Литмир - Электронная Библиотека

– Jam – oświadczył dumnie – także w znaczną personę urósł, na Wawelu głośno o mnie. A to za sprawą listów, co to je Witold, wielki książę litewski, do króla Jagiełły cięgiem słać raczy. Doniesiono mi z pierwszej ręki, tedy wiem, co w onych listach o mnie stoi. Żem, cytuję, zbój, żem łotr, żem szkodnik, że zło i szkody przynoszę. Żeby mi Jagiełło pod karą gardłową Odry opuścić kazał, bo w zawarciu pokoju przeszkadzam, czyniąc tu, cytuję, iniuras, dampna, depopulationes, incendia, devastationes et sanguinis profluvie .

– Poznaję styl – rzekł Biedrzych. – To Zygmunt Luksemburski, nasz eks-król. Jedynym wkładem Witolda jest kulawa łacina.

– Te listy – odezwał się Jan Pardus – to oczywisty efekt zjazdu w Łucku, gdzie Luksemburczyk księcia Litwy skaptował i na swą modłę urobił.

– Obiecując mu królewską koronę – kiwnął głową Prokop. – I inne gruszki na wierzbie, niebywały wręcz urodzaj gruszek. Niestety, wygląda, że magnus dux Lithuaniae uwierzył w te gruszki. Słynący dotąd mądrością, rozwagą i litewskim sprytem Witold daje się Luksemburczykowi owinąć wokół palca. Zaiste, prawdę powiadają: Stultum facit Fortuna quem vult perdere .

– To zbyt zadziwiające, jak na mój gust – oświadczył Biedrzych. – Do tego stopnia, że podejrzewam w tym jakąś gierkę. Nie pierwszyzna to zresztą byłaby dla Witolda i Jagiełły. Nie pierwsza ich oszukańcza gra.

– Fakt – Prokop polał się wodą z cebra i otrząsnął jak pies. – Problem w tym, że gra toczy się na szachownicy, na której i my stoimy w charakterze figur. A gdyby nagle polski król wyszedł zza roszady, za którą dotąd się chował, gotów w układach namieszać. Mus nam tedy, jak w szachach, przewidywać kilka ruchów naprzód. I stawiać na newralgicznych polach nasze własne pionki. Jeśli już przy pionkach jesteśmy… Reynevan!

– Tak, hejtmanie?

– Pojedziesz na Śląsk. Z misją.

– Ja? Dlaczego ja?

– Bo ja tak rozkazuję.

Prokop odwrócił głowę. Biedrzych przeciwnie, patrzył na Reynevana przenikliwym wzrokiem. Pardus skrobał piętę szorstkim kamieniem. Puchała chlastał się rózgami po barkach.

– Bracie Prokopie – przemówił w ciszy Reynevan. – Nasłuchałeś się plotek i masz mnie w podejrzeniu. Chcesz mnie poddać próbie. Kazałeś śledzić mnie i moich druhów. A teraz nagle misja na Śląsk. Tajna misja, zapewne, jaką powierza się tylko ludziom najbardziej zaufanym i pewnym. Mniemasz mnie takim właśnie? Nie sądzę, byś mniemał. Rozumiem to. Prowokacji nie rozumiem. Ni jej celu i ni jej sensu.

Prokop milczał długo.

– Pardus! – wrzasnął wreszcie. – Biedrzych! Krucyfiks! Ale już!

– Co?

– Dawajcie mi tu, kurwa, krucyfiks!

Rozkaz wykonano błyskawicznie. Prokop wyciągnął krzyż w stronę Reynevana.

– Połóż palce. W oczy mi patrz! I powtarzaj: Na ten Święty Krzyż i Mękę Pana naszego przysięgam, iż pojmany przez Jana Ziębickiego nie zdradziłem i nie przeszedłem na stronę biskupa wrocławskiego i nie służę teraz biskupowi dla pognębienia braci moich, dobrych Czechów, stronników Kielicha, celem wrednego szkodzenia im zdradą. Jeślim zełgał, niech zdechnę, niech mnie szlag trafi i piekło pochłonie, a wcześniej niech mnie dosięgnie surowa ręka rewolucyjnej sprawiedliwości, amen.

– …pojmany przez Jana Ziębickiego nie zdradziłem… Nie służę biskupowi… Amen.

– No – podsumował Prokop. – I wszystko wyjaśnione. Sprawa jest klarowna.

