– Próżno drwisz – książę spochmurniał. – Wieszczek nie dla zysku wieszczył ani dla pochlebstwa. Bo nie wahał się przepowiedzieć mi też rzeczy, za które żem go o mało końmi nie kazał włóczyć. Przepowiedział mi… A, nic ci do tego. Zresztą co ma być, to będzie. Losu nie zmienisz.
– Ale można losem kierować.
– I na to, mówiąc szczerze, liczę – przyznał Wołoszek. – Czarodziej i owszem, wyczytał mi z kaczych bebechów życie długie i prosperowne, po nim zgon w sławie i szacunku, i pogrzeb wystawny. Ale na laurach przecie z tego tytułu nie zlegnę, nie będę na owo wywróżone szczęście czekał w bezczynności. Chcę losem pokierować. Świat na rozstajach stanął, sam to dobrze wiesz. Śląsk też się na rozstajach znalazł. Niby wiem, co chcę uczynić, decyzję prawie podjąłem. Alem chciał pierwej z tobą się spotkać, kamracie. Dlategom zażądał, byś był w poselstwie. Ufam ci.
Reynevan łyknął węgrzyna, nie skomentował.
– Równo rok temu – podjął Wołoszek – nad Stradunią, gdy podobnie jak dziś wierzba baziem kwitła, mówiłeś mi o rewolucji. O rydwanie historii, zmiatającym w pędzie Stare, by uczynić miejsce dla Nowego. Radziłeś mi, bym przyłączył się do zwycięzców, albowiem zwyciężonym biada, zwycięzców zaś czeka chwała, władza i potęga. Roztaczałeś przede mną miraże.
– Minął rok. Jest Wielka Sobota, jutro Wielkanoc. Przybył Biedrzych ze Strażnicy, poseł od Prokopa. Z ofertą, z konkretną propozycją. Chcę wiedzieć: Uczciwa to gra? Reynevan? Mam zawrzeć przymierze z Prokopem i Korybutowiczem?
Bolko Wołoszek, pan na Głogówku, dziedzic księstwa opolskiego, Piast z Piastów, utkwił w Reynevanie przenikliwe spojrzenie.
Reynevan nie spuścił wzroku.
– Sprzymierzając się z Taborem – spytał poważnie książę – wsiądę na rydwan historii czy zstąpię do otchłani? Czym jest owo nadchodzące i wytęsknione Nowe? Rajem? Czy apokalipsą, która ogłosi: „Biada zwycięzcom na równi ze zwyciężonymi?” Mam sprzymierzyć się z Prokopem i Biedrzychem, z ich ideą, z ich wiarą? Połóż rękę na sercu, Reinmarze, spójrz mi w oczy. I odpowiedz jak przyjacielowi, jak kamratowi z uniwerku, odpowiedz jednym słowem: Tak czy nie? Wstrzymuję oddech.
* * *
Niedziela Wielkanocna od świtu powitała Głogówek słońcem, wiosennym ciepłem i ptaków śpiewem. Rozdzwoniły się dzwony, ruszyła procesja rezurekcyjna.
Surrexit Dominus, surrexit vere
Et apparuit Simoni
Alleluia, alleluia!
Procesję wiódł gwardian minorytów i zarazem kolegiacki lektor. Za nim postępowali inni Bracia Mniejsi. Za nimi rycerstwo, wnosząc z herbów głównie polskie. Za nimi patrycjat, mieszczanie, kupcy. Nieliczni, którzy pozostali w zrujnowanym i wyzbytym znaczenia mieście.
Advenisti desiderabilis,
quem expectabamus in tenebris,
ut educeres hac nocte vinculatos de claustris.
Te nostra vocabant suspiria,
te larga requirebant lamenta…
Alleluia!
Procesja dotarła pod klasztor franciszkanów. Wołoszek z rozmysłem dobrał miejsce. Widok pogruchotanych, osmalonych, ale większą miarą ocalałych murów miał nieść przesłanie. Miał przypominać, komu i czemu mury zawdzięczały to, że wciąż stoją.
Z orszaku wystąpił herold odziany w tabart ze znakiem złotego opolskiego orła. Odczekawszy, aż szmer i pogwar ucichną i zapadnie pełna cisza, herold rozwinął obwieszony pieczęciami pergamin.
