– Jak zwykle – beztrosko wpadł w credo Szarlej. – Jak pod Kolinem dwa lata temu. Urlopuj nas z armii, hejtmanie. Dla prywaty, naturalnie. Mamy do załatwienia prywatną sprawę, życiowo ważną. Załatwimy ją i wrócimy, by podjąć obowiązki wobec Boga i ojczyzny.
– Niepatriotycznie – nasępił się Prokop – brzmią twe słowa, bracie Szarleju.
– Gadany patriotyzm – odparował demeryt – to kamuflaż łajdaków i szuj.
Prokop Goły odwrócił głowę. Patrzył na rzekę, w której konny Otik z Lozy ponaglał przeprawiających się taboryckich woźniców. Potem skierował konia w stronę gościńca.
– Bene – rzucił krótko na odjezdnym. – Macie wasz urlop.
Tabor wprost z przeprawy szedł na pozycje, formował się w szyki osłaniane na flankach przez pawężników. Od brodu maszerowała ze śpiewem piechota, cepnicy i strzelcy.
Jezu Kriste, štědrý kněže
s Otcem, Duchem jeden Bože,
tvoje štědrost naše zboží
Kyrieleison!
– Któregoś dnia – zbliżywszy się niezauważalnie, odezwała się za plecami Reynevana Rixa Cartafila de Fonseca. – Któregoś dnia i mnie o to zapytają. Czym cię nagrodzić, spytają, za wysiłek i poświęcenie. Służysz, powiedzą, wiernie, nie prosząc o nic, ni o zaszczyty, ni o nagrody. Proś, powiedzą, a czego sobie zażyczysz, będzie ci dane. Mam przygotowaną odpowiedź, wiesz? Chcę, powiem im, do końca życia nosić tylko kobiece suknie. Chcę ogień oglądać tylko w kuchennym piecu i bać się tylko tego, że chała upiecze się z zakalcem. Chcę męża, przyzwoitego Żyda, bogaci wdowcy preferowani. Tak odpowiem, gdy zapytają.
– Zabiłaś Bożyczkę.
– Nie zdołałam. Nie udało mi się go doścignąć.
– Jakim więc cudem…
– Powiodła się husytom przeprawa, bo armia Fryderyka stoi nie tu, lecz pod Dornau? Ty mi to powiedz.
Ty jsi prolil svou krev pro nás
z věčné smrti vykoupil nás,
odpustiž nám, naše viny.
Kyrieleison!
– Reynevan?
– Słucham.
– Miałam na ciebie dużą złość.
– Wiem.
– Gdyby Bożyczko… Gdyby Sasi poznali prawdziwe miejsce przeprawy, gdyby rozbili Prokopa u rzeki, gdyby doszło do rzezi… W pierwszym odruchu zamierzałam cię zabić. A jeśli nie zabić, to przynajmniej surowo ukarać. Postanowiłam zataić…
– Zataić co? Rixa!
– Nie dopadłam Bożyczki. Po tym uderzeniu miałam zawroty głowy, rzygałam… A łajdak zna czary translokacyjne, potrafi przenieść się w przestrzeni. Umknął mi bez trudu. Jedno, co mi się udało przechwycić, to jego wiadomość dla ciebie. Twoją, jak sądziłam, zapłatę zdrajcy, Judaszowe srebrniki… Postanowiłam cię ukarać. Tym, że zataję…
– Mów!
– Twoja Jutta jest w Cronschwitz. W klasztorze dominikanek.
Słońce zaszło. I podpaliło horyzont złotoognistą purpurą.
* * *
Ze zmierzchem forsowanie Muldy musiano przerwać. Obawiano się tej nocy. Na lewym brzegu była dopiero połowa armii, dziesięć tysięcy ludzi z pół tysiącem wozów.
Gdy zapadła noc, niebo na północnym zachodzie rozjaśniła czerwona łuna. Fryderyk II Wettyn, elektor Saksonii, palił przedmieścia Lipska. By nie posłużyły husytom przy obleganiu miasta.
Była to jedyna aktywność, na jaką elektor się zdobył. Przed spiesznym wycofaniem się z armią na północ.
* * *
Nazajutrz, ósmego stycznia, przeprawiła się reszta Prokopowej armii. Wojska polne Sierotek, pięć tysięcy zbrojnych pod komendą Jiry z Rzeczycy. Sieroce kontyngenty miejskie pod wodzą Jana Kralovca. Prażanie Zygmunta Mandy z Kotenczyc. Wreszcie straż tylna, konne poczty wspierającej husytów szlachty czeskiej. Łącznie półtora tysiąca koni jazdy i więcej ośmiu tysięcy piechoty z wozami.
Husyci byli na lewym brzegu Muldy. Saksonia, Turyngia i Osterland były na ich łasce. Leżały u ich stóp.
