– Względem klasztoru – kiwnęła głową ochmistrzyni – zgadzam się. Faktycznie głupek. Ale wola ojca rzecz święta. Nie można się jej przeciwić.
– A tam, nie można! – wrzasnęła Ofka. – Jeszcze jak można! A Wolfram Pannewitz? Poślubił Kaśkę Biberstein? Poślubił! Choć ojciec mu zakazywał! Ślub był, wesele było, ninie wszyscy zadowoleni, starego Pannewitza wliczając. Bo Wolfram Kaśkę kochał! A on mnie nieeee kooochaaabeuheuheuheu…
– Nie rycz – ochmistrzyni rzuciła okiem w drzwi, upewniając się, czy nikt nie podsłuchuje. – Jeszcze twój Parsifal tamtej przed ołtarze nie powiódł, jeszcze nawet zrękowin nie było. Jeszcze wiele może się zdarzyć. Wiele może los przynieść. A trzeba ci wiedzieć…
Ofka wytarła nos rękawem, szeroko otworzyła orzechowe oczy.
– Trzeba ci wiedzieć – podjęła ciszej ochmistrzyni – że są sposoby… Na to, by losowi dopomóc. Trzeba do tego odwagi…
– Dla niego – Ofka zacisnęła zęby – gotowa jestem na wszystko.
* * *
Elencza Stietencron drgnęła i aż podskoczyła, słysząc zgrzyt osuwających się pod czyjąś stopą kamieni. Odruchowo oparła się o wyschły konar, który pękł z głośnym trzaskiem. Trzaskowi odpowiedział ze ścieżki zduszony krzyk. Elencza wrosła w ziemię, serce tłukło się jej w piersi niby ptak rwący się z klatki.
Na ścieżce pojawiła się postać, a Elencza odetchnęła. Bo nie był to rozbójnik, wilkołek, Baba Jaga, straszny leśny szrat, groźny zielonoskóry alp ani żaden z osławionych wędrownych mnichów, srodze zawziętych na cześć panieńską. Pojawiającą się postacią była dziewczyna, młodsza nawet chyba od niej samej. Z jasnym warkoczem, piegowata, z zadartym nosem. Ubrana po męsku i przy tym niebiednie.
– Ojeju – powiedziała piegowata dziewczyna, na widok Elenczy oddychając głęboko. – Ojeju, alem się zlękła. Pewna byłam, że to wilkołek… Albo mnich wędrowny… Ojeju. Witaj, kimkolwiek jesteś… Ja jestem…
– Ciszej… – szepnęła Elencza, blednąc. – Ktoś idzie… Słyszałam kroki…
Piegowata obróciła się, przykucając i sięgając ku rękojeści wiszącego przy pasku sztylecika. Ręka trzęsła się jej i jednak tak, że Elencza nie wierzyła, by zdołała broni dobyć. Sama porwała za kamień, zdecydowana drogo sprzedać życie lub co by tam sprzedawać przyszło. Ale dzień, jak się okazało, był dniem nieustannych zaskoczeń i niespodzianek. Wiodącą ku szczytowi Raduni krętą, stromą i kamienistą ścieżką nadchodziła oto trzecia dziewczyna. Ta też stanęła jak wryta na widok poprzedniczek.
Z wyglądu była najmłodsza. Jej oblicze, jej rysy, kolor włosów, oczy, wszystko to kogoś Elenczy przypominało, wywoływało uczucie niepokoju. Uczucie niejasne i niewytłumaczalne, przez to tym bardziej niepokojące.
– No, no – momentalnie odzyskawszy rezon, wzięła się pod boki piegowata. – Dokąd to cię przyniosło, smarkulo? I to samą-samiuteńką? Nie wiesz, że tu bywa niebezpiecznie?
Elencza z trudem powstrzymała parsknięcie. Jeśli nowoprzybyła była młodsza od piegowatej, to o bardzo niewiele. Z pewnością była natomiast wyższa. Na jej twarzy, nie było też śladu lęku ani nawet zakłopotania. Jej twarz, pomyślała Elencza, dziwiąc się tą myślą, jest starsza od niej samej.