– In nomine Sancte et Individue Trinitatis, amen – odczytał gromko. – Nos Boleslaus filius Boleslae, Dei gratia dominus Glogovie et dux futurus Oppoliensis, significamus praesentibus litteris nostris, quorum interest, universis et singulis .
– Wiadomym czynimy, jako dla ratowania pokoju, ziem i poddanych naszych ślubujemy i zaprzysięgamy przymierze, braterstwo broni oraz wiary ze Wspólnotą Taboru i wszystkimi Taboru sojusznikami. Zaprzysięgamy stać wiernie u boku Taboru i wspólnie walczyć o pokój i stabilizację, to znaczy wspólnie napadać na innych, stabilizacji przeciwnych.
Gwardian franciszkanów zrobił się blady, wyblakł jak całun nieboszczyka, podobnie wyglądała reszta mnichów i duchownych. Choć książę wstępnie przygotował ich na to, co miało nastąpić, szok ich nie ominął.
– W nagrodę i dla zadośćuczynienia niniejszemu przymierzu ziemie i grody nasze, w aneksie wyszczególnione, Taborowi darowujemy, za wyjątkiem tych, które dla siebie warujemy. W zamian Tabor przyrzeka nam ziemie i grody w aneksie wyszczególnione, a dziś komu innemu przynależne, które w walce o pokój obecnym właścicielom odbierzemy.
– Factum est – dokończył herold – in Dominica Resurrectionis Anno Domini MCCCCXXIX ad laudem Omnipotentis Dei amen .
Ciszy nie zmącił nawet szmer.
Z orszaku wystąpił książę Bolesław Wołoszek, syn Bolesława, wnuk Bolesława, prawnuk Bolesława, Piast z Piastów. Był w pełnej zbroi, złoty łańcuch na piersi i gronostajowy kołnierz płaszcza sprawiały, że wyglądał jak król. Po jego prawicy stanął marszałek, też w pełnej płycie, za nim seneszal, obok goście księcia, rycerze polscy, jeden Leliwita, drugi Kornicz. Po lewicy księcia stanął blady gwardian franciszkanów. Z tyłu postępował chorąży z chorągwią z orłem.
Herold, nim zaczął, znowu odczekał na ciszę.
– Wiadomym też czynimy wszem wobec i każdemu z osobna, że dla zacieśnienia przymierza z Taborem przyjmujemy oto komunię świętą sposobem Chrystusowym, czyli oboim, sub utraque specie , nikogo wszakoż z poddanych naszych do takiej komunii nie przymuszając i swobodę obrządku gwarantując. Zaprzysiężemy też artykuły cztery, przez wolnych ludzi w Królestwie Czeskim ogłoszone i przyjęte.
Herold usunął się. Wołoszek postąpił krok do przodu, seneszal i opat zostali z tyłu. Z orszaku wyłonił się Biedrzych ze Strażnicy, zmieniony nie do poznania czarną, ściągniętą skórzanym pasem sutanną. Husycki kaznodzieja dzierżył patenę i złoty, pięknie grawerowany kielich. Wołoszek uniósł prawą rękę.
– Przysięgam, że w księstwie od Boga mi danym swobodnie, bezpiecznie i bez przeszkód głoszone będzie słowo Boże. Że Ciało i Krew Chrystusa Pana rozdawane będą wiernym pod postacią obojga chleba i wina wedle reguły Pisma i nauki Zbawiciela. Że papieskim księżom odebrana będzie świecka władza nad bogactwem i dobrem doczesnym, i że dobro doczesne, i bogactwo będzie im odjęte, jako że przeszkadza im żyć, wierzyć i nauczać tak, jak czynił to Chrystus ze swymi apostołami. Że wszystkie grzechy śmiertelne i jawne występki przeciw prawu bożemu karane będą. Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż.
Skończywszy, książę uklęknął. Biedrzych zbliżył się, podał księciu patenę z hostią, a po niej kielich z winem. Potem oburącz wzniósł naczynie.
– Fiat voluntas Tua!
– Amen! – odpowiedzieli zgromadzeni.
Wołoszek wstał, zgrzytając zbroją.
– Załatwione – odwrócił się do stojących najbliżej. – Chodźmy nareszcie coś zjeść. I wypić.
* * *
Uczta odbyła się u franciszkanów, w refektarzu. Mury znaczyła mozaika pęknięć, a wnętrze wciąż cuchnęło spalenizną. Ale mnisi nalegali, by móc podjąć księcia, wszyscy zaś wiedzieli, dlaczego. Nawrócony na Kielich i wiarę czeską Wołoszek nie krył się z zamiarem wypędzenia z Głogówka księży, prałatów i kolegiackich kanoników. Bracia Mniejsi liczyli, że im pozwoli zostać.
