– Panienka?
– Witaj, Schlegelholz. W karczmie już od rana?
– Dusza boli – otarł wąsy siwowłosy. – Mus, mus ukoić… Czasy straszne… Straszne…
– Co się dzieje?
– Okropność, okropność się stała. Przyjdzie nam wszystkim pomrzeć… Nie masz ratunku przed zarazą, nie masz…
– O co chodzi?
– Dni temu będzie cztery – Schlegelholz upił tęgi łyk piwa – ze studni przy Świętym Marcinie świński łeb wyłowili, całkiem ze skóry odarty. A zaraz po tym dzieciak pomarł piekarzowej Kuncowej. Znaczy, wodę zarazili. Zarazą morową. Ciepnęli nam we studnię zadżumionego wieprzka.
– Kto?
– Kto, kto. Wiadomo, kto. To i zebrał się naród, uradza. Sami widzicie, panienko.
– Widzę – potwierdziła Rixa, wskazując na mężczyznę w łatanym kubraku, który właśnie wlazł na ławę i z wysoka dawał znać zebranym, by byli łaskawi się uciszyć. – Tamten typ i jego kompania, co za jedni?
– Obcy. Niedawno zjechali. Dziwne jakieś ludzie.
– Jaworzanom – krzyknął mężczyzna w łatanym kubraku – można, baczę, nie tylko w kaszę dmuchać, ale i w polewkę pluć! Tak to duch upadł w tutejszym narodzie? Wasi ojce w 1420 troszkę Żydowinów pogromili, wam by całkiem skończyć z nimi, ni jednego nie zostawić! A wy co? Oni studnie wam zatruwają, a wy siedzicie i piwo trapicie? Na co jeszcze przeklętym parchom pozwolicie? By wam, jako w Budziszynie, z kościoła hostię skradli i zbezcześcili? By z dzieciątek waszych krew spuszczali, jak to się w Zgorzelcu zdarzyło?
– A może – wstał drugi, z czupryną kręconą jak baranie runo – zaczekacie, aż husyci nadejdą, a Żydzi im nocą bramy otworzą, jak łońskiego roku we Frankensteinie uczynili? Co, nie wiedzieliście? Nie wiedzieliście może i tego, że Kłodzko chcieli Izraelici husytom na łup wydać, pożar w grodzie wzniecając? Nie wiedzieliście, że Juda z dawien dawna z czeskim kacerzem w zmowie? Nie mówił wam tego proboszcz na kazaniu? Że spisek jest między Szatanem, Żydem i husytą? Co? Nie mówił? Tak wy mu baczniej przyjrzyjcie się, Jaworzanie, waszemu pasterzowi. Przypatrzcie, co się czyni, nadstawcie uszu na to, co mówi. Nie brak odstępców i wśród duchownych, niejeden podszeptom Szatana uległ! Jeśli uznacie, że z waszym plebanem coś nie tak, donieście! Wnet donieście władzom!
Coraz to któryś z Jaworzan wstawał, chyłkiem przemykał ku wyjściu. Oblicza innych też nie zdradzały zbytniego zapału.
Mówcy dostrzegli to.
– Tchórze jesteście i dziady! – krzyknął ten łatany. – Na was samych warto by donieść! Bo jeśli kto nie przeciw Żydom, sam widno z Diabłem trzyma, sam jest jak Żyd! Żydzi, powiadam, oddani są złym mocom! To wraża dłoń Judy odciąga chrześcijanina od prawdziwej wiary. Byłby, myślicie, Hus, gdyby nie było Żyda? Kto, jak nie Żyd, za podszeptem Diabła Czechów do herezji podżegł? Toć plugawa husycka sekta nie na czym innym, a na Talmudzie się wzoruje! A na Kabale opiera!
– Zaraz po Szatanie – zawtórował kręcony – nie ma większego wroga chrześcijan niżeli Żydzi. Oni w swych codziennych wstrętnych modlitwach o naszą zagładę się modlą, przeklinają nas, magicznymi obrządkami swymi i zaklinaniami błagają, by nas wygubił Szatan, ich ojciec i ich Bóg. Sto lat temu chcieli unicestwić nas Czarną Śmiercią, nie udało się, Chrystus mocniejszym się okazał. To teraz wymyślili husytów. Nam, chrześcijanom, na zgubę!
