Литмир - Электронная Библиотека

Z muru przy bramie wolno ściekała gęsta, zmieszana z mózgiem krew.

* * *

Wzeszło słońce. Gliniany golem wrócił do dziury w murze, stał tam, zlany z tłem i niewidoczny.

– Byłem umarły, a oto jestem żyjący – powiedział ze smutkiem Maizl Nachman ben Gamaliel. – Ale przelano krew. Dużo krwi. Oby było mi to wybaczone, gdy nadejdzie Dzień Sądu.

– Ocaliłeś niewinnych. – Rixa Cartafila de Fonseca ruchem głowy wskazała zażywną kobietę, obejmującą i tulącą do siebie trzy czarnowłose dziewczynki. – Broniłeś życia najdroższych, rabbi, przed tymi, którzy zapragnęli ich skrzywdzić. Mówi Pan: Pamiętaj, co ci uczynił Amalek w drodze, gdyś wyszedł z Egiptu. Wygładzisz imię Amaleka spod nieba. Wygładziłeś.

– Wygładziłem. – Oczy Żyda rozbłysły, by natychmiast przygasnąć. – A teraz co? Znowu wszystko rzucić? Znowu tułaczka? Znowu do innych drzwi przytwierdzać mezuzę?

– To z mojej winy – burknął Tybald Raabe. – Naraziłem cię na szwank. Przeze mnie teraz…

– Wiedziałem, kim jesteś – przerwał mu Maizl Nachman – gdy dawałem ci schronienie. Wspierałem twoją sprawę z przekonania. Mając świadomość, czym ryzykuję. Cóż, ucieczka i tułaczka rzecz mi nie nowa…

– Nie sądzę, by to było konieczne – odezwał się Reynevan. – Uprzątając trupy, tutejsi ocenili zajście raczej jednoznacznie. Napadnięto cię w celach rabunkowych, a ty się broniłeś. Nikt chyba w Jaworze nie miał ci tego za złe. I nikt nie będzie cię niepokoił, gdy zostaniesz.

– O, święta naiwności – westchnął Maizl Nachman. – Święta i dobra… Imię twe jak? Reynevan?

– Zwie się Reynevan, tak jest – wtrącił się Tybald Raabe. – Znam go i ręczę…

– Aj, co ty mnie ręczysz? On pospieszył z pomocą Żydowi. Czy mnie trzeba lepszych poręczeń? Hola! Co z twoją dłonią, dziewczyno? Tą z pierścieniem cadyka Chalafty?

– Trzy palce złamane – odrzekła zimno Rixa. – Drobiazg. Do wesela się zagoi.

– Do jakiego wesela? A kto by cię zechciał? Stara, pyskata, usposobienie gwałtowne, gotować też nie umiesz, założę się o co chcesz, choćby o własny tałes. Ty daj rękę, sziksa . Jehe sz’meh raba mewarach l’alam ul’almej almajja!

Na oczach zdumionego Reynevana palce Rixy wyprostowały się, momentalnie zniknęła z nich opuchlizna, rozpłynęły się w nicość krwiaki. Dziewczyna westchnęła, poruszywszy dłonią. Reynevan pokręcił głową.

– No, no – powiedział wolno. – Jestem medykiem, rabbi Maizl, nieobce są mi też artes magicae . Ale żeby tak gładko wyleczyć wyłamane stawy… Pełen jestem podziwu. Ciekawym, gdzie można się tego nauczyć?

– U mnie – odrzekł sucho rabbi. – Będziesz miał wolne siedem lat, wpadnij. Nie zapomniawszy wpierw się obrzezać. Ale teraz, jak mawiał król Salomon do królowej Saby, przejdźmy do rzeczy. Chcieliście ode mnie informacji. Niech się tedy rzeczy dowiem.

Reynevan pokrótce wyłożył sprawę. Maizl Nachman wysłuchał, kiwając brodą.

– Jasne – powiedział. – Rozumiem. I myślę, że zdołam pomóc. Słyszałem bowiem o podobnym przypadku.

