– Trzymać się! Trzymać! – usłyszeli krzyk Zmrzlika. – Już niedaleko!
Znoszeni, przepłynęli trzecią część nurtu, prąd osłabł nieco. Ale konie osłabły również, w ich dzikim chrapaniu zaczęła odzywać się rozpacz. A dna wciąż nie było. Jeźdźcom woda sięgała powyżej ud i do pasa, koniom sterczały tylko wzniesione łby. Znowu kogoś porwało, znowu któryś zniesiony i tonący koń spienił fale w przedśmiertnych konwulsjach, wizżąc, nim woda zalała mu nozdrza.
Koszmar skończył się nagle. Wypłyciło się, konie zarżały dziko, poczuwszy grunt pod kopytami, wydobyły z siebie ostatek sił, przedarły się przez bagno, oczeret i wiklinę. Oddział Jana Zmrzlika sforsował Muldę. On sam, ociekający wodą, stał na skarpie, rachując ocalałych. Słońce przeświecało przez mgłę bladozłotym pieniążkiem.
Policzywszy, hejtmani sformowali kolumnę. Podjazdy już wyszły, jeden na zachód, ku lasom, drugi łukiem przez rybackie osady na północ, trzeci z biegiem rzeki, wprost w stronę brodu przy Kössern. Ale Zmrzlik nie myślał czekać ich powrotu. Wyprowadził oddział z łęgów na suchszy grunt i nakazał marsz. Ruszyli stępa. Słońce było coraz wyżej, ale wnet zupełnie skryło się za chmurami, które nagnał zrywający się wiatr. Zaczął prószyć drobniutki śnieg.
Wrócił pierwszy podjazd. Na zachodzie nikogo, zameldował, ani śladu nieprzyjaciela. Zacięta twarz Zmrzlika nie zmieniła wyrazu.
Byli już niemal na wysokości Kössern, gdy wrócił podjazd wysłany z biegiem rzeki. Pusto, żadnych wojsk, zameldowano. Nastroje poprawiły się widocznie.
Osiągnęli bród. Dano sygnał proporcem, nie minęły trzy pacierze, jak z prawego brzegu przyszła odpowiedź. Nie minęły następne trzy, jak las za Muldą zaroił się ludźmi, prowadzącymi do brodu zaprzęgi i wozy.
I wówczas powrócił ostatni podjazd, ten wysłany najdalej. Szarlej chrząknął znacząco, mierząc Reynevana wzrokiem. Samson westchnął. Zmrzlik też wiedział, i to nim zdano mu raport.
– Idą! Idą, bracie Zmrzliku! Siła ich!
– A więc jednak – rzekł ponuro Przedbor z Pohorzilek. – Zdrada! Zdradzono nas!
– Na to patrzy – potwierdził beznamiętnie Zmrzlik, stając w strzemionach. – Formuj się!
– Będziemy bronić przeprawy? Jest nas mniej niż trzy setki!
– Musi wystarczyć – Zmrzlik spojrzał nań z góry. – Formuj się do boju!
* * *
Czekali w zasadzce, skryci w sośniaku. Słychać było szepty. Mamrotane modlitwy.
– Reynevan?
– Tak, Szarleju?
– Nie szukaj śmierci. Mamy być bohaterami. Nie poległymi. Jasne?
Nie odpowiedział, gryząc wargi.
Wisząca nad łęgami mgła tłumiła dźwięki, miękki grunt wyciszał łoskot kopyt. Najpierw dobiegło ich uszu rżenie pojedynczego konia. Potem brzęk żelaza. A potem od razu zobaczyli.
– Góra czterysta koni – ocenił półgłosem Zmrzlik. – Strach ma wielkie oczy. A wolno jakoś idą, niemrawo. Nie jak do bitwy…
– W znaku na chorągwi orle skrzydło – zdziwił się Przedbor z Pohorzilek. – Znak pana Hanusza Polenza, landwójta łużyckiego. Skąd tu Łużyczanie? I czemu ich raptem cztery setki?
– To straż przednia – stwierdził Zmrzlik. – Kurfirst saski z całą siłą ciągnie pewnie tuż za nimi. Gdy dojdą, zgniotą Prokopa na przeprawie. Musimy ich zatrzymać. Znak! Trąbić!