Franciszkańscy kucharze samych siebie prześcignęli w kulinarnym mistrzostwie. Na stole pyszniły się cztery ogromne pieczone dziki, każdy nafaszerowany wieprzowiną i kiełbasami. Cztery jelenie. Osiem saren, dwanaście prosiąt, dwanaście cietrzewi, moc szynek, wędzonek, kiszek i półgęsków. Całości dopełniało bogactwo bab, ciast, pierników i mazurków. Środek stołu zajmował upieczony w całości wół z pozłacanymi rogami, ozdobiony wykonanymi ze słoniny inskrypcjami. Jedna głosiła: O IESU, SPECULUM CLARITATIS AETERNAE . Druga, mocno pochlebcza: DEI GRATIA DUX BOLKO HUIUS LOCI BENEFACTOR .
Imponująca była też bibenda: cztery beczki wina cypryjskiego, exemplum czterech pór roku. Dwanaście, jak miesięcy w roku, antałków węgrzyna i win italskich. Mnóstwo – nie chciało się liczyć, lecz zapewne pięćdziesiąt dwie sztuki, tyle co tygodni – konwi win mołdawskich i węgierskich, dzbanów miodu i gąsiorków słynnego kowieńskiego lipca.
Czterdzieści dni postu zrobiło swoje. Z najwyższym wysiłkiem wytrzymawszy odmówione przez bladego gwardiana Pater Noster i Benedic Domine , wyposzczeni biesiadnicy rzucili się na jadło i napitek tak, jak jastrząb rzuca się na słonkę, jak Karol Młot rzucił się pod Poitiers na Arabów, jak łabędź rzucił się na Ledę, a byk kreteński na przebraną za krowę Pazyfae. Stół, który z początku przedstawiał się jako cornu copiae , niewyczerpany zasób rogu kozy Amaltei, jął wcale szybko pustoszeć, widokiem ogryzionych kości coraz to bardziej i bardziej przywodząc na myśl rozgrzebane cmentarzysko.
Książę Bolko Wołoszek rozpiął knefle wamsu. I beknął. Przeciągle i po pańsku.
– Wysilił się – powiedział – zakon żebraczy. Choć koszta ja poniosłem, by ich do szczętu nie rujnować. Złe czasy idą na mnichów i popów. Wszystkich na cztery wiatry przepędzę. Uważaliście gwardiana, jaka gęba blada, jaki kwaśny tam siedzi? Jak się na ścianę gapi, jakby Mane, Tekel, Fares tam zobaczył? Franciszkanów to mi zresztą nawet żal, bo porządni z nich braciszkowie, sami Polacy i Czesi, wierni zasadom świętego z Asyżu. Leczyli chorych, wspomagali nędzarzy, gdzie bieda, gdzie klęska, gdzie nieszczęście, zawsze byli tam, gdzie ich potrzebowano. Żal mi tedy będzie ich wypędzać. Ale cóż, wypędzę. Idzie Nowe, wielkie zmiany, rewolucja, ostatni będą pierwszymi i vice versa . Niewinni ucierpią na równi z winnymi. Bo idzie Nowe, a co to za Nowe, co nie zaczyna od dania w dupę Staremu. Mam rację, Reynevan? Prawda, bracie Biedrzychu?
– Wyście więc – powiedział jeden z polskich gości, Leliwita – są prezbiter Biedrzych ze Strażnicy.
– Jam jest – potwierdził Biedrzych, zaprzestając na chwilę dłubania w zębach. – Wyście zaś są Spytek Leliwa z Melsztyna, wojewodzic krakowski. A wy, panie, jesteście Mikołaj Kornicz Siestrzeniec, burgrabia będziński. Jak widzicie, znane są mi nie tylko miana wasze i herby, ale i urzędy. Dozwólcie i mnie przedstawić się urzędem. W wyniku zawartego dziś przymierza i wspólnych działań wkrótce cały Górny Śląsk zostanie opanowany, należał będzie do Taboru, Zygmunta Korybutowicza i obecnego tu księcia Bolesława. Ja zaś będę nosił rangę i tytuł directora , głównego sprawcy placówek Taboru na Śląsku.