– Głowę dam – powiedziała – że wszystkie przyszłyśmy tu w tym samym celu. A że cel ten jest na samym szczycie, powinnyśmy się pospieszyć. Inaczej nie zdążymy wrócić przed zmrokiem. Dalej, dziewczęta. Za mną.
Piegowata zrobiła minę, jakby chciała prychnąć. Ale cóż, każda grupa musi mieć wodza. A Elencza była najwyższa. I kto wie, czy nie najstarsza.
– Nazywam się Ofk… Eufemia von Baruth – powiedziała dumnie piegowata. – Córka rycerza Henryka Barutha ze Studziska. Z kim mam zaszczyt?
– Elencza… de Wirsing.
Nowo przybyła, gdy obie zwróciły na nią wzrok, spuściła oczy. Długo nie odpowiadała.
– Możecie – rzekła wreszcie cicho – nazywać mnie Elektrą.
* * *
Wydłużony szczyt Raduni wieńczył kamienny wał, w jego centrum leżał głaz, wielki, przypominający katafalk monolit. Żadna z trzech dziewcząt nie mogła tego wiedzieć, ale monolit leżał na górze już wtedy, gdy po Przedgórzu Sudeckim tupały mamuty, a wielkie żółwie składały jaja na odrzańskiej wyspie Piasek, będącej obecnie ludną i zwarto zabudowaną częścią wielkiego Wrocławia.
U stóp monolitu płonęło ognisko, płomienie lizały dno osmolonego i pryskającego warem kotła. Opodal, na stosie trupich czaszek, leżał czarny kot. W typowo kociej, rozleniwionej pozie. Zajęty był lizaniem sierści. Było to najleniwsze lizanie, jakie Elencza widziała w życiu.
U ogniska siedziały trzy kobiety.
Jedna, zupełna starucha, przygarbiona i skurczona, chwiała się, mamrotała, nuciła, krzywiąc ciemną twarz. Siedząca najdalej zdawała się dziewczynką zaledwie. W jej bladej, lisiej jakby i brzydkiej twarzy płonęły zgorączkowane oczy. Skołtunione włosy utrzymywał we względnym ładzie wianek z werbeny i koniczyny.
Środkową pozycję zajmowała ta najważniejsza. Bona femina . Ta, do której wszystkie trzy tu przyszły. Wysoka, tęga, ustrojona w szpiczasty kapelusz z czarnego filcu, spod którego bujnymi falami spływały na ramiona płomiennorude włosy. Szyję czarownicy spowijał szal z zielonej wełny.
– Palec mnie swędzi – przemówiła bełkotliwie ciemnolica starucha. – Palec mnie swędzi, co dowodzi…
– Zamknij się, Jagna – uciszyła ją ruda w kapeluszu, po czym podniosła na petentki oczy jasne jak roztopiona cyna. – Witajcie, dziewczęta. Co was sprowadza? Nie mówcie, sama zgadnę. Niechciana ciąża? Nie, chyba nie. Na chore też mi nie wyglądacie, wprost przeciwnie, rzekłabym, wszystkie trzy prezentujecie się nadzwyczaj zdrowiutko. A zatem miłość! Kochamy, a obiekt kochania daleki i niedostępny, coraz dalszy i coraz niedostępniejszy. Zgadłam?
Piegowata Eufemia von Baruth była pierwszą, która zdecydowała się skwapliwie i energicznie pokiwać głową. Pierwszą i jedyną. Elencza pod spojrzeniem rudowłosej wiedźmy głowę spuściła, porażona nagłą pewnością, że jej przyjście tutaj było zupełnie bez sensu, całkiem niepotrzebne i okropnie głupie. Co do Elektry, ta nawet nie drgnęła, wpatrzona w ognisko pustym wzrokiem.
– Zgadłam, nie zgadłam? – zamruczała rudowłosa. – Per Bacco! Okaże się. Podrzuć chrustu do ognia, Eliszka, a ziół do kociołka. Jagna, zachowuj się.
Ciemnolica wpakowaną w usta pięścią stłumiła beknięcie.
– Wy zaś – bona femina zmierzyła dziewczęta spojrzeniem jasnych oczu – otrzymacie to, o co prosicie. Po kolei. Każda z osobna.
Przez moc Słońca i moc Luny,
Poprzez znaki i przez runy.
Eia!