Wsadził palec do nosa, dłubał długo i zapamiętale, udając, że nie widzi, jak Reynevan gotuje się z niecierpliwości.

Wreszcie wydłubał, co trzeba, obejrzał. I wznowił przemowę.

– Takie przypadki – oznajmił – to zawsze możliwy geszeft, na niczym się tak dobrze nie zarabia, jak na informacji. Zdarzyło się to w Legnicy. Przed sześcioma laty. Panna Wiryda Hornig, córka kupca, zadała się z aptekarzem, co go wołali Gałązka. Wbrew ojcu, który przyrzekł jej rękę komuś innemu. A ten inny miał jakoby koneksje z Inkwizycją, ze Świętym Oficjum. I panna Wiryda nagle znikła.

– Aptekarz Gałązka – podjął Żyd – został zadenuncjowany, oskarżony o herezję musiał uciekać ze Śląska. Po roku sprawa przyschła, a Wiryda nagle odnalazła się, bardzo skruszona i bardzo posłuszna, zupełnie jak po pobycie w klasztorze. Posłusznie wyszła za tego, komu ją przyrzeczono.

– Nu, pomyśleliśmy w kahale, warto wiedzieć, któż to taki, kto ma takie układy z Oficjum, żeby móc sprawiać znikanie panien. I jakoś tak wyszło, że Mojsze Merkelin, kuzyn mojej szwagierki, znał się z niejakim Jochajem ben Icchakiem, stryjeczny zaś brat tego Jochaja, niejaki Szekel, miał pasierbicę o imieniu Debora, ta zaś dowiedziała się od swej znajomej Estery pewnej rzeczy, którą tamta zasłyszała w babińcu od… Cholera, zapomniałem, od kogo. To zresztą nieważne. Ważne, że kuzyn Mojsze, Żyd pazerny i bezczelny, zażądał za informację piętnastu guldenów. Uznałem, że to zbyt dużo.

– Ha.

– Ale tyś mi z pomocą przyszedł, a to zmienia co nieco skalę wartości. Teraz te piętnaście to nie tamte piętnaście, to zupełnie inne piętnaście, to piętnaście zmienione tak, że po prostu nie do poznania. Teraz cena jest rychtyk w sam raz. A pazerny kuzyn Mojsze nie mieszka w Palestynie. Mieszka w Opolu. Na Mojżesza, za pięć dni będziesz miał informację. A do tego czasu gościnę u mnie.

– Dzięki, rabbi. Co się zaś tyczy owych piętnastu guldenów, to gotów jestem…

– Nie obrażaj mnie, chłopcze.

* * *

– Nie będę – zachrząkał niepewnie Tybald Raabe – z wami tu czekał, czas mi w drogę, obowiązek wzywa. Wam zaś powiem tak… Jeśli się już dowiecie, czego się macie dowiedzieć, to spieszcie się. Spieszcie się bardzo. Myślę…

– A ja myślę – Rixa spojrzała mu w oczy – że powinieneś przestać kręcić. I powiedzieć nam prawdę.

– Ja nic nie wiem – odrzekł goliard szybko, za szybko, by ocalić wiarygodność. Po czym uciekł oczami przed spojrzeniem Reynevana.

– Tybaldzie – rzekł wolno Reynevan. – Zeszłej nocy biliśmy się ramię w ramię, razem zaglądaliśmy śmierci w oczy. A teraz skrywasz coś przede mną? Znałeś mojego brata. Znasz mnie, niedawno nawet za mnie ręczyłeś. Wiesz, że krążę po Śląsku, ryzykując życiem, bo moja miła jest w potrzebie, muszę ją odnaleźć i oswobodzić. Ona jest uwięziona, każdy dzień niewoli zwiększa jej mękę…

– Reinmarze – goliard oblizał wargi, spuścił oczy. – Czesi nie ufają ci, krążą o tobie różne plotki… Jeśli się wyda, że ci powiedziałem…

– Na Łużyce czy na Śląsk? – zniecierpliwiła się Rixa. – Którędy pójdzie rejza? Bo na to, że wnet pójdzie, tośmy już wpadli.

