– Warto by wszak zadbać – zaznaczył Kromieszyn – by się Sasi o przeprawie nie zwiedzieli. Bo jeśli się psiepary zwiedzą…
– Będzie po nas – dokończył Kralovec.
* * *
– O, Reynevan! – Prokop wyrwał z rąk balwierza ręcznik, wytarł nim ogoloną twarz z resztek mydła. – Dobrze, że jesteś. Maść przyniosłeś?
– Przyniosłem.
– W samą porę. – Prokop odprawił balwierza gestem, ściągnął koszulę przez głowę. Ogolony, pachniał italskim mydełkiem z Savony.
– Krzyż boli jak zaraza. – Usiadł na pryczy, obrócił się. – Namaść mnie tym twoim magicznym mazidłem.
– Przez ten ból – hejtman poddał się nacieraniu – myśli zebrać nie mogę. A akuratnie mus myśleć. Byłeś dziś nad rzeką, wiesz, jak sprawy stoją. Przeprawa łatwa nie będzie, a my w czasie takiej przeprawy jak ten ślimak bez skorupy, byle wróbel zadziobie. Przecie to pojmujesz? Co? Reynevan?
– Jasne, że pojmuję.
– Uch – stęknął Prokop. – Niebiański to iście lek, ta maść, ból jak ręką odjął mija. Co ja bym bez ciebie począł, medyku? Nie strać mi się, Reynevan. Nie zapodziej i nie zagub.
Reynevan poczuł dreszcz, łowiąc w jego głosie dziwnie złowróżbną nutę. Director wojsk w polu wojujących spojrzał na obecnych dowódców, dał znak Kromieszynowi. Ten odłożył nóż, którym zrzynał półsurowe mięso z żeber upieczonego barana, wstał, podszedł do drzwi chaty, wyjrzał i rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje. Pozostali hejtmani też na chwilę zaprzestali konsumpcji, twarze mieli poważne i nieporuszone.
Reynevan wcierał maść.
– A więc, bracia hejtmani – Prokop podrapał się w świeżo ogolony policzek – zdecydowałem. Pojutrze o świcie zaczniemy przeprawiać się przez Muldę. W górze rzeki, brodem pod Kössern. Nikomu o tym ani słowa. To nie może wyjść poza tę izbę.
* * *
Obozowe ognie Taboru i Sierotek rozbłyskiwały aż po horyzont. Z zawieszonych nad żarem kociołków niosło wonią przeróżnej żołnierskiej strawy, wonią pomimo głodu nie nazbyt apetyczną. Reynevan szedł, rozmyślając, w stronę zabudowań folwarku, którego husyci nie spalili, chcąc mieć choć kawałek dachu nad głową. Tam spodziewał się zastać Szarleja i Samsona.
Zza mijanego wozu wychynęła nagle drobna postać. Poczuł nikły zapach rozmarynu.
– Rixa?
Zmaterializowała się tuż przy nim, szczelnie owinięta płaszczem, w ciasno przylegającym do głowy kapturze. Od razu przeszła do rzeczy. Głos miała zdecydowany i nieprzyjemny.
– Gdzie i kiedy Prokop będzie się przeprawiał przez Muldę?
– Ja też się cieszę, że cię widzę.
– Gdzie i kiedy będzie przeprawa? Nie każ mi powtarzać.
– Jednak powtórz, jeśli łaska. Chciałbym się wreszcie przekonać, czyjej sprawie służysz. Chciałbym mieć wreszcie pewność.
– Wiem – Rixa jakby go nie słyszała – żeś był przy tym, gdy decydowano o przeprawie. Na Muldzie są trzy brody. Jeden tu, pod Grimmą. Drugi poniżej, w Dornau. Trzeci powyżej, pod wsią Kössern. Który wybrał Prokop? Mów, Reynevan, ja nie mam czasu.
– Nic z tego.
– Posłuchaj. – Jej kocie oczy błysnęły w świetle pochodni, zajarzyły się jak u prawdziwego kota. – To rzecz ważna. Nie masz pojęcia, jak bardzo. Muszę wiedzieć. Mów, bo…
– Bo co?
