– I jak najszybciej – dodał Nadobny. – Rzućmy tedy w diabły ten zasrany wóz. Nie nabraliśmy w klasztorze aż tyle, by w juki nie wlazło i na luzaki. Co, Fedko?
– Wyprzęgajcie – zgodził się Ostrogski. – I przeładowujcie. Ja zaś tymczasem mam inszą rzecz do zrobienia.
Zsiadł, ściągnął z wozu ikonę, rozwinął. Pełka ochnął. Jan Tłuczymost otworzył gębę. Jerzy Skirmunt przeżegnał się machinalnie. Jan Kuropatwa z Łańcuchowa pokręcił głową.
– Jeśli to jest to, co ja myślę – powiedział – to zostawmy to tutaj. Porzućmy. Nie chciałbym, by mnie z tym złapano.
– Z tym, bez tego, co za różnica? – Fedko rzucił ikonę na trawę. – Toż to ino malowidło na desce. Tyle w nim wartości, ile tych cacuszek i ozdóbek. Których nie ostawię. Herrgott! Pomóż no który!
Jerzy Skirmunt demonstracyjnie skrzyżował ramiona na piersi. Jakub Nadobny z Rogowa i Jan Kuropatwa herbu Szreniawa nie drgnęli. Z pomocą Ostrogskiemu pospieszył tylko Tłuczymost i bracia Kondziołowie.
Madonna Częstochowska bez oporu pozwoliła, by podważono puginałami i zdarto jej koronę ze złotej blachy. Nie uroniła dźwięku ni łzy, gdy zdzierano koronę jej Synowi. Jej ciemne oblicze nie drgnęło, gdy zszarpywano blachę z mankietów szat. Smutne oczy nie zmieniły wyrazu, drobne i wąskie usta nie poruszyły się, gdy wydłubywano perły i drogie kamienie.
Trzasnęło łamane drewno, zatrzeszczało darte płótno. Ograbiana ikona pękła pod nożami. Na dwie deski. Większą i mniejszą.
Reynevan stał z rękami zwisającymi bezwładnie i bezsilnie. Krew biła mu na twarz, oczy zachodziły mgłą.
Hodegetria , rozbrzmiewało w jego głowie. Ta, która wskazuje drogę. Wielka Matka, Pantea-Wszechbogini. Regina-Królowa, Genetrix-Rodzicielka, Creatrix-Stwórczyni, Victrix-Triumfatorka.
– Dość – Ostrogski wstał. – Te maluśkie niechajcie, nie warte zachodu. Możem w drogę. Ino wprzód wykonam, co mi rozkazano.
Matka przyrody, władczyni żywiołów, królowa i pani promiennych wysokości. Ta, której jedyną boskość o wielu kształtach czci cały świat pod rozlicznymi imionami i w różnorakim obrzędzie.
Kniaź Fedor Ostrogski dobył z pochwy szeroki tasak z prostym krzyżowym jelcem. Podszedł do ograbionej ikony. Reynevan zastąpił mu drogę.
– Zniszcz coś innego – powiedział spokojnie. – Tego nie wolno.
Ostrogski cofnął się o krok, zmrużył oczy.
– A ty cięgiem kiepścisz, Niemiaszku – wycedził. – Nic, ino kiepścisz. Twe kiepstwo nadojadło mi, cierpieć twego kiepstwa nie mogę. Won z drogi, bo ubiję!
– Odejdź od ikony.
Fedko nie zdradził zamiaru ani głosem, ani grymasem. Uderzył znienacka, szybko jak żmija. Reynevan uchylił się, sam się dziwiąc szybkości swej reakcji. Złapał wychylonego kniazia za ramię, pchnął głową na pudło wozu, aż zadudniło. Szarpnął ku sobie, obrócił i z całej siły walnął w szczękę, jednocześnie wyłuskując tasak z palców. Odepchnął i ciął. Ostrogski zawył, złapał się za głowę, spod palców polała się krew.
– Uuuuoooaaa! – zaryczał, gdy upadł. – Zaaabił! Baszom az anyát! Bij jego, bij!
