– Chcę.
– Wyruszamy jeszcze dziś.
– Mam prośbę.
– Słucham.
– Nie drocz się ze mną więcej. Nigdy więcej.
* * *
Gdy opuścili miasto, Reynevan kilkakroć oglądał się za siebie, pogrążony w myślach. Po raz trzeci los rzuca mnie tu, myślał, po raz trzeci na przestrzeni ostatnich czterech lat. Pod Strzegomiem spotkałem Szarleja, w Strzegomiu zobaczyłem go w akcji, gdy spuścił lanie trzem fircykom. Ze Strzegomia obaj uciekaliśmy przed pogonią, którą za nami wysłano. To było latem roku 1425. Po raz drugi byłem pod Strzegomiem cztery miesiące temu, w lutym, w Środę Popielcową, gdy bombardy i blidy Sierotek miotały na miasto kule i zapalające pociski, ślady tego ostrzału wciąż są widoczne. Spod Strzegomia odjechałem, by poszukiwać Jutty we Wrocławiu…
– Szukałem Jutty – odezwał się do jadącej obok Rixy – we Wrocławiu. Szukałem jej w Ziębicach, w Białym Kościele, w Strzelinie, w Niemczy, w Oławie. Próbowałem magii, bezskutecznie. Próbowałem zastraszać i szantażować. Co teraz? Dokąd zmierzamy? Jakie mamy plany?
– Podobnie jak ty – Rixa Cartafila de Fonseca odwróciła się w siodle – ja też zaczęłam od Ziębic. Znałam zwyczaje księcia Jana. Zwykł więzić panny, by sobie na nich folgować, a nie lubił w tym celu daleko jeździć. Wytyczywszy wokół Ziębic okrąg o promieniu mili, dałoby się znaleźć Juttę Apoldównę w góra dwa dni, w jakimś zameczku lub klasztorku, niczym Rapunzel wyglądającą z okienka swego królewicza z bajki. Ale królewicza ubiegła Inkwizycja. Porwali Rapunzel i szukaj teraz wiatru w polu…
Spojrzał na nią, a wzrok musiał mieć wymowny, bo natychmiast spoważniała.
– Magia nic nie da – powiedziała – gdy zastosowano czary ochronne. Szantaż i przekupstwo to metody dobre, ale nie względem takiego tchórza i szui jak ksiądz Felicjan. Ale nie turbuj się. Są inne sposoby. Jedziemy, jak zauważyłeś, gościńcem jaworskim. W Jaworze odwiedzimy osobę, która zwykle bywa dobrze poinformowaną, spróbujemy sprawić, by zechciała się informacją podzielić. Ale to dopiero jutro. Ważnym jest, byśmy byli na miejscu rankiem, a nie chcę nocować w Jaworze, tam za bardzo szpicle węszą po zajazdach. Staniemy na nocleg w Rogoźnicy, „Pod Bocianem”, tam jest bezpiecznie, a pchły występują w ilościach rozsądnych i akceptowalnych. Wstrzymaj konia. Muszę cię uprzedzić. I ostrzec.
– Słucham?
– Udajemy dwóch klerków w podróży, tacy nie budzą podejrzeń ani nawet zainteresowania. O ile zachowują się normalnie. Jak na klerków przystało.
– To znaczy?
– W oberży zawsze biorą jedną izbę z jednym łóżkiem. Chodzi o koszty. Zazwyczaj.
– Rozumiem. A ostrzec chciałaś mnie przed czym?
Rixa zaśmiała się głośno.
* * *
Oberżysta „Pod Bocianem” bez cienia wątpliwości i mrugnięcia okiem zaakceptował ich jako dwóch klerków, co jeszcze mocniej utwierdziło Reynevana w przekonaniu, że Rixa używała czarów kamuflujących i magii empatycznej, z pewnością też dysponowała amuletami w rodzaju Pantaleona. Bez żadnych obiekcji ze strony gospodarza i za niewygórowaną cenę „klerkowie” weszli w posiadanie mieszczącej się na poddaszu izdebki wyposażonej w jeden zydel i jedno łóżko. Rixa bez ceregieli ściągnęła kubrak i buty, wypróbowała siennik i rzuciła się nań na wznak, gestem wskazując Reynevanowi miejsce obok.