Zabrzmiała miedziano-blaszanym dźwiękiem trąba, a wraz z pierwszym jej tonem gruchnęło sto piszczał i rusznic. Ukryci za opłotkami i chałupami spieszeni strzelcy sypnęli w kolumnę gradem kul i bełtów, czyniąc w łużyckim szyku potworny kocioł. Na zmieszanych runęło z prawej flanki sto koni Zmrzlika, druga setka, pod Fritzoldem von Warte, uderzyła w tyły. Strzelcy, znowu w siodłach, wgryźli się we flankę lewą. Wielki wrzask i szczęk wypełnił pole.
Reynevan leciał przed wszystkimi, pierwszy spadł na Łużyczan, pierwszy zwalił przeciwnika z siodła, wbił się w szeregi, tnąc mieczem jak oszalały. Tuż obok pracował Szarlej, siekąc falcjonem, z drugiego boku Samson grzmocił gudendagiem, powalając jeźdźców wraz z końmi. Jazda Taboru, choć lżej opancerzona i mniej liczna, miała przewagę impetu i zaskoczenia. I zawziętości. Na oszołomionych Łużyczan waliły się ciosy, nad bojowe krzyki i wrzaski rannych wybił się ogłuszający huk rąbanych blach.
Wszystkich swych podkomendnych prześcignął w brawurze i wojennej robocie rycerz Jan Zmrzlik, pan na Orliku. Wdarł się w łużyckie szeregi i tam srożył strasznie, acz metodycznie, rąbiąc na prawo i lewo bojowym toporem. Pod jego precyzyjnie mierzonymi ciosami napierśniki i tarcze pękały jak gliniane skorupy, gięły się naramienniki, łamały opachy, a rozłupane salady i skrwawione hundsgugle wylatywały na dwa sążnie w górę. Łużyczanie jęli cofać się i pierzchać przed strasznym wojownikiem, na ten widok zaczęli uciekać i inni. Tym bardziej, że od strony brodu rozlegał się już bojowy wrzask, pierwsi przeprawieni taboryci spieszyli na pomoc.
A Łużyczanom z pomocą nie przybywał nikt. Zmrzlik tego nie przegapił.
– Hyr na nich! – ryknął. – Bić ich, bić! Nie dać uciec!
Jego głos, lubo donośny, ginął wśród szczęku i wrzawy. A Łużyczan bito i tak. Bito, aż jęli gromadnie podawać tył. By wreszcie zacząć zmykać w popłochu. Część husytów puściła się w pogoń, reszta wybijała tych, co pozostali, zbitych w ciasne grupki i broniących się zaciekle. Najzacieklejszy i najbardziej skuteczny opór stawiała zwłaszcza jedna grupa, dowodzona przez rycerza w pełnej zbroi i na oladrowanym koniu.
– Kacerze, psiewiary! – ryczał spod uniesionej zasłony salady rycerz, rąbiąc wokół siebie wielkim mieczem. – Sami tu! Nuże! Na pojedynczy bój, jeden na jednego! Kto mi stanie? No, podejdź tu który!
Szarlej podjechał do Reynevana, wcisnął mu do ręki praską „zdradną” rucznicę z tlącym się lontem.
– Podejdź – wydyszał – skoro prosi.
Reynevan starł z oczu pot i krew. Podkłusował, uniósł samopał i wypalił rycerzowi prosto w twarz. Wystarczyło.
– Pardon! – jeden po drugim rzucali broń Łużyczanie. – Pardon! Zdajem się!
– Znacznych nie bić! – krzyknął ranny i chwiejący się w siodle Przedbor z Pohorzilek. – W pęta ich! Okup…
Zachłysnął się, więcej nie mógł z siebie wydusić.
Jan Zmrzlik podkłusował na wzgórek, zeskoczył ze zbryzganego krwią konia. Starł krew z twarzy. Spojrzał na pole, na którym jego trzystu konnych rozgromiło i zmusiło do ucieczki cztery setki doborowej łużyckiej jazdy. Ukląkł.
– Non nobis – złożył ręce, wzniósł oczy ku niebu. – Non nobis, sed nomini Tuo, Domine, da gloriam …
Inni, widząc to, jęli klękać również. Reynevan zsiadł z konia, zatoczył się, uchwycił strzemienia. Potem zgiął się wpół i wyrzygał.
– Bohaterem nieźle być – zauważył Samson, dysząc ciężko. – Żeby tylko nie ten strach. Jak się czujesz, Reinmarze?