– Ja nic nie wiem… Ale jak pomyśleć krzynę… To może Łużyce?

– Proszę – uśmiechnęła się Rixa. – Jak łatwo poszło. Najtrudniejszy jest początek. A teraz poprosimy o szczegóły.

– Czego wy ode mnie chcecie? – Tybald Raabe udał, że się rozzłościł. – Co to ja, hejtmanem jestem, czy co? Ja jestem zwykły agitator, do strategii mnie nie dopuszczają… Ale przecie jasne każdemu, kto na mapę okiem rzuci i pomyśli krzynę… No, pomyślcie krzynę. Którędy ruszy Tabor, jeśli nie doliną łużyckiej Nysy?

– Żytawa i Zgorzelec? – Reynevan przypomniał sobie mapę, którą widział u Prokopa na Odrach.

– Nie wykluczałbym… – chrząknął Tybald. – Nie wykluczałbym też przejścia na prawy brzeg Kwisy. Lubań, Bolesławiec…

– Żagań? – spytała zmienionym głosem Rixa.

– Możliwe.

– Kiedy? Data, Tybaldzie.

– Czerwiec. Tak jakoś.

– Jak jakoś?

– Jedni mówili, że na Świętego Jana. Drudzy, że na Świętego Wita. Ja raczej tym drugim wierzę. Ale kto to wie…

– Stokrotne dzięki. – Rixa zmierzyła goliarda cieplejszym nieco spojrzeniem. – Bardzoś pomógł, wdzięcznam bezgranicznie. Dałabym ci gęby, ale się wstydzę, wstydliwa jestem jak cholera. A skoro ci jechać, bywaj.

– Bywajcie i wy. Reinmarze?

– Tak?

– Powodzenia. Z całego serca.

* * *

Pięć dni minęło, jak z bicza strzelił. Dwunastego czerwca, w niedzielę, Rabbi Nachman ben Gamaliel wezwał do siebie Reynevana i Rixę.

* * *

– Kuzyn Mojsze – zaczął bez wstępów – przyjął pieniądze z ochotą, cieszył się, a radował, jakby okazyjnie nabył Arkę Przymierza. Tym sposobem ja wiem, kto położył kres romansowi Wirydy Hornig, denuncjując jej galanta aptekarza, a ją samą wsadzając do klasztoru, wszystko to dzięki koneksjom z Inkwizycją. Ten sam, kto potem został szczęśliwym małżonkiem Wirydy. Otto Arnoldus, osoba dość znana, ale niekoniecznie ze swych cnót. Ongiś rajca, dziś burmistrz miasta Bolesławca.

– Choć podłoże było prywatne, nie zaś polityczne, twoja sprawa zdradza z aferą Wirydy Hornig nieco podobieństw, Reinmarze. Na twoim miejscu wybrałbym się do Bolesławca i pogawędził, jeśli nie z samym burmistrzem Arnoldusem, to z jego ślubną. Ona może pamiętać, w jakim klasztorze wówczas znikła. Jest zaś duże prawdopodobieństwo, że Inkwizycja wciąż korzysta z tych samych.

– Stokrotne dzięki. Jedziemy jak najrychlej.

– Tak, tak – rzekł szybko Maizl Nachman, zniżając głos. – Doradzałbym pośpiech.

– Wiemy – mruknęła Rixa. – Święty Wit za pasem. Ruszamy jutro skoro świt. Bywaj w zdrowiu, rabbi Maizl.

– Bywajcie – kiwnął brodą Żyd. – Dzięki wam za wszystko. A ty, dziewczyno, zbliż się.

Rixa pochyliła głowę. Rabbi położył dłonie na jej kruczych włosach.

– Jewarechecha Haszem wejiszmerecha – powiedział. – Oby Haszem Cię błogosławił i strzegł. Oby Haszem zwrócił ku tobie swoje oblicze i zesłał Ci pokój. Żegnaj, Rixo Fonseko. Żegnaj i ty, Reinmarze z Bielawy.

63
{"b":"89095","o":1}