– Idziemy. – Rixa wstała, naciągnęła kaptur. – Ja to już słyszałam, znam na pamięć. Schlegelholz, nie widziałeś nas. Jasne? Mnie tu w ogóle nie było.
Nim przepchnęli się ku wyjściu, na ławę wskoczył trzeci mówca, z ogoloną do skóry głową.
– Siedzicie spokojnie, Jaworzanie? Szczyny więc chyba, nie krew, macie w żyłach, jeśli tolerujecie w mieście śmierdzących Judejczyków i ich przeklętą bóżnicę, jeśli znosicie wśród siebie kacerzy, magów, dzieciobójców i trucicieli! Złodziei i lichwiarzy, krwiopijców takich jak ten główny tutejszy parch, Maizl Nachman! Dawno już należało go zatłuc!
– Proszę, proszę – mruknęła Rixa. – Nareszcie coś nowego, cierpliwość nagrodzona. Już wiem, kto, co i po co. Znam typka. To były cysters, zbieg z klasztoru w Dobryługu. Ogolił pałę, by skryć tonsurę. Jest agentem Inkwizycji. Tu, wygląda, szykuje się właśnie malutka prowokacja.
– Inkwizycja? Niemożliwe – żachnął się Reynevan. – Grzegorz Hejncze nigdy nie zniżyłby się…
– Nie Wrocław. Magdeburg. Nie patrz na nich, nie ściągaj na siebie uwagi. Wychodzimy.
* * *
– To ciebie nie dotyczy, Reynevan. To nie twoja wojna. – Rixa poprawiła na sobie żelazną koszulkę, wyjęła z pakunków zakrzywiony tasak, dobyła go z pochwy, kilkakroć machnęła, aż zaświszczało.
– Sprawdziłam, zasięgnęłam języka – powiedziała. – Dużo ich. Liczna chewra zjechała z Magdeburga. Oprócz prowokatorów są też zabójcy. Czternastu chłopa. Zaatakują, jak tylko się ściemni.
Reynevan odtroczył od juków i rozpakował swoją myśliwską kuszę, przewiesił przez plecy sajdak z bełtami. Sprawdził nóż, dodatkowo wsunął mizerykordię do cholewy. Rixa przyglądała się w milczeniu.
– To ciebie nie dotyczy – powtórzyła. – Nie musisz się w to pchać i nadstawiać karku.
Spojrzał jej w oczy.
– Miałaś się nie droczyć, przypominam. Idziemy.
* * *
Magdeburska Inkwizycja nie dała na siebie długo czekać, uderzyła zaraz po zapadnięciu zmroku. Przed bramą domu na Rzecznej wyłoniły się nagle z ciemności niewyraźne postacie, szybkie tak, że aż rozmazujące się w oczach. W drzwi z hukiem uderzył taran. Dom czuwał, odpowiedział. Huknęło, z okienka w drzwiach trysnął ogień. Wśród postaci zakotłowało się, ktoś wrzasnął. Taran gruchnął w drzwi drugi raz, tym razem przeciągły trzask oznajmił powodzenie. Rixa splunęła w dłoń, uchwyciła rękojeść.
– Teraz! Na nich!
Wyskoczyli z zaułka, wpadając między tłoczących się u bramy ludzi, zaskakując ich i roztrącając. Reynevan szybko ciął nożem, Rixa od ucha rąbała tasakiem. Wrzaski i klątwy wypełniły uliczkę.
– Do środka!
Zza wywalonych wrzeciądzy znowu wypaliła rucznica, zawyły siekance. W błysku wystrzału Reynevan zobaczył tuż przed sobą mężczyznę z ogoloną do skóry głową, spostrzegł wznoszony do cięcia toporek. Chwycił przewieszoną przez ramię kuszę, strzelił z biodra, nie celując. Ogolony stęknął i runął na bruk.
– Do środka!
Napastnicy też mieli kusze, też mieli samopały. Gdy z Rixą wpadali na podwórze, zrobiło się nagle jasno od wystrzałów, w powietrzu zasyczały bełty. Ogłuszony przez huk Reynevan potknął się o trupa, upadł w krew. Ktoś biegnący śladem potknął się o niego, zwalił obok z przekleństwem i brzękiem. Reynevan zdzielił go kuszą, odturlał się szybko, wprost pod nogi następnego. Tuż obok jego głowy coś metalicznie szczęknęło o bruk, krzesząc iskry. Wyszarpnął mizerykordię z cholewy, poderwał się, pchnął, aż chrupnął bark, czwórgranna klinga ze zgrzytem przeszyła kółka kolczugi. Napastnik zawył, upadł na kolana, upuszczając wprost na Reynevana ciężki żelazny hak. Złapał żelazo i z rozmachem walnął klęczącego, czuł i słyszał, jak hak wbija się w kość czaszki.
