– Jak się ma ojciec święty Marcin V? Nie widać po nim jakich oznak? Bo to, widzisz, wieszczą, że już niewiele życia mu ostało.
– Kto tak wieszczy?
– Wieszczki. Opuściwszy Rzym, udałeś się pono do Szwajcarii? I cóż tam we Szwajcarii?
– Ładnie tam. Sery też mają dobre.
– I piechotę. – Biskup gestem przepędził pachołka z misą, przywołał drugiego, z obszytą futrem opończą. – Piechotę też mają dobrą. Może użyczą z tysiąc pik, gdy znowu z krucjatą na Czechy ruszymy? Rozmawiałeś o tym z nimi? Z biskupem Bazylei?
– Rozmawiałem. Nie użyczą. Krucjata, powiedzieli, dostanie baty. Jak zwykle. Szkoda żołnierzy.
– Sukinsyny. – Biskup owinął się opończą, usiadł. – Śmierdzące serowary. Wina, Grzesiu? Pij, nie lękaj się. Nie zatrute.
– Nie lękam się – Hejncze spojrzał na biskupa znad kielicha. – Regularnie przyjmuję magiczny mitrydat.
– Magia jest grzechem – zarechotał biskup. – Nadto są trucizny, na które nie ma odtrutki, żaden czar nie pomoże. Zapewniam cię, są takie. Opowiem ci kiedyś o nich. Ale teraz ty opowiadaj. Jakie wieści z Bambergu? Moi szpiedzy donoszą, że u biskupa Bambergu też byłeś. Co tam u niego?
– Rozumiem, że wasza dostojność nie pyta o jego zdrowie?
– Gówno mnie obchodzi jego zdrowie. Pytam, czy dołączy do krucjaty? Czy da zbrojnych, działa, strzelby? Ilu, ile?
– Jego wielebność Fryderyk von Aufsess – twarz inkwizytora była poważna jak zapalenie płuc – unikał jednoznacznej odpowiedzi. Inaczej mówiąc, kręcił. Cóż, krętactwo zdaje się być trwale i nierozerwalnie związane z mitrą biskupią. Zza krętactw wyziera jednak prawda, wyziera, jak mówią klasycy, niczym dupa z pokrzywy. Prawda taka, że bliższa koszula ciału. We Frankonii i w Bawarii motłoch miejski się burzy, chłopstwo się rozzuchwala. Z Francji płyną wieści o Dziewicy, o Jehanne d’Arc, świętej bożej bojowniczce. Szerzy się plotka, że gdy La Pucelle skończy z Anglikami, na czele ludowej armii weźmie się za panów i prałatów. A husyci? Husyci od Bambergu są daleko, nikt się ich w Bambergu nie lęka, nikt nie wierzy, by tam zdołali dojść, a nawet gdyby, to mury miasto ma wysokie i mocne. Słowem, Bambergu husyci ani ziębią, ani grzeją, niech się husytami przejmują ci, co mają powody. To własne słowa jego wielebności biskupa Fryderyka.
– Pies go trącał, starego durnia. A arcybiskup Magdeburga? Wszak i jego odwiedziłeś.
– Odwiedziłem. Arcybiskup metropolita Gunter von Schwarzburg zbyt jest rozsądny, by husytów lekceważyć. Udziału w krucjacie nie wyklucza, aktywnie nawołuje do sojuszy obronnych. Konsekwentnie formuje armię, ma już w tej chwili pod rozkazami więcej tysiąca ludzi. Wystąpiły jednak, rzeknę to szczerze, pewne problemy. Arcybiskup jest otóż mocno pogniewany. Na ciebie, biskupie Konradzie.
– O – skomentował jednosylabowo Konrad.
– Pogniewany jest – ciągnął Hejncze – za przyczyną osoby, która cieszy się twymi łaskami. Chodzi o Birkarta Grellenorta. Arcybiskup przedstawił mi długą listę zarzutów, nie będę nimi zanudzał, bo to większością rzeczy trywialne: morderstwa, gwałty, czarna magia. Również rabunki: arcybiskup Gunter oskarża Grellenorta o dokonaną we wrześniu roku 1425 kradzież pięciuset grzywien podatku. Największą wściekłość metropolity wzbudza jednak osoba jakiegoś nieludzia, jakiegoś sverga imieniem bodajże Skirfir, alchemika i czarownika, którego arcybiskup chciał męczyć i spalić, a którego Grellenort bezczelnie wykradł i uprowadził. By się nim posłużyć.