Rixa nie zdążyła odpowiedzieć, nie zdążyła zareagować ni słowem, ni gestem, ni czynem. Zza wozu wyłonił się nagle szybki cień. Reynevan usłyszał tępy stuk uderzenia, głuchy jęk Rixy i odgłos padającego ciała. Chciał zareagować, nie zdążył. Usłyszał wypowiadane zaklęcie, zwęszył charakterystyczny dla magii zapach ozonu, poczuł, jak ogarnia go momentalny paraliż.
– Milcz – syknął Łukasz Bożyczko. – I nie rób niczego, czego mógłbyś pożałować.
– Zabiłeś ją.
– Ale tam. – Diakon trącił Rixę nogą, zsunął z palców kastet. – Zrewanżowałem się tylko za Racibórz. Skruszyła mi wówczas dwa zęby. Ja miałem wzgląd na jej płeć, nie chciałem psuć urody choćby siniakiem. Przylałem jej w potylicę. Ale dość o głupstwach, ja tu w ważnej sprawie. Gdzie Prokop będzie przeprawiał się przez Muldę?
– Nie wiem.
– A czy wiesz – spytał po chwili milczenia Bożyczko – że twoja niewiedza może mieć bardzo przykre konsekwencje? Dla Jutty de Apolda?
– Idź precz – Reynevan głęboko odetchnął. – Apage . Zgiń, przepadnij. Nie pozwolę się dłużej zastraszać ani szantażować. Jest granica.
– Jest. Właśnie ją osiągnąłeś. Poważnie ostrzegam przed przekroczeniem.
– Nie wierzę w twoje groźby. Inkwizycja nie odważy się skrzywdzić Jutty.
– Inkwizycja nie. Ja tak. Dość tego, czas nagli. Reynevan, ostrzegam, ja mówię poważnie, nie dubituj, że zrobię to, co zapowiadam, nie zawaham się. Musisz się resolwować. Zdradzisz mi miejsce przeprawy, odzyszczesz Juttę, zwrócę ci ją. W przeciwnym razie nigdy już dziewczyny żywej nie ujrzysz. Stój spokojnie, zachowaj pacjencję, nie zmuszaj mnie do naniesienia uszczerbku tobie lub Żydówce. Trzymam obcas na jej szyi, w każdej chwili mogę zmiażdżyć tchawicę. Ciebie, jeśli postąpisz głupio, też zabiję. A potem każę zabić Apoldównę. Resolwuj się, a szybko. Czas nagli.
Obok przeszło kilku taborytów, ledwo zwróciwszy uwagę. Bitki, szarpaniny i porachunki na peryferiach należały do rzeczy zwykłych, do obozowej codzienności. Reynevan mógł, rzecz jasna, krzyknąć, zawezwać pomocy. Nie zawezwał.
– Uwolnisz… – odchrząknął. – Uwolnisz Juttę? Oddasz mi ją? Przysięgnij.
– Klnę się na zbawienie duszy. Gdzie przeprawa?
– Powyżej Grimma. W Kössern. Pojutrze o świcie.
– Jeśli mnie okłamujesz, twoja Jutta umrze.
– Mówię prawdę. Podjąłem decyzję.
– Podjąłeś mądrą – powiedział Łukasz Bożyczko.
I zniknął w mroku.
* * *
Po kilku chwilach Rixa zajęczała, poruszyła się. Uniosła na kolana. Znowu jęknęła, gwałtownym ruchem łapiąc się za głowę. Dostrzegła Reynevana.
– Powiedziałeś… – zachłysnęła się. – Powiedziałeś mu, gdzie?
– Musiałem. Jutta…
– Zabiję… – zerwała się, zachwiała. – Zabiję skurwysyna!
– Nie! On ma Juttę! Nie możesz!
Chciał chwycić ją za łokieć. Rixa wywinęła rękę, capnęła go za przegub, wygięła. Wrzasnął z bólu. Podstawiła mu nogę i obaliła na ziemię rzutem przez biodro. Nim zdołał się podnieść, przepadła w ciemnościach.
* * *
W stronę centrum obozu szedł jak ślepiec, zataczając się i potykając. Kilka razy wpadał na któregoś z taborytów, kilka razy nazwano go pijanym dupkiem i ciulem, kilka razy solidnie szturchnięto. Nie zwracał uwagi.