Leżeli nieruchomo. W ścianie tykał kornik. W powale szeleściły i skrobały myszy. Rixa Cartafila de Fonseca odchrząknęła głośno.
– To niebezpieczne – odezwała się, patrząc w sufit. – Dwie osoby różnej płci w jednym łożu. Jest duże zagrożenie grzechem. I jeszcze większe niechcianą ciążą. Dobrze, że nas to nie dotyczy. My jesteśmy bezpieczni. Nas strzeże prawo.
– Słucham?
– Jeśli Żyd zostanie przychwycony na grzechu z chrześcijanką, ucina mu się kuśkę i wyłupia jedno oko. Chrześcijanin, który uprawia seks z Żydówką, ryzykuje konsekwencje poważniejsze. Grozi mu oskarżenie o bestialitas , o rozpustę contra naturam . A za coś takiego stos jest pewny.
– Ha.
– Co: ha? Boisz się?
– Nie.
– Odważny z ciebie chłopiec! A może to nie odwaga, a nieświadomość zagrożenia? Ty mnie wszak nie znasz, nie wiesz, z kim ci przyszło dzielić łoże. A ja straszna kobieta jestem. Mam to we krwi.
– Cóż takiego masz?
– Żydzi są winni śmierci Zbawiciela, dobrze mówię? Sprawiedliwym jest i naturalnym, by winni śmierci Zbawiciela nosili zawsze i po wieczność piętno swej nikczemności.
– A konkretnie?
– W moich żyłach, drogi chłopcze, płynie krew wielu pokoleń narodu wybranego. Mój przodek Lewi, gdy wiedziono Jezusa na Golgotę, napluł nań, odtąd wszyscy Lewici bez przerwy charczą, ale nie mogą pozbyć się flegmy. Żydzi z krewniaczego mi plemienia Gada włożyli Jezusowi cierniowy wieniec, dlatego co roku pojawiają im się na głowach śmierdzące wybroczyny, które uleczyć może tylko posmarowanie krwią chrześcijańską. I wreszcie najstraszniejsze: plemię Naftalego wykuło gwoździe do ukrzyżowania, za radą zaś Żydówki imieniem Ventria, niezawodnie mojej praszczurki, stępiło ich czubki, aby przysporzyć Jezusowi więcej cierpień. Za to łotrostwo kobietom z pokolenia Naftalego po trzydziestym trzecim roku życia, gdy śpią, lęgnie się w ustach żywe robactwo. Nie lękaj się jednak, chłopcze, śpij spokojnie. Ja mam dopiero dwadzieścia.
– Ja miałbym się lękać? – Reynevan z poważną miną włączył się do gry. – Ja? Ja jestem jeszcze lepszy. Jestem czarnoksiężnikiem, znam artes prohibitae . Mam to we krwi, cały na wskroś przesycony jestem straszliwą czarną magią. Gdy sikam, nad strugą moczu pojawia się tęcza.
– Ha! Musisz mi pokazać.
– Nadto – ogłosił dumnie – jestem husytą. W święta chodzę całkiem goły i nie mogę się doczekać dnia, kiedy żony będą wspólne. Jestem również, ostrzegam, kacerzem. Czy wiesz, drogie dziewczę, skąd ta nazwa? Bierze się, jak uczy Alanus ab Insulis, od kota. Na naszych tajemnych kacerskich zgromadzeniach Szatan objawia nam się pod postacią czarnego kocura, któremu my, heretycy i husyci, zadzieramy ogon i kolejno całujemy w jego kocią dupę.
– Jest możliwym – dodała równie poważnie Rixa – że to, co całujecie, to żydowska dupa. Żyd bowiem, jak naucza Piotr z Blois, postępując drogami diabła, swego ojca, często przybiera potworne kształty.
– Tak. Masz rację. To jest możliwe. Dobranoc.
– Dobranoc, Reinmarze. Miłych snów.
* * *
Nazajutrz dotarli do Jawora. Rixa znała drogę, prowadziła bezbłędnie, widać było, że czuje się tu jak u siebie.
– Czujesz się tu jak u siebie.
