– Powtórzę. Ale wątpię, by słuchał. Biskup krakowski nieco inaczej pojmuje polskość. Trochę inaczej widzi też Niemców i ich cesarstwo. Pozwala sobie, wybaczcie śmiałe słowa, mocno wątpić w szczerość niemieckich intencji. Ma po temu podstawy.
– Czegóż więc – uniósł się w karle biskup – Zbyszko chce ode mnie? Hę? Po diabła cię tu przysłał, panie Łodzia? Szuka pomocy? Potrzebuje sprzymierzeńca? Przeciw marzącemu o koronie Witoldowi? A może przeciw coraz i wyżej podnoszącemu głowę Świdrygielle?
– Azaliż – uśmiechnął się Andrzej z Bnina – przymierze to rzecz aż tak zła, by mówić o nim z aż takim przekąsem? Zwłaszcza tu, na Śląsku? Nie przydałoby się wam przymierze rok temu, w 1428, kiedy Czesi Śląsk w popiół obracali? Nie przydałaby się wam wtedy pomoc zbrojna?? Nie sądzicie, że może się przydać, gdy zwali się na was następna husycka rejza? Bo przecież zwali się, nie dziś, to jutro. Czesi przyjdą. Dopalą, czego nie spalili, splądrują, czego nie splądrowali. Kto przeciw nim stanie? Jeden śląski książę zabity, reszta zastraszona. Rycerstwo zdemoralizowane. Sojusznicy się rozpierzchli, na najemników brak pieniędzy. Luksemburczyk z odsieczą nie przyjdzie. Pomyślcie, biskupie Konradzie, namiestniku Śląska. Nie przydałaby się w chwili rozpaczy pomoc? Pomoc, czyli… Interwencja?
Biskup wrocławski milczał długo.
– Pojąłem – wyrzekł wreszcie przeciągle. – Nareszcie pojąłem, o co wam idzie. Rozwiązana łamigłówka. Interwencja. Polskie wojsko na Śląsku. Krucjata na Czechy: nie. Ale na Śląsk: owszem. Niedoczekanie. Powtórz to Zbyszkowi, panie Bniński. Niedoczekanie.
Andrzej z Bnina milczał, nie spuszczając wzroku. Konrad wzroku nie spuścił również.
– Polskie mrzonki – wyrzekł wreszcie. – Polskie mrzonki o Śląsku. Prohusyccy, antyhusyccy, katolicy, prawosławni, wszystkim wam się Śląsk znów polskim śni. Furt Śląsk byście na powrót do Korony Polskiej włączali. Pojąć nie możecie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Wyzbyliście się Śląska sami, nie będzie już Śląsk polskim nigdy. Wiecie to wszak. A furt marzycie, mrzonki snujecie. Tylko czyhacie, by mi Śląsk siłą wyrwać!
– Na co – Andrzej z Bnina uśmiechnął się dość pogardliwie – wedle was, czyhamy? Na to, co zostało po 1428? Na wasze ruiny? Na dwadzieścia pięć spalonych miast, na setki osad w zgliszczach, na wypalone łany, na których nic nie urodzi się przez dziesięciolecia? Siłą, mówicie, Śląsk wyrywać wam zamierzamy? A na cóż nam siła? Śląscy książęta na wyprzódki pod polską protekcję się pchają. Bolko Wołoszek z Opolszczyzną pierwszy, za nim Cieszyn, Głogów, Oświęcim. A po następnej husyckiej rejzie dołączą i inni. Może wszyscy?
– Aleście zadufani – zgrzytnął zębami Konrad. – Polskie zadufki. Iście to specjalność wasza polska: zadufanie i kompletny brak umiejętności przewidywania.
– Umiejętność przewidywania – Andrzej z Bnina wyprostował się, rysy mu stwardniały – ocenia historia, a weryfikuje ją czas. A czas, z całym szacunkiem, dość boleśnie zweryfikował wasze własne umiejętności w tym względzie, cny biskupie wrocławski. Gdzież bowiem rozbiór Polski, w Pożoniu z Węgrami i Krzyżakami uknuty? Gdzie Ziemia Siewierska, Sieradz i pół Wielkopolski, które po rozbiorze wam miały przypaść? I wy o zadufaniu mówicie?