– Reynevan! – Kolejny potrącony chwycił go za ramiona, potrząsnął. – Hej! Właśnie cię szukam!
– Szarlej? To ty?
– Nie. Święta Perpetua. Co z tobą, u czarta? Oprzytomniej!
– Muszę… Muszę wam coś wyznać… Tobie i Samsonowi… Stało się coś…
Szarlej spoważniał natychmiast, rozejrzał się.
– Chodź.
* * *
Wysłuchali go na kwaterze, gryząc pieczoną rzepę, której zgromadzili duży zapas. Wysłuchawszy, milczeli długo. Samson kilka razy westchnął, kilka razy rozłożył ręce w geście rezygnacji. Nie powiedział jednak ani słowa. Szarlej intensywnie myślał.
– Cóż – rzekł wreszcie z ustami pełnymi rzepy. – Rozumiem cię, Reinmarze, bo na twoim miejscu też bym tak postąpił. Życie ma do siebie to, że bliższa koszula ciału. Pochwalam twój wybór. Zrobiłeś to, co w danej sytuacji zrobić należało. Postąpiłeś słusznie.
Samson westchnął i pokręcił głową. Demeryt nie przejął się. Przełknął rzepę.
– Postąpiłeś słusznie – powtórzył. – I prawdopodobnie powieszą cię za to, bo taki bywa zwykle los czyniących słusznie.
– Są – dodał po chwili – dwa sposoby, by z tej afery wybrnąć. Ale ponieważ uciekać nie chcesz, zostaje jeden. Musimy zostać bohaterami. Nawet wiem, gdzie, kiedy i jakim sposobem.
* * *
Nad Muldą wstawał świt, mętny od mgieł. Wezbrany nurt kipiał wirami, falą bryzgał na brzegi. Z wody unosił się opar.
Z zamglonego łęgu wynurzył się zbrojny oddział, z górą trzystu konnych. Prowadził rycerz Jan Zmrzlik ze Svojszyna, pan na zamku Orlik, w pełnej zbroi okrytej krótką jaką ozdobioną znanym i sławnym herbem, trzema pasami czerwonymi w polu srebrnym. Po jego prawicy podążał Przedbor z Pohorzilek, Morawianin, po lewicy Fritzold von Warte, najemnik, Helwet z kantonu Thurgau.
Jan Zmrzlik obrócił konia, zwrócił się twarzą ku swemu wojsku, przez chwilę wyglądało, że będzie chciał zagrzać przemową. Ale wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane już wcześniej. O Bogu. O sprawie. O poświęceniu. O misji. I o tym, co zależy od oddziału. Od nich.
Od nich, od oddziału, zależy los całego wojska i całej operacji. Mają sforsować Muldę, rozpoznać lewy brzeg, szybkim marszem osiągnąć i opanować bród w Kössern.
I utrzymać go. Ubezpieczyć przeprawę. Za wszelką cenę.
– W rzece – Szarlej trącił Reynevana kolanem – trzymaj się mnie i Samsona. Paskudnie wygląda ta woda.
– Pora poczynać – skinął Jan Zmrzlik. – Bóg z nami, bracia!
Sam pierwszy wparł konia w rzekę. Za nim bez wahania pospieszyli Przedbor i von Warte, za nimi Reynevan, Szarlej i Samson, za nimi kilkudziesięciu innych, za nimi reszta, biało burząc wodę. Straciwszy dno pod kopytami, puścili się wpław.
Prosto początkowo płynące konie uderzył prąd, zaczęło je znosić. Kurczowo trzymający się grzywy Reynevan z przerażeniem zobaczył, jak kilku konnych porwało i uniosło w mgłę. Ubódł konia ostrogami. Obryzgała go woda, przerwał się ku niemu Samson, wsparł, dołączył Szarlej, wszyscy razem przeciwstawili się rzece. Pozostali jeźdźcy też jęli kupić się do siebie i dawać sobie wzajem oparcie. Mimo tego co i rusz kogoś porywało, coraz to zakrzyczał człowiek, coraz panicznie zakwiczał koń. Byli na środku rzeki, nurt rwał tu z szaloną siłą.