– Może jeszcze dla pewności spróbować ordaliów? – Biedrzych ze złośliwym uśmiechem wskazał na rozpalone kamienie. – Sądu Bożego przez próbę ognia?

– Można – zgodził się spokojnie Prokop, patrząc mu w oczy. – Na mój znak oskarżyciel i oskarżony siadają na kamieniach, obaj jednocześnie, gołą dupą. Kto dłużej usiedzi, przy tym prawda. Gotowyś, Biedrzych? Zaraz dam znak!

– Żartowałem.

– Ja też. I ciesz się z tego.

* * *

– Krucyfiks – skonkludował Szarlej, krzywiąc się jak po occie. – Chryste, cóż za żałosny i jarmarczny spektakl. Sztuka naiwna, prymitywna i wyprana z gustu. Chybaś nie uwierzył w te jasełki?

– Nie uwierzyłem. Ale to raczej bez znaczenia, bo Prokop nie żartował bynajmniej. On naprawdę chce mnie wysłać z misją na Śląsk.

– Szczegóły podał?

– Żadnych. Powiedział, że poda, gdy czas przyjdzie.

Szarlej, nawet nie próbując przekrzyczeć ucztujących opodal Polaków, uniósł się i gwałtownie zamachał rękami. Oberżysta dostrzegł, wezwał dziewkę, ta wnet podbiegła z nowymi kuflami.

– A zatem jedziesz na Śląsk – zdmuchnął pianę. – Tak jak chciałeś. A my z tobą, nie zostawimy cię wszak samiutkiego. Ha, trzeba będzie się stosownie wyekwipować. Rankiem przejdę się po bazarze, obejrzę przeszmuglowane z Małopolski towary, dokonam zakupów…

– Środków ci wystarczy?

– Bez obaw. W odróżnieniu od ciebie dbam, by mój udział w husyckiej rewolucji owocował profitami. Wystawiam w sprawie Kielicha skórę na szwank, ale przestrzegam przy tym zasady virtus post nummos . Ha, to przywodzi mi na myśl pewną rzecz…

– Słucham cię.

– Może szykująca się tajna i tajemnicza ekspedycja na Śląsk jest szczęśliwym losu zrządzeniem? Może to jest ten traf, którego wyglądaliśmy?

– Traf?

Szarlej popatrzył na Samsona. Samson odłożył patyk, który strugał, westchnął i pokręcił głową. Demeryt też westchnął. I też pokręcił.

– Przed Hornem – spojrzał Reynevanowi w oczy – popisałeś się niedawno tyradą o wyrachowanym pragmatyzmie. Twierdziłeś, że euforia ci przeszła, że zapał wychłódł, że przestałeś być naiwnym idealistą. Własny interes stoi w hierarchii wyżej od cudzych, to twoje własne słowa. I oto okazja się nadarza do wprowadzenia słów w czyn.

– Niby jak?

– Pomyśl.

– Zdradzić, tak? – Reynevan zniżył głos. – Sprzedać Inkwizycji informację o misji, z którą śle mnie Prokop? Licząc, że wdzięczna Inkwizycja odda mi Juttę. To mi radzisz?

– Poddaję pod rozwagę. Pod zastanowienie i ocenę, czyj interes stoi wyżej w twej hierarchii. Co ważniejsze: Kielich czy Jutta? Rozważ, wybierz…

– Dość, Szarleju – przerwał łagodnie Samson Miodek. – Skończ z tym. Nie namawiaj Reinmara do rozważań, które nie mają sensu. I nie nakłaniaj do wyborów tam, gdzie wybierać nie można.

* * *

Księżyc skrył się za dachami kupieckich kamienic. Reynevan kroczył śmiało i szparko, zmierzając ku podwalu.

Skręcił w zaułek. Miast jednak iść dalej, bezszelestnie skrył się we wnęce bramy. Czekał, nieruchomo i cierpliwie.

Za małą chwilę dobiegły jego uszu ciche stąpnięcia, ledwie słyszalne szurnięcie ciżmy o bruk. Odczekał, aż idący jego śladem człowiek wynurzy się z ciemności. A wtedy doskoczył, schwycił z tyłu za kapucę, targnął z całej siły. Człowiek zacharczał, obiema rękami sięgnął do gardła. Reynevan okutą głowicą noża łupnął go w żebra, dwie dłonie nad biodro. Uderzony wciągnął powietrze, zachłysnął się nim. Reynevan obrócił go szarpnięciem za bark, wziął rozmach i walnął głowicą, walnął po lekarsku, w plexus solaris , w samo serce. Człowiek w kapucy zarzęził, padł na kolana.