Pierwszy skoczył Tłuczymost, za nim bracia Kondziołowie. Reynevan odpędził ich machnięciami tasaka. Wtedy z boku przypadł Nadobny, pchnął mieczem, kalecząc w biodro. Mikoszka Kondzioł doskoczył, ciął nożem przez biceps. Reynevan upuścił tasak, złapał za rękę i nóż, klinga rozcięła dłoń. Melchior Kondzioł przypadł, pchnął puginałem, tym samym, którym zdzierał ozdoby z ikony. Ostrze ześlizgnęło się po żebrach, ale Reynevan skulił się z bólu. Doskoczył Tłuczymost, chlasnął nożem w czoło, na linii włosów. Kuropatwa bez rozmachu wbił mu miecz w ramię, w tym samym momencie Pełka zdzielił orczykiem w rękę powyżej łokcia, poprawił w krzyże i w potylicę. Reynevanowi pociemniało w oczach, bezwład objął całe ciało. Upadł, chwytając rozłupaną ikonę i chroniąc ją sobą. Poczuł, jak kłują go i tną ostrza, jak spadają ciężkie ciosy i kopniaki. Krew zalewała mu oczy, po nosie ściekała do ust.
– Dosyć! – usłyszał krzyk Skirmunta. – Hospody, tak dosyć! Tak ostawcie jego nareszcie!
– Ano, szkoda czasu – powiedział Kuropatwa. – On i tak tu zdechnie. Uchodzim. Owińcie czymś łeb Ostrogskiemu, na kulbakę go i hajda!
– Hajda!
Załomotały i ścichły w dali kopyta. Reynevan zwymiotował. A potem zwinął się w pozycję płodu.
Spochmurniało. Zaczął mżyć drobny deszcz.
* * *
Ból.
Descendet sicut pluvia in vellus . Ona zstąpi jak deszcz na trawę, jak deszcz rzęsisty, co nawadnia ziemię. Za dni jej zakwitnie sprawiedliwość i wielki pokój, dopóki księżyc nie zgaśnie. I panować będzie od morza do morza, od Rzeki aż po krańce ziemi.
I tak będzie aż do skończenia świata, bo to ona jest Duchem.
Ból mija.
* * *
Z letargu wyrwały go krzyki i rżenie koni, grunt dookoła zatrząsł się od uderzeń kopyt. Opryskany błotem Reynevan przycisnął ikonę do piersi, wykrzywił twarz, krusząc zalepiającą powieki krew, wypluł skrzepy z ust. Usiłował się unieść, nie zdołał. Słyszał nad sobą głosy. Widział wąsate twarze, zbroje, ręce w żelaznych zarękawiach i pancernych rękawicach. Rękawice chwytały go, cisnęły jak obcęgi, ból ćmił oczy. Kurczył się i kulił pod dotykiem, zwijał i prężył w odruchach wymiotnych, znowu wpadał w przepaść, leciał w dół.
Zostawiono go w spokoju, oprzytomniał. Znowu słyszał rżenie i chrap koni, wielu koni. Słyszał głosy. Z najwyższym wysiłkiem uniósł głowę.
Z siodła gniadego ogiera ze złocistym rzędem patrzył na niego przenikliwym wzrokiem postawny pucołowaty mężczyzna w sobolowym kołpaku i obszytej sobolami szubie.
Biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki.
– Co z nim?
– Obili go, wasza dostojność – pospieszył z wyjaśnieniami rycerz w krótkiej tunice z herbem Pobóg. – Zdrowo potłukli. Skłuli, nożami porznęli. Rana na ranie… Nie wiada, żyw li on będzie.
– Pokłócili się pewno przy podziale łupów?
– Kto tam wie – wzruszył ramionami Pobóg. – Może być, że im wzbraniał… Niszczyć… Gdy go znaleźlim, Bogurodzicę dzierżył, ledwo my zdołali z palców mu ją…
– Dlaczego – Zbigniew Oleśnicki władczo wyprostował się w siodle – nie ścigacie pozostałych?
– Zostalim, by obrazu cudownego pilnować… Świętość przecie…
– Ruszajcie w pościg. Bez zwłoki!
– Tak jest, wasza dostojność.
Jeden z ludzi biskupa uchwycił konia za munsztuk, drugi przytrzymał strzemię i podał rękę. Oleśnicki zsiadł, gestem kazał im się oddalić. Potem podszedł. Wolno. Reynevan chciał unieść się, ale zraniona ręka odmówiła posłuszeństwa. Opadł na trawę, nie spuszczając z biskupa wzroku.