– Jestem u siebie – skwitowała. – To jest uliczka Rzeczna. Tu zamieszkuje osoba, którą odwiedzimy.
– Owa dobrze poinformowana osoba – domyślił się Reynevan. – Kto to taki? Czym się zajmuje?
– Maizl Nachman ben Gamaliel. Zajmuje się pożyczaniem pieniędzy na procent.
– Lichwiarz?
– Nie. Finansista.
Dom na Rzecznej był okazały, ale surowy, pozbawiony wszelkich ozdób, przypominał forteczkę. Dostępu bronił mur, obszerne arkadowe podsienie kryło zaś okute wrzeciądze, opatrzone mosiężną kołatką i malutkim okienkiem. Rixa chwyciła za kołatkę i energicznie zakołatała. Po chwili okienko otwarło się.
– Nu? – rozległo się z wewnątrz.
– Szalom – pozdrowiła Rixa. – Wędrowcy z interesem do czcigodnego Maizla Nachmana ben Gamaliela.
– Nie ma.
– Jestem Rixa Cartafila de Fonseca – w głosie dziewczyny pojawiła się znienacka złowroga nuta. – Przekaż to rabbiemu, pachołku. Jeśli go nie ma, niech sam mi to powie.
Znowu przyszło czekać kilka chwil.
– Nu?
– Rabbi Maizl Nachman ben Gamaliel?
– Nie znam takiego. I nie ma go w domu.
– Nie zajmiemy dużo czasu, rabbi. Wpuść nas, proszę. Potrzebujemy tylko informacji.
– Nu? A czego jeszcze potrzebujecie? Może gotówki? Może żona ma wam przyrządzić gefilte fisz? Może chcecie się wyspać i wywczasować? Idźcie precz, goje.
– Rabbi…
– Nie idą? Chcą, by ich pobłogosławić? Szmul! Przynieś hakownicę!
– Rabbi Maizl – zniżyła głos Rixa, zbliżając zaciśniętą pięść do okienka. – Z hakownicą radzę uważać. Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Noszę pierścień cadyka Chalafty.
– Aj-waj! – dobiegło z wewnątrz. – A ja jestem król Salomon. I mam pierścień do pieczętowania dżinnów w dzbankach. Idźcie precz, prowokatorzy.
– Nie nazywaj mnie prowokatorką, rabbi – zasyczała dziewczyna. – Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Nie wierzę, byś nie słyszał o mnie.
– Nu? Może słyszał, może nie słyszał – odrzekł nieco łagodniej głos zza wrót. – Czasy takie, że nie wolno wierzyć ni oczom, ni uszom. A co dopiero pogłoskom. Wy idźcie do miasta. Wy zobaczcie, co się tam szykuje. Wy osądźcie: może w takich czasach Żyd otwierać drzwi? Choćby Żyd i coś słyszał o kimś? Nie, dziewczyno nosząca pierścień cadyka Chalafty. Niemądrze jest otwierać drzwi, jeśli na zewnątrz samo zło. Idźcie i zobaczcie. Sami się przekonacie. Aj, gdybyście wy mieli drzwi, to też byście nie otworzyli.
* * *
Ulice Jawora wydawały się dziwnie wyludnione. I ciche. W powietrzu, oprócz zwykłego smrodu gnoju i padliny, wisiało coś nieokreślenie złego, coś, co stawiało sztorcem włosy na karku i pełzało ciarkami po plecach. Coś, co kazało większości mieszkańców miasta przezornie pozostać w domach.
Rixa była jak u siebie. Z rynku skręciła w zaułek, w którym wielki i barwny szyld wskazywał drogę do traktierni „Pod Słońcem i Księżycem”. Tu, odwrotnie niż na zewnątrz, ludzi było sporo, panował wręcz ścisk. Dokładniej określić nie było można, Reynevan ocenił jednak, że karczmę okupowało dobre sto osób. Do tego wszyscy gadali, gwarzyli, w głowie szumiało od jednostajnego gwaru. Rixa rozejrzała się bacznie, szybko przesunęła w stronę kąta, gdzie z wąsami w kuflu siedział siwowłosy mężczyzna w filcowym kapeluszu z naddartym rondem. Dziewczyna dosiadła się, trąciła go łokciem.