– Prowadź.
* * *
Wirydę Arnoldusową, świeżo upieczoną wdowę po burmistrzu, zastali żywą. W splądrowanym mieszkaniu. Gramolącą się z podłogi i rozdygotanymi rękami usiłującą doprowadzić do ładu poszarpaną przyodziewę, zakryć nagość strzępami podartej sukni i koszuli. Samson głośno wciągnął powietrze. Szarlej zaklął. Reynevan odwrócił wzrok.
W wojsku polnym Taboru surowo karano za gwałty na niewiastach, wprowadzone przez Żiżkę wojskowe statuty przewidywały za gwałt chłostę lub nawet karę gardłową. Ale cóż, Ziżka nie żył już od pięciu lat, a jego statuty w sposób widoczny przedawniły się i wyszły z użycia. Nie wytrzymały próby czasu. Jak wiele innych zasad i reguł. Samson zdjął opończę, narzucił na ramiona kobiety. Reynevan uklęknął obok.
– Wybacz, pani – wymamrotał. – Wiem, że nie w porę… Ale to kwestia życia i śmierci. Idzie o ratunek dla osoby w opresji… Muszę… Muszę zadać pytanie. Proszę…
Kobieta potrząsnęła głową, wplotła palce obu rąk w potargane włosy. Reynevan chciał dotknąć jej ramienia, w porę się powstrzymał.
– Proszę cię, pani – powtórzył. – Błagam. Klękam przed tobą. Wiem, że byłaś niegdyś więziona w klasztorze. Powiedz mi, gdzie.
Spojrzała nań znad rosnących na opuchłych policzkach sińców.
– W Mariensternie – powiedziała. – A teraz zostawcie mnie samą. Odejdźcie. I bądźcie przeklęci.
* * *
Na zewnątrz uspokoiło się. Kromieszyn wydał komendę zaprzestania rzezi, podhejtmani i setnicy nie bez trudu powściągnęli rozochoconych taborytów. Nie obyło się bez interwencji konnych Mikulasza Sokoła, którzy co bardziej zawziętych przywoływali do porządku razami batów, kijów i drzewc włóczni. Utemperowani Boży bojownicy zajęli się teraz wyłącznie plądrowaniem. Wsparty o swój obity ornatami wóz, Kromieszyn z zadowoleniem obserwował znoszone na rynek i składane na kupę zdobycze.
– No i jak, medyku? – Poganiający wojaków Otik z Lozy zobaczył Reynevana. – Znalazłeś burmistrzową? Wyciągnąłeś z niej coś?
– Trzeba mi pilnie na Łużyce. Do klasztoru w Mariensternie.
– Nam? – zmarszczył się Kromieszyn. – Ty jedź, gdzie oczy poniosą, nic mi do ciebie. Ale twoi kamraci służą w wojsku, a wojsko rusza na Żagań. Wnet rozkażę wymarsz.
– Wstrzymaj się z rozkazem, hejtmanie.
Słowa wypowiedział młody człowiek w szkolarskim berecie i czarnym wamsie, wierzchem na karym ogierze. Towarzyszyła mu Rixa Cartafila de Fonseca. I zbrojny w półpancerzu na pikowanym aketonie. Konie chrapały, czując krew, przybysze musieli zsiąść. Hejtman patrzył na nich spode łba.
– Ktoście? O co chodzi?
– Każ się oddalić postronnym.
Kromieszyn gestem odprawił wszystkich, zostali tylko Carda i Otik z Lozy. Reynevana, który też chciał się oddalić, powstrzymała Rixa. Uwagi Kromieszyna to nie uszło.
– Ciebie, zda mi się, już widziałem – zmierzył wzrokiem młodzieńca w berecie. – Przy Prokopie. Zwać cię Piotr Preischwitz, pisarz miejski z Budziszyna. Jesteś podobno naszym szpiegiem. Mów, słucham. Co masz do przekazania?
– Mam przekazać: to nie jest dobry moment, by napadać na Żagań.
Wacław Carda zaśmiał się, Otik z Lozy parsknął. Kromieszyn nie zareagował.
– Widzisz – szeroko wskazał trupy, krew na bruku, płomień i dym nad dachami – co uczyniłem temu miastu? Dokonałem odwetu. Za bitwę pod Kratzau. Łużyczanom i Ślązakom pycha do głów uderzyła, z naszej klęski pod Kratzau uczynili symbol ku pokrzepieniu serc. To ja im dam symbol. Taki, że na dźwięk słowa: „Kratzau” w gacie będą robić nawet ich wnuki. Bolesławiec zapłacił. Zapłacą Żytawa, Budziszyn, Zgorzelec, Chociebuż, Kamień i Gubin, przyjdzie na nie czas. A Żagań zapłaci wnet. Hercog Jan Żagański i jego brat Henryk byli pod Kratzau, mają na rękach czeską krew, krew ta woła pomsty. Kamienia na kamieniu z Żagania nie zostawię.
– Książęta Jan Żagański i Henryk na Głogowie – powiedział wolno i dobitnie Piotr Preischwitz – zwrócili się do króla Polski o protekcję, przyrzekli przy Królestwie Polskim wiernie stać i Polskę we wszystkich imprezach wspierać. A w Krakowie bawi akuratnie poselstwo czeskie. Prokop Goły, Anglik Piotr Payne, Biedrzych ze Strażnicy i rycerz Wilem Kostka z Postupic. Oni tam o przymierzu radzą, dobrą wolę pokazują i drużbę, a ty, bracie Kromieszyn, chcesz pustoszyć i palić księstwo będące pod Jagiełłową protekcją? Polecono mi przekazać: director Prokop nie popiera idei, by najeżdżać księstwo żagańskie. Sugeruje, by przyjąć oferowany wykup.