– Hodegetria – Oleśnicki nie patrzył na niego, ale na deskę ikony – oznacza po grecku przewodniczkę. Wskazującą drogę. Nie wiem, czy tobie wskazała dobrą. I czy cię natchnęła. Bo mnie tak.
– Obraz ten – podjął – uważa się za prawdziwy wizerunek Matki Boga. Jest to jakoby dzieło pierwszego ikonopisa, Łukasza Ewangelisty, namalowane jakoby na deskach ze stołu Świętej Rodziny. Zapewnia to nadzwyczajną cudowność i przesądza o wielkiej wartości jako relikwii. I jako symbolu. Symbolu światła wiary i mocy Krzyża. Symbolu siły ducha narodu, jego jedności duchowej i jego wiary. Wiary niezłomnej, która pomoże narodowi przepłynąć każdy potop i uratuje jego ducha w najcięższych czasach. Symbole są ważne. Bardzo ważne.
– Matka Boża natchnęła mnie. Pokazała drogę, nauczyła, co czynić. I nie będzie na Śląsku polskiej interwencji. Ustanie polska pomoc dla czeskich heretyków. Skończy się heretycka indoktrynacja, przestaną kacerskie miazmaty truć polskie dusze. Czescy husyci i ich polscy poplecznicy staną się znienawidzeni i ohydni. Dla wszystkich Polaków, od króla po najlichszego smarda. Będą znienawidzeni jako sługi antychrysta. Bo tylko sługi antychrysta podnoszą świętokradczą rękę na symbole. I kaleczą je niegodziwie.
Biskup schylił się, podniósł z ziemi tasak Ostrogskiego.
– Grzech ten biorę na sumienie. Dla mojej wiary i dla ojczyzny. Dla pokoju Bożego. Dla przyszłości. Ad maiorem Dei gloriam .
Nie bacząc na jęki Reynevana i jego rozpaczliwe próby, by podczolgać się i przeszkodzić, Zbigniew Oleśnicki dwakroć ciął tasakiem deskę obrazu. Dwakroć, mocno i głęboko. Przez prawy policzek Bogurodzicy. Równolegle do linii nosa.
Reynevan przestał widzieć. Wpadł w przepaść.
Spadał długo.
* * *
Ocknął się cały w bandażach, na grochowinach, na trzęsącym się wozie. Przydrożny bez pachniał tak majowo, że przez moment zdawało mu się, że czas się cofnął albo że wszystko, co przeżył przez ostatnie dwa lata, było snem. Że jest maj roku 1428, a jego, zranionego, wiozą do szpitala w Oławie. Że Jutta, żywa i kochająca, czeka w klasztorze klarysek w Białym Kościele.
Ale to nie był ani sen, ani podróż z powrotem w czas. Miał na rękach i nogach kajdany. A jadący obok wozu żołdacy rozmawiali po polsku.
Z trudem uniósł się na łokciu, czuł, że całe ciało ma obolałe i pokurczone od szwów. Zobaczył oświetlone zachodzącym słońcem wzgórze. I kamienny zamek na jego szczycie, istne orle gniazdo, zwieńczone słupem donżonu.
– Dokąd… – pokonał suchość gardła. – Dokąd mnie… wieziecie?
– Zawrzyj gębę! – warknął jeden z eskortujących żołdaków. – Zakazano! Był rozkaz: Jeśli zacznie co gadać, obuchem zęby tłuc. Bacz tedy!
– Daj pokój – zmitygował drugi. – Miejże wzgląd. Toż nie gada, ino pyta. A to przecie koniec jego drogi. Niechaj ta wie, gdzie mu zgnić przyjdzie.
Krakały lecące niebem wrony.
– To jest, bratku, zamek Lelów.
Mniemam, iż żaden z was nigdy nie siedział w ciężkim więzieniu.
Żaden z was, szlachetni panowie rycerze, żaden z obecnych tu w karczmie pobożnych i bogobojnych mnichów. Żaden z ichmościów kupców. Żaden z was, tuszę, nie widział głębokich podziemi, podeszłych zgniłą wodą lochów ani cuchnących ciemnic. Co?