Biskup Konrad zarechotał. Hejncze zmierzył go zimnym wzrokiem.
– Tak, to dość śmieszne – przytaknął zimno. – I trywialne do mdłości. Ale to godzi w sojusz Saksonii ze Śląskiem, sojusz w obliczu husyckiego zagrożenia nieodzowny. Mogący decydować o śląskim być lub nie być. Chciałbym tedy wiedzieć, co wasza dostojność ma zamiar przedsięwziąć w tej sprawie.
Konrad spoważniał, wpił w inkwizytora oczy.
– W jakiej sprawie? – wycedził. – Nie widzę żadnej sprawy. Czyżbyś ty widział, Grzesiu? Czyżbyś chciał oznajmić mi, że Birkarta Grellenorta, choć to mój faworyt, a wedle gminnych plotek bękart, powinienem przegnać na cztery wiatry, wykląć, ogłosić banitą, sekretnie uwięzić lub zgładzić? Że powinienem uczynić to dla dobra sprawy, albowiem Birkart Grellenort to persona turpis , szkodząca naszym sojuszom i stosunkom z sąsiadami? Mógłbym ci odpowiedzieć, Grzesiu, że sojuszom i stosunkom szkodzą głupi i małostkowi dostojnicy kościelni, dąsający się jak dzieci, gdy się im odbierze zabawkę. Mógłbym, ale nie odpowiem. Odpowiem inaczej, odpowiem krótko a konkretnie: jeśli ktokolwiek, biskup, kardynał, sufragan czy inkwizytor, za jedno mi, spróbuje zaczepiać Birkarta Grellenorta, jak Bóg na niebie, ciężko tego pożałuje.
– Bóg na niebie – odrzekł bez mrugnięcia powieką Hejncze – wszystko widzi i wszystko słyszy. Taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Biada tym, którzy zło nazywają dobrem, a dobro złem, którzy zamieniają ciemności na światło, a światło na ciemności.
– Banały, Grzesiu, banały. Cytujesz Biblię jak wiejski proboszcz. Rzekłem, odczep się od Grellenorta, odczep się ode mnie. Poszukaj belki we własnym oku. A może wolisz inny biblijny cytat? Z listu do Koryntian może? Nie możecie pić z kielicha Pana i z kielicha demonów; nie możecie zasiadać przy stole Pana i przy stole demonów. Reinmar z Bielawy, mówi ci coś to nazwisko? Heretyk, którego we Frankensteinie osobistą interwencją ocaliłeś od bolesnego śledztwa? I tak długo ochraniałeś, aż zdołał uciec? Protegowałeś koleżkę. Bo to wszak twój druh, twój kompan, twój kamrat z uniwerku. Reynevan Bielawa, wyklęty heretyk i zbrodniarz, czarownik, nekromanta, persona turpis całą gębą. Zasiadałeś z nekromantą przy stole demonów, inkwizytorze. A kto z kim przestaje, takim się staje. Zainteresuje cię może, że pomieniony Bielawa miesiąc temu pojawił się we Wrocławiu.
– Reinmar Bielau? – Grzegorz Hejncze nie zdołał ukryć zdumienia. – Reinmar Bielau był we Wrocławiu? Czego tu szukał?
– A mnie skąd wiedzieć? – Biskup obserwował go spod opuszczonych powiek. – To rzecz inkwizytora, nie moja, śledzić Żydów, heretyków i apostatów, wiedzieć, co knują i z kim. I widzi mi się, Grzesiu, że ty wiesz, po co Bielawa tu przybył. Czego, a raczej kogo, tu poszukiwał.
* * *
Z pobliskiego kościoła Piotra i Pawła dolatywało paskudne, drażniące uszy klekotanie. Podczas trzech poprzedzających Wielkanoc dni nie bito w dzwony, wiernych zwoływały do świątyń drewniane kołatki.
– Hejncze nie wiedział – powtórzył Grajcarek, garbiąc się usłużnie. – Nie wiedział o tym, że Bielawa był we Wrocławiu. Nie wiedział też, po co był, w jakim celu. Grellenort był w rezydencji, w ukryciu, podsłuchiwał, a gdy inkwizytor poszedł, pokłócili się z biskupem. Biskup twierdził, że Hejncze udawał, że to ćwik i chytrus, w kurii rzymskiej w gierkach i knowaniach wyćwiczony. Grellenort zaś…
– Grellenort – wtrąciła w zamyśleniu mówiąca altem i pachnąca rozmarynem kobieta. – Grellenort był skłonny uznać, że Hejncze był zaskoczony szczerze i naprawdę.