– Nijakiego wykupu mi z Żagania nie dawano.
Preischwitz spojrzał na Rixę, potem na zbrojnego w półpancerzu. Zbrojny wystąpił. I przemówił.
– Jaśnie oświecony książę Jan, illustrissimus dux i pan na Żaganiu, przekazuje mymi usty poselstwo. Skłonny jest…
– Osiemset reńskich złotych – przerwał obcesowo Kromieszyn. – Zapłaci, to go oszczędzę. Rzekłem. I żegnam. Bracie Carda, staw wojsko w marszowy ordynek.
* * *
– Marienstern – powtórzyła w zamyśleniu Rixa. – Klasztor cysterek. To jest w połowie drogi między Zgorzelcem a Budziszynem. Stąd będzie jakieś trzy dni jazdy.
– Dwa, jeśli wysilić konie – poprawił Piotr Preischwitz. – To jest Via Regia, dobrze się podróżuje. A ja akuratnie w tamtą stronę. Chętnie poprowadzę.
– Nie traćmy zatem czasu – zdecydowała Rixa. – Przed zmierzchem dotrzyjmy choć do Nowogrodźca.
– Nie mogę – odpowiedział Szarlej na pytające spojrzenie Reynevana. – Kromieszyn miał rację, jestem w służbie. Tabor nie darowałby mi dezercji, a za dezercję stryczek. Ludzie z mego własnego oddziału wciągnęliby mnie na gałąź.
– Ja natomiast pojadę – oświadczył cicho Samson. – Półgłówkom wszystko uchodzi. Nie mogą uznać mnie za dezertera, bom się i nie zaciągał. Byłem u Szarleja na inwentarzu. Gdy powie im, że zniknąłem, to tak, jakby pies mu uciekł.
– Z Bogiem, Szarleju – Reynevan wskoczył na siodło. – Uważaj na siebie.
– Wy uważajcie. Was jest czworo, a ja mam sześć tysięcy druhów. Plus dwieście wozów z artylerią.
* * *
Słońce zachodziło. W Bolesławcu śmierdziała spalenizna, pełgały płomyki na zgliszczach. W Bolesławcu krzepła czarna krew w rynsztokach. W Bolesławcu jedne psy wyły, inne szarpały ciała zabitych. Bolesławiec rozbrzmiewał jękami rannych i dogorywających, płaczem skrzywdzonych i osieroconych, urywanymi modlitwami tych, których pozbawiono nadziei.
Wreszcie słońce zaszło, a zranione miasto ucichło.
Nox ruit et fuscis tellurem amplectitur alis . Noc nastała i sen pogrążył wszystko co żywe.
* * *
Biedny Reynevan.
Bardzo mi go żal, Marketo. Bardzo żałuję, że w żaden sposób nie mogłem pomóc mu w jego nieszczęściu.
Do klasztoru cysterek w Marienstern dotarliśmy po dwóch dniach jazdy. Po to tylko, by dowiedzieć się, że panny Jutty tam nie ma. Przybiło to Reynevana bardzo. A jeszcze bardziej przybiło go to, że Jutta tam była. Przez trzy miesiące, od połowy lutego do Zielonych Świątek. Rozminął się z nią o zaledwie miesiąc.
Objechaliśmy żeńskie cenobia w okolicy. Szukaliśmy u klarysek w Seusslitz, u benedyktynek w Riesa, u magdalenek w Lubaniu. W Zgorzelcu wypytywaliśmy cysterki z Marienthalu pod Ostritz, zbiegłe po spaleniu ich klasztoru w 1427. Nigdzie nie znaleźliśmy Jutty, nigdzie nic o niej nie wiedziano. Reynevan był kompletnie załamany. Nie mogłem mu pomóc.
Bardzo mi go żal.
Tobie też?
Z Łużyc wróciliśmy do Pragi, w połowie sierpnia dotarł tam również Szarlej, jakiś czas spędziliśmy razem, ale wkrótce Szarlej wrócił do wojska polnego. Obecnie stacjonuje gdzieś pod Jiczynem, krąży zaś wieść o kolejnej rejzie na Łużyce, która ruszyć ma po świętym Wacławie.
Reynevan został w Pradze, w aptece „Pod Archaniołem”, wespół z tamtejszymi czarodziejami próbował odszukać Juttę za pomocą magii, bezskutecznie. Potem w okolicach Psarz wybuchła zaraza, a on, medyk z powołania, pospieszył leczyć. Nie wahał się ani chwili. Przetrwał załamanie, nie poddał się rozpaczy. Wiele prawdy jest w stwierdzeniu, że to, co nas nie zabije, to nas wzmocni.
A ja?
Ja postanowiłem wrócić tu, do Rapotina. Czy na długo? Na tak długo, jak to będzie możliwe.
Co dalej, pytasz? Z całą pewnością spotkamy się ponownie, my trzej, z całą pewnością nastąpi to rychło. Los silnie związał nas ze sobą, na dobre i na złe. A nic wszak nie dzieje się bez przyczyny.
Los złączył mnie z nimi mocno, Marketo. Bardzo mocno.
Niemal tak mocno jak z tobą.