Reynevan rzygnął. Samson nie powtórzył pytania. Podjechał Szarlej, też zsiadł. Poczekał, aż Reynevan dojdzie do zdrowia.
– Veritas Dei vincit – powiedział. – Sam nie wiem jak, ale vincit . Sam nie wiem, jak to się stało, że nie czekało tu na nas dziesięć saskich chorągwi. Chyba faktycznie to boska interwencja. Albo ktoś pomylił brody.
– Ani jedno, ani drugie – odrzekł z posępną miną. – Rixa dogoniła i wykończyła Bożyczkę. Gubiąc tym samym Juttę, skazując ją na śmierć…
Obok Samson kręcił głową. Wreszcie wskazał na przeprawę. Na zbliżający się orszak.
W asyście Kromieszyna, Kerzskiego i innych hejtmanów nadjeżdżał Prokop Goły, odziany w sobolowy kołpak i płaszcz z wilczym kołnierzem narzucony na „tłusty kabat”, jak w Czechach nazywano przeszywaną i nabitą guzami brygantynę. Uśmiechał się i promieniał, oglądając pobojowisko. Zsiadł z konia, mocno uściskał Jana Zmrzlika.
– Non nobis – skromnie schylił głowę pan na Orliku. – Nie nam, lecz imieniu Bożemu ta chwała… Ludzie mężnie stawali… Ofiarnie… O, choćby ci trzej. Wielu poległo…
– Ofiara zapomnianą nie będzie – przyrzekł Prokop. Uśmiechnął się z uznaniem na widok zbryzganego krwią Szarleja i wciąż zdyszanego Samsona. Zobaczył Reynevana. Spoważniał. Podszedł.
– Wybacz – powiedział sucho. – Musiałem. Nie wierzyłem w twoją zdradę, ale nalegano na mnie. Podejrzenia należało rozwiać. I zostały rozwiane. Tu, pod Kössern, przeprawimy się bez strat. A kurfirst saski, landgraf Turyngii i Brandenburczycy całą swą potencją stoją u brodu pod Dornau, dziesięć mil stąd, czekają na nas. A o przeprawie pod Dornau powiedziałem tylko jemu.
Wskazał. Reynevan zobaczył człowieka prowadzonego na powrozach między dwoma końmi. Poznał go, choć poznać było trudno. Nie miał już twarzy, a tylko maskę z zakrzepłej krwi. Był to osobisty balwierz Prokopa. Ten od italskich mydełek.
– Golarz – Prokop spojrzał z pogardą – też nie był z niego najlepszy. Spraw, bracie Kromieszyn, by wszystko wyznał. O wspólnikach, kontaktach i tak dalej.
– Już wszystko wyznał.
– Nie sądzę. Nadal ma, jak widzę, nogi. I może na nich stać. Dołóżcie więcej starań.
– Rozkaz.
Prokop wskoczył na siodło, zatoczył koniem, spojrzał ku rzece, gdzie trwała przeprawa Taboru. Pięciuset konnych pod Mikulaszem Sokołem z Lamberka przeprawiło się już i ruszyło ubezpieczać przyczółek. Teraz przeprawiała się artyleria. Z wód Muldy jeden po drugim wynurzały się wozy wiozące rozmontowane praki, czyli trebusze i blidy, a także działa rozmaitego kształtu i wagomiaru. Nowoczesne, odtylcowo nabijane foglerze na drewnianych podnośnikach. Lekkie sześciofuntowe bombardele, smukłe kulewryny i szlangi. Bombardy średnie, strzelające pociskami wielkości głowy ludzkiej. Na końcu wywleczono z rzeki trzy puszki ciężkie, wagomiaru pięćdziesięciu funtów. Te ostatnie kaznodzieje ochrzcili nazwami „Wolność”, „Równość” i „Braterstwo”, ale artylerzyści nazywali je między sobą „Kacper”, „Melchior” i „Baltazar”.
– Dobrze, widzę, zainwestowano kredyt od Fuggerów – mruknął Szarlej, fachowym okiem patrząc na działa. – Teraz wiem, po co niszczyłem te kopalnie pod Marienbergiem i Freitalem…
– Ciszej o tym. Prokop patrzy.
– Reynevan – director operationum Thaboritarum zainteresował się nimi znowu. – Nie tylko, widzę, skutecznie leczysz, walczysz też mężnie. Zasłużyłeś się, warteś wyróżnienia. Mów, czym cię mogę nagrodzić. Lub chociaż usatysfakcjonować.