– Reynevan! Tutaj! Szybko!
W głębi podwórza ktoś zawył, zacharczał i zadławił się. Reynevan skoczył na równe nogi i pobiegł w stronę wejścia do domu. Bełt świsnął mu tuż nad głową. Coś huknęło i rozbłysło, na kamieniach podwórca rozlała się ognista kałuża, zaśmierdziało palonym tłuszczem. Druga butelka roztrzaskała się na ścianie domu, płonący olej spłynął kaskadą po gzymsach. Trzecia pękła na schodach, płomienie momentalnie ogarnęły dwa leżące tam ciała, zasyczała parująca krew. Od strony bramy leciały następne pociski. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień. Reynevan zobaczył klęczącego za filarem podsienia brodacza w lisiej czapie, mógł być nim tylko gospodarz domostwa, Maizl Nachman ben Gamaliel. Obok klęczał wyrostek, trzęsącymi się rękami usiłując nabić hakownicę. Za drugim filarem stała Rixa Cartafila de Fonseca z zakrwawionym tasakiem, a twarz miała taką, że Reynevan zadrżał. Tuż za Rixą, z samopałem w ręku…
– Tybald Raabe? Ty tutaj?
– Kryj się!
Od bramy poleciały bełty, odłupując tynk z muru. Usiłujący nabić hakownicę wyrostek krzyknął przeszywająco i zwinął się w kłębek. Rixa cofnęła się przed huczącym ogniem, osłaniając twarz przedramieniem. Reynevan wciągnął wyrostka za mur, pomógł mu Tybald Raabe.
– Źle jest… – wydyszał goliard. – Źle z nami, Reynevan. Zaraz ruszą… Nie dostoimy…
Od bramy, jakby potwierdzając, odpowiedział mu bojowy wrzask, pełne złości wycie. Ogień zalśnił na klingach, zamigotał w brzeszczotach.
– Śmierć Żydom!
Rabbi Maizl Nachman ben Gamaliel wstał. Uniósł głowę ku niebu. Rozpostarł ręce.
– Baruch Ata Haszem, Eloheinu – zawołał, śpiewnie modulując głos. – Melech ha-olam, bore meori haesz!
Ściana domu pękła, eksplodowała erupcją tynku, wapna i zaprawy. Z chmury kurzu wyszło to coś, co w ścianie było, co w niej zamurowano. Reynevan ze świstem wciągnął powietrze. A Tybald Raabe aż przykucnął.
– Emet, emet, emunah! Abrakadabra! Abrakaamra!
Wylazłe ze ściany coś, wyglądające jak bałwan z gliny, było z grubsza człekokształtne, w miejscu głowy miało jednak między barami tylko nieznaczne wybrzuszenie.
Niższe od średnio wysokiego człowieka, było jednak grube i pękate jak beczka, kroczyło na krótkich słupowatych nogach, grubaśnymi łapskami sięgając ziemi. Na oczach Reynevana łapska zacisnęły się w pięści, wielkie jak kule do bombardy.
Golem, pomyślał, to jest golem. Najprawdziwszy golem, legendarny golem z gliny, marzenie czarodziejów. Marzenie, pasja i obsesja Radima Tvrdika z Pragi. Że też Radima tu nie ma… Że też nie może tego zobaczyć…
Golem zaryczał, a raczej zatrąbił jak monstrualna okaryna. Na stłoczoną w bramie magdeburską chewrę padł blady strach, trwoga, wydawało się, sparaliżowała zbirów, odebrała im władzę w nogach. Nie byli zdolni uciekać, gdy golem biegł ku nim kołyszącym truchtem. Nawet się nie bronili, gdy wpadł na nich, równo i metodycznie grzmocąc i łupiąc ogromnymi kułakami. Wrzask, okropny wrzask rozdarł nocne powietrze nad Jaworem. Nie trwało to długo. Zapadła cisza. Syczał tylko olej płonący w kałużach.