* * *
– Był zaskoczony szczerze i naprawdę – powtórzył dobitnie Pomurnik. – Jestem tego absolutnie pewien. Z ukrycia rzuciłem na niego zaklęcie. Miał, jasna rzecz, blokadę, jakiś talizman ochronny, jego myśli przejrzeć nie zdołałem, ale gdyby udawał i zwodził, mój czar zdemaskowałby go. Nie, Kundrie, Grzegorz Hejncze nie wiedział o Reynevanie, zdumiała go informacja o nim, zaskoczył fakt, że Reynevan kogoś tu szukał. Trudno w to uwierzyć, ale wygląda, że Hejncze nic nie wie o Apoldównie. Co oznaczałoby, że to jednak nie Inkwizycja ją uprowadziła.
– Pospieszny wniosek – Kundrie zamrugała wszystkimi czterema powiekami. – Hejncze to nie Inkwizycja. Hejncze to trybik w machinie. A sam wszak biskup stara się, ile mocy, by trybik ten zdyskredytować i wyeliminować. Może wreszcie sukces odniosły intrygi? Może Hejncze już się w machinie nie liczy, lub liczy tak mało, że nie jest informowany? Może rzeczy dzieją się tam za jego plecami?
– Może, może, może – zagryzł wargi Pomurnik. – Dość mam już hipotez. Chcę konkretów. Arkana, Kundrie, arkana. Nekromancja i goecja. Specjalnie wysyłałem ludzi do Schonau, by wykradli osobiste rzeczy Apoldówny, przedmioty, których dotykała. Dostarczono ci je. I co?
– Zademonstruję. – Neufra ociężale uniosła się z karła. – Pozwól.
Pomurnik sądził, że wie, czego się spodziewać. Kundrie zwykle posługiwała się magią Longaevi. Zniechęcona zapewne brakiem efektów, neufra przestawiła się jednak na magię używaną przez Nefandi. Pomurnik popatrzył i prędko przełknął wzbierającą w gardle ślinę.
Na stole ułożony był okrąg z długiego pasa skóry, zdartej podobno z żywego człowieka. Na pasie, wyznaczając wierzchołki trójkąta, umieszczone były koźle rogi, zmumifikowany nietoperz i kocia czaszka. Nietoperz został utopiony we krwi, kota zaś przed zabiciem karmiono ludzkim mięsem. Co robiono z kozłem, Pomurnik wolał nie wiedzieć. W środku okręgu, przybita do blatu żelaznym hufnalem, leżała trupia głowa, cieknąca już i śmierdząca gorzej niż lekko. Oczy, psujące się najszybciej, Kundrie zdążyła już wydłubać, a oczodoły zasmarować woskiem. Okolice ust trupiej głowy były zwęglone, wargi zwisały w poskręcanych strzępach, pozwijanych jak zbutwiała kora. Przed trupią głową leżała para trupich dłoni, również przygwożdżonych do blatu. Między dłońmi spoczywało coś, co obdarto ze skóry i zmasakrowano: duży szczur lub mały pies.
– Dostarczony mi szalik – Kundrie zademonstrowała kawałek szarej wełny – przezornie pocięłam na części. To jest wszystko, co mi zostało. Spójrz.
Położyła szmatkę pomiędzy trupimi dłońmi. Dłonie drgnęły, zatrzepotały, ich palce zaczęły skręcać się nagle i wić jak robaki, jak gdyby usiłując uchwycić strzępek. Kundrie uniosła ręce i wyciągnęła je przed siebie, jej własne palce objęło niekontrolowane dygotanie, dokładnie imitujące ruchy dłoni przybitych do stołu.
– Iä! Iä! Nya-hah, y-nyah! Ngg-ngaah-Shoggog!
Trupie dłonie wpadły w istną furię, szarpiąc się na gwoździach i bębniąc o stół. Zwęglone wargi trupiej głowy poruszyły się. Ale zamiast słów, na które czekali, buchnął z nich gwałtowny siny płomień, jęzor ognia, paląc i momentalnie zamieniając strzępek szarego szalika w szczyptę szarego popiołu. Wszystko na stole znieruchomiało w rzeźnicką martwą naturę.