– Kipi, kipi kociołek, a w nim pokrzyk, tojad, lulek. Pochyl głowę, Eufemio von Baruth. Wdychaj parę.
– Oto masz zwierciadełko, daję ci je. Gdy księżyc maleć pocznie, w dzień Wenery i Freyi uchwyć w nim potajemnie odbicie ukochanego. Owiń w wełnę, połóż w puzderko. Zasyp mieszanką suszonych płatków róż i werbeny. Dodaj zioła Agnus Castus, znanego też jako niepokalanek. Dodaj kroplę własnej sanguine menstruo . Ukryj puzderko, tak by nie śmiał paść na nie słońca promień. Ukrywając, wymów po trzykroć zaklęcie: Ego dilecto meo et ad me conversio eius , jam miłego mego i ku mnie zwraca się jego pożądanie. Nim trzy razy księżyc się obróci, twoim będzie twój wybranek.
Poprzez znaki i przez runy…
Magna Mater, Magna Mater…
– Kipi, kipi kociołek, a w nim pokrzyk, mandragora. Pochyl głowę, Elenczo de Wirsing. Wdychaj parę.
– Oto masz nożyk stalowy, daję ci go. Gdy księżyc po pełni maleć pocznie, w dzień Wenery i Freyi przed wschodem słońca pójdź do sadu. Zerwij jabłko, które wyda ci się najpiękniejsze. Przekrój na pół nożykiem, roztarłszy wprzód na ostrzu kroplę sanguine menstruo . Nasyp na każdą połówkę jabłka szczyptę ususzonego rdestu, zepnij obie połówki patyczkami z gałązek mirtu. Na skórce jabłka wytnij nożykiem inicjał imienia ukochanego, wymów imię trzykrotnie, za każdym razem mówiąc zaklęcie: Ecce iste venit , oto nadchodzi. Jabłko ukryj, a tak, by ni razu nie padł na nie słońca promień. Choćby na końcu świata był twój wybranek, powróci do ciebie.
Eia!
Przez moc Słońca i moc Luny
Poprzez znaki i przez runy!
– Kipi, kipi kociołek, a w nim pokrzyk, blekot, szalej. Pochyl głowę, wdychaj parę, ty, która chcesz, by zwano cię Elektrą. Groźne przybrałaś imię, groźne i straszne jak na kogoś tak młodego jak ty. Wiedz, że takie jak ty zazwyczaj odsyłam z kwitkiem, takim jak ty nie pomagam, nie wspieram w tym, co planują i zamierzają. Takim jak ty, Elektro, zwykle każę zdawać się na czas i los.
Leżący na czaszkach kot zasyczał. Oczy czarownicy zapałały złowrogim ogniem.
– Tylko wyjątkowo zatem – wyrzekła cicho – dopomogę dziś trochę losowi. I choć pełne zła jest twe życzenie, Elektro, spełnię je. Wyciągnij rękę. Oto daję ci…
Rudowłosa czarownica szeptała, Elektra słuchała, pochyliwszy głowę. Ogień przygasł, kociołek bulgotał jeszcze, syczał pryskający na węgle war.
Kot zamiauczał.
– A teraz idźcie już sobie – rozkazała bona femina. – Chwała Wszechbogini! Aha, nie zapomnijcie: reklamacyj nie uwzględnia się!
* * *
– Nie jedz tak łapczywie – upomniał Szarlej. – Zaszkodzi ci.
Reynevan uniósł głowę znad osłanianej przedramieniem miski, przez chwilę patrzył tak, jakby nie rozumiał. Potem wznowił łykanie klusek i gonitwę za skwarkami. Uporawszy się z kluskami, przysunął sobie dwuuchy garnek żuru, udarł z bochna kawał chleba. Demeryt obserwował go w milczeniu.
– Jak? – spytał nagle z pełnymi ustami Reynevan. – W jaki sposób…
Szarlej westchnął.
– Po naszym rozstaniu długo nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. O Częstochowie słyszałem, rzecz jasna, wszyscy słyszeli. Ale skąd mogłem wiedzieć, że ty tam byłeś? I że cię wsadzili? Krótko: wolność zawdzięczasz Rixie. Jej informacjom i koneksjom.
– Ale jednak to ty… – Reynevan odłożył łyżkę. – To ty mnie wydobyłeś z Lelowa.