Gdzieś wysoko, na dachu, miauczał kot.

– Powtórz Prokopowi… – Reynevan klingą noża uniósł podbródek klęczącego. – Powtórz Prokopowi, że mogę jeszcze raz przysiąc na krzyż. Mogę przysiąc nawet kilka razy. Ale to musi wystarczyć. Nie życzę sobie być śledzonym. Następnego szpicla, którego przydybię, zabiję. Powtórz to Prokopowi…

– Panie…

– Co? Głośniej!

– Ja nie od Prokopa… Ja z zamku… Z rozkazu…

– Czyjego? Kto rozkazał?

– Jego wielmożność książę.

* * *

Mroki zamkowej kaplicy rozpraszał jedynie blask dwóch świec, gorejących przed surowym ołtarzem. Migotliwe światło refleksami igrało na pozłotce figury świętego, Macieja apostoła bodajże, bo z katowskim toporem. Siedzącego w stallach mężczyzny światło ledwie sięgało. Wydobywało z mroku posturę, krój i detale bogatego ubioru. Nie ujawniało oblicza. Nie musiało. Reynevan wiedział, kto to jest.

– Witaj, medyku. Góra z górą. Oto i znów się spotykamy, po latach. Ileż to ich minęło od bitwy pod Usti? Trzy? Dobrze liczę?

– Dobrze książę liczy.

Mężczyzna w stallach wyprostował się. Światło padło na jego twarz.

Był to Zygmunt Korybutowicz, kniaź litewski z krwi Ruryka, z plemienia Mendoga, prawnuk Gedymina, wnuk Olgierda, zrodzony z kniaziówny riazańskiej Anastazji syn Dymitra Korybuta, młodszego brata Władysława Jagiełły, wsławiony – jako wyrostek zaledwie – w bitwie grunwaldzkiej. Liczący sobie teraz niewiele ponad trzydzieści lat Litwin, wychowany wśród Polaków na Wawelu, łączył najgorsze cechy obydwu nacji: zacofanie, kołtuństwo, obłudę, chorobliwą ambicję, pychę, dzikość, niepohamowaną żądzę władzy i totalny brak samokrytycyzmu.

Kniaź spod opadającej na oczy czupryny łypał na Reynevana, Reynevan patrzył na kniazia. Trwało to kilka chwil, w czasie których przez głowę Reynevana w błyskawicznym tempie przeleciały obrazki z krótkiej, acz burzliwej kniaziowej kariery.

Husyckie Czechy zdetronizowały Luksemburczyka i potrzebny był im nowy król. Proszeni Jagiełło i Witold odmówili, do Czech, jako ich namiestnik, udał się Korybutowicz. Wjechał do Złotej Pragi w roku 1422, na świętego Stanisława.

Na stołecznych ulicach okrzyki radości, wiwaty. Cudowna muzyka dla pychy i próżności. W muzyce nagle zgrzyty, złe tony. Nagle z tłumu słychać: „Przybłęda! Precz! Nie chcemy!” Rozczarowanie i złość, gdy zamiast królewskiego Hradu rezydencją okazuje się pałacyk na Staromiejskim Rynku. Potem kontakt z Taborem. Żiżka, jego budzące grozę jedyne oko i cedzone spod zjeżonych wąsów: „Wolnym ludziom króla nie potrzeba”. Praga, zła, groźna, przyczajona i powarkująca jak zwierz.

Trwa to ledwo pół roku. Przyciśnięty przez papieża Jagiełło nakazuje bratankowi powrót. Opuszczającego Pragę Korybuta nikt nie zatrzymuje, nie żegna ze łzami. Ale gra polityczna toczy się nadal. Do Krakowa jedzie poselstwo czeskie. Z prośbą, by Korybut wrócił, by powrócił do Czech jako postulatus rex . Jagiełło kategorycznie odmawia. Ale Korybut wraca. Wbrew królowi. W 1424, w wigilię Nawiedzenia Marii wjeżdża ponownie do Pragi. Tytułują go tam „panem”. Nigdy „królem”. W Polsce jest wyklętym infamisem. W Czechach nie wiadomo kim. Ale Korybut bardzo chce być kimś. Spiskuje. Wysyła posłów i listy. Wciąż nowych posłów i nowe listy. W roku 1427 dochodzi do katastrofy.

40
{"b":"89095","o":1}