– Z mojego rozkazu – powiedział – uczynisz to, co uczynisz. A to, co będzie uczynione, my, biskup Wrocławia, volumus et contentamur , akceptujemy i uznajemy za zgodne z naszą wolą. I pełną na się za to bierzemy odpowiedzialność. Wystarczy?
– Teraz w zupełności.
* * *
Wielki zegar miejski, wiszący na wieży wrocławskiego ratusza od czasów biskupa Przecława z Pogorzeli, wśród zgrzytów trybów i pojękiwania sprężyn obwieścił nagle metalicznym biciem dziewiątą godzinę dnia. Teraz, w końcu marca, oznaczało to, że do zachodu słońca i ignitegium pozostawało około trzech godzin.
Douce von Pack stała w oknie, całkiem naga, obrócona plecami do Pomurnika, wsparta o framugę jak kariatyda. Pomurnik nie mógł oderwać wzroku. Mógłby tak na nią patrzeć godzinami.
– Podejdź tu – odezwał się. – Proszę.
Usłuchała.
– Mówiłaś – powiedział wolno – że pragniesz robić to, co ja. U mego boku. Nadal tego chcesz? Nie zmieniłaś zdania? Jesteś na to gotowa?
Kiwnęła głową. Wolno.
– Jeśli zaczniesz, nie będzie odwrotu. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Znowu kiwnięcie. Pomurnik wstał.
– Włóż to.
Po chwili stała już przed nim w czarnym pikowanym aketonie, nogawkach i wysokich butach. Pomógł jej założyć i zapiąć płyty napierśnika, naplecznik, gorget, naramienniki, awanbrasy, resztę blach. Czarną opaskę na włosy. Czarny płaszcz z kapturem.
– Miecz?
– Wolę oszczep.
– Wypij to. Do dna. Powtarzaj za mną: Adsumus, Domine, adsumus peccati quidem immanitate detenti …
– Przybądź do nas, pozostań z nami, zechciej przeniknąć nasze serca…
– Amen. Idziemy.
– Co to było… To, co wypiłam?
– Narkotyk.
– Niezbyt to smaczne.
– Przywykniesz. Idziemy. Aha. Jeszcze jedno. Powiedz mi…
Uniosła głowę. I oczy. Koloru toni górskiego jeziora. Piękne. Urzekające. I absolutnie nieludzkie.
– Jak ty – spytał Pomurnik z ociąganiem – właściwie masz na imię?
* * *
Dzierżka de Wirsing nie wiedziała, co ją zbudziło. Nie było to szczekanie psów, psy, niepokojone być może przez podkradającego się leśnego zwierza, szczekały w Skałce całą noc, ich szczek tylko z początku przeszkadzał w zaśnięciu, potem spowszedniał i stracił swój alarmujący charakter, stał się dla ucha czymś zwyczajnym. Prawdopodobnie była to więc mara, straszny koszmar senny, który sprawił, że Dzierżka nagle gwałtownie poderwała się, usiadła na łożu, spięta, przytomna i gotowa do akcji. Pewna, że oto właśnie stało się to, czego obawiała się przez całe ostatnie cztery lata.
Psy nie szczekały.
– Elencza! Zbudź się! I ubieraj!
– Co się stało?
– Wstawaj! Żywo!
Dzwoniąca w uszach nienaturalna cisza pękła nagle, rozpruta przez dobiegający z podwórza krzyk mordowanego. Krzykowi prawie natychmiast zawtórowały inne, w mgnieniu oka cały skałecki folwark rozbrzmiał wrzaskami i tętentem. A w okiennych błonach zamigotał ogień.
– Elencza! Tu! Tędy!
Dzierżka przesunęła skrzynię, zdarła ze ściany żubrzą skórę, otworzyła ukryte za nią drzwiczki. Zza drzwiczek powiało stęchlizną i chłodem.
– Pani Dzierżko!
– Prędko, nie ma czasu! Przechód doprowadzi cię nad strumień. Ukryj się tam, nie wychodź, dopóki… Dopóki wszystko się nie skończy. Żywo, dziewczyno!
– A ty? Nie zostawię cię!
– Do przechodu! Natychmiast! Nie waż się być nieposłuszną! Idź, dziecko, idź…
Zamknęła drzwiczki, zamaskowała je skórą i skrzynią. Zerwała ze ściany w sieni rohatynę. I wypadła na podwórze.
Nie zdążyła zobaczyć nic poza migotaniną sypiących i iskrami pochodni. Na samym progu staranował ją rozpędzony koń, runęła na ziemię z dławiącym oddech impetem. Podkute kopyta tłukły o grunt tuż obok niej, groziły zmiażdżeniem. Nie miała siły się poruszyć. Ktoś chwycił ją, powlókł. Poznała. Sobek Snorbein.
– Pani… Ratujcie się…
Więcej Sobek Snorbein powiedzieć nie zdołał. Stęknął, padł na kolana, z ust buchnęła mu krew. Dzierżka zobaczyła grot oszczepu, wyzierający mu z piersi. Obok przemknął konny, niewyraźny jak czarny nocny ptak, usłyszała złośliwy dziewczęcy chichot. I okrzyk.