* * *
Zza dalekich wzgórz kłębami wzbijał się czarny dym. To dopalały się przedmieścia Lipska.
– Principes Germaniam perdiderunt . – Pomurnik ściągnął chrapiącemu koniowi wodze, wskazał dymy. – Książęta doprowadzili ten kraj do zguby, wydali go na łup najeźdźcy. Pięć heretyckich armii maszeruje na Turyngię, Pleissenland i Vogtland, by zamienić te kraje w zwęgloną pustynię. Zaiste, siarka, sól, spalenizna po całej ziemi! Nie obsieją jej, nie zakiełkuje, nie urośnie na niej żadna roślina, jak w zagładzie Sodomy, Gomory, Admy i Seboim.
– Gladius foris, pestis et fames intrinsecus – potwierdził poważnie Łukasz Bożyczko, również słowami Pisma. – Miecz na zewnątrz, mór i głód wewnątrz. Kto znajdzie się na polu, zginie od miecza, a tego, co w mieście pozostanie, głód i mór pochłoną.
– A mogli rozbić ich podczas forsowania rzeki – pokręcił głową Pomurnik. – Mogli zgnieść ich, wybić do nogi, potopić. Jak to możliwe? Od szpiegów mieli podobno informacje o miejscu przeprawy. Tobie, diakonie, nic o tym nie wiadomo? Byłeś jakoby blisko książąt i biskupów, przybyłeś ze Śląska z jakimś poselstwem, nie będę pytał, z jakim, i tak nie zdradzisz. Ale byłeś tam przecie, gdy podejmowali decyzję. Dlaczego, wyjaśnij, podjęli tak złą i zgubną?
Bożyczko uniósł oczy, złożył dłonie, nie odplątując z nich wodzy.
– Wola nieba – powiedział. – Może Pan pokarał książąt obłędem i ślepotą? Może spadły na nich, jako kara, amentia et caecitas?
Pomurnik spojrzał nań koso, przysiągłby, że słyszał ton pogardliwej drwiny. Ale oblicze Bożyczki było istnym zwierciadłem pobożności, szczerości i pokory, w tej mieszance czyniąc fizjonomię niezbyt daleką od obrazu matołectwa.
– Nic więcej – spytał, nie spuszczając z diakona wzroku – do powiedzenia mi nie masz? Niczego nie wiesz? Niczego nie podejrzewasz? Choć byłeś przy książętach? I być może nawet widziałeś tego szpiega?
– Jestem duchownym – odrzekł Bożyczko. – Nie przystoi mi wtrącać się do spraw świeckich, nemo militans Deo implicat se negotii secularibus . Teraz zaś, panie, zwólcie, bym się oddalił. Mus mi kwapić się do Wrocławia. A może wy też tam wracacie? Moglibyśmy pospołu, byłoby raźniej, wedle przysłowia comes facundus in via …
– Facundia – przerwał ostro Pomurnik – nie dopisuje mi ostatnio, marny byłby ze mnie towarzysz podróży. Nadto, mam tu jeszcze parę spraw do załatwienia.
– Imaginuję – Bożyczko szybkim spojrzeniem obrzucił ustawiony za nimi w szyku oddział Czarnych Jeźdźców. – Kłaniam tedy, panie Grellenort. Niech wam Bóg da… To, na co zasługujecie.
– Dzięki ci – Pomurnik sięgnął do juków, dobył stamtąd manierkę – za błogosławieństwo, sługo Boży. Ja tobie też życzę szczęścia… Na miarę twej pobożności. Wypij ze mną w tej intencji.
Sam wypił pierwszy. Bożyczko obserwował go bacznie. Potem ujął podaną manierkę, pociągnął łyk.
– Z Bogiem, mości Grellenort.
– Nawzajem, mości Bożyczko.
Douce von Pack podkłusowała, stanęła obok Pomurnika z oszczepem w poprzek siodła. Oboje patrzyli, jak jadący na bułanej szkapie diakon znika za łysym grzbietem wzgórza.
– Teraz – przerwał milczenie Pomurnik – wystarczy odczekać. Prędzej czy później skaleczy się żelazem.
– Pewnie dziwi cię – podjął, nie przejmując się milczeniem dziewczyny – że poświęciłem na tego klechę ostatnią dawkę Perferro? Uszczuploną o łyk, który sam musiałem wypić, by nie nabrał podejrzeń. Dlaczego to zrobiłem? Nazwij to przeczuciem.
Douce nie odpowiedziała. Pomurnik nie był zresztą pewien, czy rozumie. Nie przeszkadzało mu to.
– Nazwij to przeczuciem – powtórzył, obracając konia i dając Jeźdźcom znak do wymarszu. – Intuicją. Szóstym zmysłem. Mów, co chcesz, ale ja mam tego Bożyczkę w podejrzeniu. Podejrzewam, że nie jest tym, za kogo chce uchodzić.