Konrad milczał, demonstracyjnie patrząc w bok.
– Wróćmy tedy – o ton złagodził głos Andrzej z Bnina – do przewidywań. Rzeknę wam, cny wrocławski biskupie, co przewiduje Zbigniew Oleśnicki, episkopus krakowski. A będzie to wypadków bieg następujący. Po następnej czeskiej rejzie połowa książąt śląskich przejdzie na husytyzm, a druga połowa schroni się pod skrzydła Władysława Jagiełły, króla polskiego. Papież, by zjednać sobie Jagiełłę, odwoła was z biskupstwa. A że Wrocław kościelnie podpada pod metropolię gnieźnieńską, waszego następcę w diecezji powoła Zbyszko Oleśnicki, a zatwierdzi król Polski. A Luksemburczyk, któremu tak wiernie służycie? Myślicie, że palcem w waszej sprawie kiwnie? Otóż nie. Nie kiwnie. Przyśle wam Order Smoka. Na otarcie łez. Jako to ma we zwyczaju.
Biskup milczał długo. Potem odwrócił głowę.
– Nagadaliście się – przemówił, patrząc Polakowi w oczy. – Napletliście, co siły. A w rezultacie i tak na moje wyszło. Pro- czy antyhusyccy, wszyscy jednako wrogami mi jesteście, cała nacja wasza. A Zbyszko Oleśnicki wrogiem moim najgorszym.
– Biskup krakowski – rzekł wolno Bniński – wrogiem waszym nie jest. I łacno tego może dowieść.
– Jak?
– Wyświadczając wam przysługę.
– W zamian za zgodę na polską interwencję?
– Dla chwały Bożej.
– No, no. I czymż to chce mi się Zbyszko przysłużyć?
– Informacją.
– Słucham pilnie.
– Biskup krakowski – ważył słowa Andrzej z Bnina – dobry katolik i herezji wróg nieprzejednany, ma swoich ludzi wśród Polaków, którzy husytom służą. Ma ich i wśród kupców, którzy z Czechami obchód prowadzą. Wiele dzięki temu zdobył informacji. W tym jedną ważną dla was. Dla Śląska. Dotyczącą działającej na Śląsku husyckiej siatki szpiegowskiej.
– Z husyckimi szpiegami – wydął wargi Konrad – sami sobie radzimy.
– Czyżby? – uśmiechnął się Polak. – Jest jeden, z którym poradzić sobie wszak nie możecie.
* * *
Dzień nie różnił się niczym od innych dni powszednich. Znad Młynówki dolatywały przekleństwa flisaków, z przykościelnej uliczki łomot toczonych beczek i stuk młotków, z zaułka okrzyki kramarzy, z jatek bek owiec i kwik świń. W gwarze miasta ginął monotonny głos magistra i głosy powtarzających lekcję uczniów. Choć głosy te były ledwie słyszalne, Wendel Domarasc wiedział, jaką lekcję powtarzali uczniowie. W szkole kolegiackiej Świętego Krzyża w Opolu piastował wszak stanowisko rektora. Sam układał szkolny program.
Si vitam inspicias hominum, si denique mores,
Cum culpant alios, nemo sine crimine vivit.
Przed tym, co się stanie, ostrzegł go instynkt. Wendel Domarasc zerwał się zza stołu, chwycił raporty agentów i cisnął je w ogień. Na sekundę przed tym, zanim wyleciały z zawiasów wyłamywane drzwi, magister dobył z kredensu niebieski flakonik. Zdołał wypić zawartość, nim wpadający do izby drabi wykręcili mu ręce, chwycili za włosy i przygięli głowę. Rektor zacharczał.
– Puście go.
Choć nigdy go przedtem nie widział, Domarasc z punktu wiedział, kto przed nim stoi. Domyślił się tego po czarnym odzieniu, czarnych, sięgających ramion włosach. Po dziwnej, ptasiej jakby fizjonomii. I wejrzeniu diabła.
