą głos Bożej prawdy. Zbawienia i tak nie dostąpią, psiepary, sługusy Rzymu, pachołki babilońskiego Luksemburczyka. Ale lekcej im będzie ten świat żegnać.
Kaznodzieja wyprężył się jak struna, nabrał powietrza w płuca.
– Jest to wojna Pana! – zawołał piskliwie. – On więc wydał was w nasze ręce! Jedliście chleb nieprawości i piliście wino przemocy, przyszedł dzień kary. Zawiniliście przeciwko Panu, tedy krew wasza jak kurz będzie rozpryskana, a szpik wasz będzie jak błoto. Grzeszyłeś, przewrotny narodzie, wywyższałeś się pysznie, kłaniałeś kłamliwym idolom Rzymu, więc Bóg pokona cię i utnie ci głowę, jako zrobił Dawid Goliatowi. Bóg kruszy głowy swym wrogom, kudłatą czaszkę tego, co postępuje grzesznie!
– Dobre – ocenił Kromieszyn. – Zwłaszcza to z tą kudłatą czaszką. Chociaż o szpiku też było niezłe. No, chłopcy, słyszeliście? Brać ich i po kolei, jak Bóg nakazał, a brat Smolik przypomniał! Jako zrobił Dawid Goliatowi!
– Litości! – zawył wywlekany z grupy brodacz w błękitnym płaszczu. – Nie zabijajcie! Chrześcijanie! Miłosierdzia!
Taboryci chwycili go, zawlekli do wozu, oparli szyją na dyszlu. Któryś przyskoczył, ciął toporem. Musiał poprawiać dwakroć, w tym czasie mieszczanin rzęził i skrzeczał, a krew chlustała strumieniami. Wreszcie głowa upadła na zbryzgany bruk.
Siepającego się księdza rzucono na ziemię, przyciśnięto kolanami. Do potylicy przystawiono mu sześciocalowy gwóźdź.
I wbito kilkoma uderzeniami obucha, aż po główkę. Ksiądz zakrzyczał tylko raz, potem jedynie trzepotał i wierzgał nogami.
Na ściśniętych w ratuszowym portalu rajców spadły ciosy. Bito ich cepami, kiścieniami i toporami, sieczono mieczami, dźgano rohatynami. Nie minęło pół pacierza, a w kałuży krwi drgało tuzin ciał.
Kromieszyn bez słowa wskazał, a nim opuścił rękę, sześć tysięcy bojowników Taboru z dzikim wrzaskiem rzuciło się na miasto Bolesławiec.
W mig wytłuczono tych, co byli na rynku, wyrżnięto tych, co znaleźli się na ulicach. Potem wtargnięto do domów. Rozbrzmiał stamtąd jeden wielki potępieńczy krzyk, z okien jak grad zaczęli sypać się wyrzucani ludzie. Na zewnątrz kontynuowano masakrę, pardonu nie dawano nikomu, ulice w mig zasłały trupy. Krew rzeką płynęła rynsztokami, wypłukując z nich mydliny i urynę, wymywając śmieci, gnój i mierzwę.
Nie dały schronienia bolesławieckie świątynie. Wybito spieszących do Panny Marii i Mikołaja. Do rzezi doszło przed dominikańskim Świętym Krzyżem i na placyku przed Dorotą. Na krótki czas azyl dał kościół Świętej Jadwigi, w którym schroniła się z górą setka mieszczan i duchownych. Potem husyci wdarli się do kruchty, nawy i prezbiterium. Nikt nie uszedł z życiem, a kościół ogarnął ogień. Jasny płomień i słup dymu wzbiły się pod niebiosa.
Gdy tylko się zaczęło, gdy ścinano brodacza w błękitach, Samson postąpił krok, jakby chciał przeszkodzić. Chwycony przez demeryta za ramiona wyrwał się, ale został w miejscu, nie podszedł, nie wtrącił się. Nie zapobiegł. Odwrócił się tylko, pobladły jak wapno. Popatrzył na Reynevana. Na Szarleja. I znowu na Reynevana. A potem w górę, na niebo. Zupełnie jak gdyby czegoś się stamtąd spodziewał.
– Bracie! – Reynevan podszedł nie do Kromieszyna, lecz do Otika z Lozy, którego znał lepiej. – Wpłyń na hejtmana, powstrzymajcie tę masakrę! Gdzie jest burmistrz grodu? Otto Arnoldus! Mus mi z nim mówić!
– Bo co?
– Posiada informacje najwyższej wagi! – zełgał gładko, przekrzykując wrzask mordowanych. – Tajne specjalnego znaczenia! Dla sprawy!
– No to macie pecha, ty i sprawa – rzekł przysłuchujący się Kromieszyn. – Oto, o, burmistrz Arnoldus. A oto, o, głowa burmistrza Arnoldusa.
Wskazywał na pierwszego zabitego, brodacza w błękitnym płaszczu, tego, którego ścięto na dyszlu.
– Nawet mi go żal – dodał. – Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Et lux perpetua luceat ei .
– On… – Reynevan przełknął ślinę. – Arnoldus miał żonę… Ludzie! Kto ją zna? Kto wie…
– Ja wiem! – zgłosił się usłużnie jeden z miejscowych, z grupy tych, którzy służyli taborytom za przewodników. – To na ulicy Celnej. Wskażę!