– Adsumus! Adsumuuus!
Dookoła znowu załomotały kopyta, zaroiło się od jeźdźców. Czarnych Jeźdźców.
– Adsumuuus!
Wprost na nią, wyciągając ręce, biegła kobieta w koszuli. Na oczach Dzierżki Czarny Jeździec rozwalił jej głowę ciosem miecza. Dzierżka zerwała się, ale znowu najechano ją, obalono. Poderwał ją arkan, ręce w żelaznych rękawicach. Zawisła między dwoma końmi. Trzeci naparł na nią.
– Gdzie jest dziewczyna?
Dzierżka splunęła. Coś świsnęło, w oczach rozbłysło. Skurczyła się z bólu.
– Gdzie jest dziewczyna?
Bicz znowu spadł, smagnął. Zawyła. Jej krzyk mieszał się z innymi, dobiegającymi od stajni i stodół.
– Gdzie jest dziewczyna?
– Nie dostaniecie jej… Nie ma jej tu… Jest daleko.
Czarny Jeździec nachylił się ku niej z siodła. Zobaczyła jego oczy. Ptasie i złe.
– Twoich pachołków, koniuchów, dziewki i dzieciaki – powiedział – kazałem zamknąć w stajni. Spalę ich tam, upiekę razem ze wszystkimi twoimi końmi. Jeśli nie powiesz, gdzie jest dziewczyna, wszystkich usmażę żywcem.
– Nie dostaniesz jej – powtórzyła, wypluwając krew płynącą z przeciętych biczem warg. – Nigdy jej nie znajdziesz i nigdy nie zdołasz skrzywdzić.
Jeździec odwrócił się, wydał rozkaz. Wnet noc eksplodowała gorącym podmuchem, pojaśniała czerwonym blaskiem wielkiego ognia. I potwornym krzykiem, głosem, którego nie był w stanie zgłuszyć ryk pożaru. Kwikiem żywcem płonących zwierząt. I ludzi.
Boże, wybacz mi, powtarzała w myśli Dzierżka, kuląc głowę w ramiona pod uderzeniami bata. Boże, wybacz grzech. Ale oni zabiliby Elenczę… A ludzi i konie spaliliby i tak…
Ogień bił aż pod niebo. Zrobiło się jasno jak w dzień. Ale Dzierżka nie widziała nic. Była jak ślepa.
Obalono ją na ziemię. Rzemieniem spętano nogi w kostkach. Koń zarżał, zatupał, rzemień się napiął, poczuła szarpnięcie, poszorowała po ziemi.
– Masz ostatnią szansę, koniarko – dobiegł skądś z góry zły głos Czarnego Jeźdźca. – Powiesz, gdzie jest dziewczyna, a podaruję ci szybką śmierć.
Dzierżka zacisnęła zęby. Zaraz będę znowu z tobą, Zbylut, pomyślała szybko. Trochę pocierpię, nic to, wytrzymam. I będę znów u twego boku.
Ktoś krzyknął, ktoś gwizdnął, koń runął w cwał. Świat w oczach Dzierżki zmienił się w długą ognistą linię. Żwir ciął skórę jak raszpla.
Po trzecim nawrocie straciła przytomność.
* * *
– Będzie żyć – stwierdził sucho wezwany ze Środy zakonnik, infirmierz z klasztoru Braci Mniejszych. – Przeżyje, jeśli Bóg pozwoli… Nowa skóra z czasem rany pokryje. Pozrastają się i wydobrzeją, da Bóg, kości i stawy…
– Chodzić wydoli? – spytał, gryząc wąs, rycerz Tristram Rachenau, pan na Bukowie. Jego syn, Parsifal, wyglądał mu zza pleców.
– Konno jeździć zdoła? Toć ona koniarka, z koni żyje. Zdoła na kulbakę?
Franciszkanin pokręcił głową, spojrzał na Elenczę.
– Nie wiem… – zająknął się. – Może. Może kiedyś, z łaską boską… Strasznie jest zmasakrowana… Szczęście to, szlachetny panie, żeście z drużyną w czas z pomocą przyskakali, tamtych przepłoszyli. Inaczej…
– Somsiedzka pomoc, zwykła rzecz – odburknął Tristram Rachenau. – Takoż, jasna sprawa, tu, u mnie, w stanicy, niechaj leży i się kuruje. Póki nie ozdrowieje, na nogi nie stanie, a jej ludzie Skałki nie odbudują. Ha, cud to, że się z tej stajni wyłamali, inaczej wszyscy by tam zgorzeli, żywa noga by nie uszła. I koni większość uciec z pożaru zdołała… Na honor, cud to, cud prawdziwy.
– Bóg tak chciał. – Franciszkanin przeżegnał się. – I ja tu ostanę, panie rycerzu, jeśli zezwolicie. Mus teraz nieustawnie chorej doglądać, opatrunki zmieniać… Panienka mi pomoże. Panienko?
Elencza uniosła głowę, otarła przegubem opuchnięte od płaczu powieki.
– Pomogę.
Dzierżka de Wirsing poruszyła się na łożu, głucho jęknęła spod bandaży.
* * *
Był trzydziesty marca Anno Domini 1429.