– Z trucizną – Pomurnik podniósł niebieski flakonik, obrócił w palcach – jest jak z kobietą. Po dwakroć jak z kobietą. Primo: nie można ufać, zdradzi i zawiedzie, gdy najbardziej jej potrzebujesz. Secundo: trzeba często wymieniać. Na nową i świeżą, bo zestarzała traci wszelki walor.
– Nie uciekniesz mi w śmierć – dodał z paskudnym uśmiechem. – Twoja zwietrzała trutka nie zabije cię. Co najwyżej dostaniesz rozwolnienia. I bólu brzucha. Już cię, widzę, zaczyna skręcać. Posadźcie go, bo upadnie.
Drabi przeszukiwali izbę, a czynili to z zauważalną wprawą. Pomurnik zamknął okno, odcinając komnatę od gwaru ulicy. Głosy powtarzających lekcję uczniów przybrały przez to na sile. Można było już rozpoznać słowa.
Nolo putes pravos homines peccata lucrari;
Temporibus peccata latent, sed tempore parent.
– Disticha catonis – rozpoznał Pomurnik. – Nic się nie zmienia. Od wieków wbijacie szczeniakom do głów mądre sentencje, w kółko te same. Ty także, bakałarzu, obrywałeś wszak niegdyś rózgą w takt tych dwuwierszy. Ale, jak się okazuje, nie dość mocno bito. Poszła w las nauka, wywiało z głowy katońską mądrość. Temporibus peccata latent, sed tempore parent . A ty co, myślałeś w nieskończoność kryć się przed nami ze swym procederem? Panie szpiegu nad szpiegami, osławiony Cieniu, człowieku bez twarzy? Miałeś nadzieję na wieki pozostać bezkarny? Płonna to była nadzieja, Domarasc, płonna. Innymi słowy: Porzuć wszelką nadzieję. Nadzieja matką głupich.
Pochylił się, z bliska zajrzał szpiegowi w oczy. Choć skurcze żołądka niemal pozbawiały go przytomności, Wendel Domarasc zdobył się na to, by odpowiedzieć spojrzeniem. Spokojnym, twardym i lekceważącym.
– Spes – odrzekł spokojnie – una cominem nec morte relinquit .
Pomurnik milczał chwilę, po czym uśmiechnął się. Bardzo paskudnie.
– Katon – powiedział, przeciągając słowa – nie pojadł wszystkich rozumów. W szczególności o nadziei mniemanie miał wygórowane. Widocznie przez brak doświadczeń. Nigdy, wnoszę, nie trafił do piwnic wrocławskiego ratusza i mieszczącej się tam izby tortur.
Wendel Domarasc, główny rezydent husyckiego wywiadu na Śląsku, milczał długo, walcząc ze spazmami trzewi i zawrotami głowy.
– Rzecze filozof… – wypowiedział wreszcie, patrząc w czarne oczy Pomurnika. – Rzecze filozof, że cierpliwość to największa z cnót. Wystarczy siąść nad brzegiem rzeki, siąść i czekać. Trup wroga z pewnością przypłynie, prędzej czy później. Będzie można na trupa popatrzeć. Jak prąd nim obraca. Jak go rybki podszczypują. Wiesz, co zrobię, Grellenort, gdy się już to wszystko skończy? Usiądę sobie na brzegu rzeki. I będę czekał.
Pomurnik milczał długo. Jego ptasie oczy nie wyrażały absolutnie niczego.
– Zabrać go – rozkazał wreszcie.
* * *
Inkwizytor Grzegorz Hejncze złożył dłonie i skrył je pod szkaplerzem. Szkaplerz, podobnie jak habit, był świeżo prany, pachniał ługiem. Zapach uspokajał. Pomagał się uspokoić.
– Pragnę – głos inkwizytora był spokojny – pogratulować waszej dostojności ujęcia husyckiego szpiega. To sukces. Rzecz z wielką korzyścią pro publico bono .
Biskup Konrad ochlapał wodą twarz, przyłożył palec do nosa, wysmarkał się do misy. Wziął ręcznik z rąk pachołka.
– Mówią – wytarł się i znowu wysmarkał, tym razem w ręcznik – że byłeś w Rzymie?
– Jeśli mówią – Grzegorz Hejncze wdychał zapach ługu – to pewnie byłem.