Литмир - Электронная Библиотека

– Ja.

Allerdings spojrzał na Reynevana badawczo.

– Bardzo niemądrze uczyniłeś – powiedział – przychodząc tu i pytając. Jeszcze głupsza była ta awantura. Tu często zaglądają szpicle, mogli cię zapamiętać. Chociaż, po prawdzie, fizjonomię masz… Trudną do zapamiętania. Bez urazy.

– Bez urazy.

– Wracam do izby. – Allerdings poruszył chudymi ramionami. – Ktoś mógł widzieć, jak za wami wychodzę, a mnie zapamiętać łatwiej. Spotkajmy się jutro. Na Milickiej, w piwnicy „Dzwon Grzesznika”. W tercję. A teraz z Bogiem. Zmykajcie stąd.

* * *

Spotkali się. Dziewiętnastego lutego, w sobotę przed niedzielą Reminiscere. Na ulicy Milickiej, w piwnicy „Dzwon Grzesznika”, uczęszczanej głównie przez czeladników ludwisarskich, teraz, w porze tercji, raczej pustej. Zaraz na wstępie Reynevan chciał ogródkowo objaśnić, o co w sprawie chodzi. Allerdings nie pozwolił na to.

– Wiem ze szczegółami – przerwał, nim Reynevan zdążył rzecz rozwinąć – o co w sprawie chodzi. Szczegóły wyłuszczył mi nasz wspólny znajomy, kanonik Beess, do niedawna prepozyt w kapitule katedralnej. Czynił to, przyznam, z wielką niechęcią, zdecydowany strzec ciebie i twoich sekretów. Wiedział jednak, że bez tego nie mógłbym przygotować akcji.

– Szczegóły poznałeś zatem – domyślił się Reynevan. – A akcję przygotowałeś. Przejdźmy tedy do detali. Czas nagli…

– Co nagle – przerwał zimno Allerdings – to po diable, jak mawiają Polacy. Przed detalami warto rozważyć pewien problem ogólniejszy. Mogący mieć na detale wpływ. I to zasadniczy.

– Jakiż to problem?

– Taki, czy zaplanowana akcja w ogóle ma sens.

Reynevan milczał czas jakiś, bawiąc się kubkiem.

– Czy akcja ma sens – powtórzył wreszcie. – Jak proponujesz to ustalić? Będziemy głosować?

– Reynevan – nie spuścił wzroku Allerdings. – Jesteś husytą. Jesteś zdrajcą. W tym mieście jesteś znienawidzonym wrogiem, znajdujesz się w samym centrum wrogiego obozu. Budzisz wstręt jako kacerz, zaprzaniec wiary, którego ledwie cztery tygodnie temu przy biciu w dzwony obłożono w tym mieście anatemą. Jesteś tu zwierzyną łowną, jagnięciem wśród stada wilków, wszyscy na ciebie dybią i polują. Ten albowiem, kto cię zabije, zyska sławę, podziw, prestiż, odpuszczenie grzechów, wdzięczność władz, nagrodę pieniężną i powodzenie u płci pięknej. I wreszcie cię upolują, chłopcze. Nie ocali cię magia, którą się maskujesz, na magię są sposoby, gdy się dobrze wpatrzeć, widać spod kamuflażu twą prawdziwą facjatę. Rozpoznanego na ulicy zmasakrują w akcie samosądu. Albo wezmą żywcem i sprawią na szafocie. Tak będzie, każdy kolejny dzień przebywania we Wrocławiu nieuchronnie ten moment przybliża. A ty, miast co żywiej brać nogi za pas, chcesz podejmować szaleńcze działania. Odpowiedz mi więc, z ręką na sercu, jeśli to możliwe: ma to sens?

– Ma.

– Rozumiem. – Teraz na Allerdingsa przyszła kolej chwilę pomilczeć. – Wszystko jasne. Dla ratowania dziewicy w opresji idziemy na każde ryzyko. Na każde szaleństwo. Nawet na takie, które nic nie da.

– Nie da?

– Śledząc będącego naszym celem osobnika, poznałem go co nieco. Jego charakter. I powiem ci, co myślę: nic od niego nie uzyskasz. Typ albo cię zdradzi i wyda, albo okłamie i wywiedzie w pole, pośle na poszukiwanie tej twojej Jutty gdzieś za wyimaginowane góry.

– Nasza rzecz – nie spuścił wzroku Reynevan – sprawić, by bał się tak postąpić.

– To jest do załatwienia – uśmiechnął się Allerdings, po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia rozmowy. – Dobra, co miałem powiedzieć, powiedziałem, teraz jako żywo czas przejść do detali. Nie tracąc czasu: opierając się na nieocenionych wskazówkach kanonika Beessa, dowiedziałem się, czego trzeba. Wiem gdzie, wiem kiedy, wiem jak. Wiem też, że nie obyć się nam bez pomocy. Jako żywo potrzebny nam trzeci. I to nie ten twój aptekarz, bo to, czego się podejmujemy, to rzecz nie dla aptekarzy. Lada chwila zjawi się tu niejaki Jasio Kminek. Sam powiedziałeś: trzeba sprawić, by nasz klient się bał. A Jasio Kminek to wybitny specjalista. Istny wirtuoz w wybijaniu zębów.

– Po co więc – uniósł brwi Reynevan – było to całe poprzednie krasomówstwo? Skoro wiedziałeś, że i tak nie zrezygnuję? Inaczej wszak nie angażowałbyś wirtuozów.

– Pogadać czułem się w obowiązku. A przewidywać umiem.

* * *

Z Jasia Kminka było wielkie, mierzące siedem stóp z hakiem chłopisko, istny stolin. Stolin przywitał się, wypił piwo, beknął. Usilnie starał się sprawiać wrażenie ciolkowatego prostaka. Zdradzała go jednak mowa, gdy mówił. I inteligentne iskierki w oczach, gdy słuchał.

– Będziemy pracować przy Świętym Maurycym – skonstatował, wysłuchawszy. – Chodzi o Walona? Niezbyt chętnie zadzieram z czarownikami.

– Nie zadrzesz.

– Robota mokra?

– Raczej nie. Co najwyżej trzeba będzie kogoś obić.

– Ciężko? Z trwałym skutkiem?

– Niewykluczone.

– Jasne. Moja stawka to ćwierć grzywny srebra. Albo ekwiwalent w dowolnej walucie. Stoi?

– Stoi.

– Kiedy robota? Jestem człowiekiem pracy…

– Wiemy. I wirtuozem.

– Pracuję w piekarni – zaakcentował dobitnie Jasio Kminek. – Muszę na dany czas wziąć wolne. Po temu i pytam: kiedy?

– Za trzy dni – rzekł Allerdings. – We wtorek. Księżyc będzie w pełni. Nasz klient preferuje wtorki i jasne noce.

* * *

Oparty plecami o słup ojciec Felicjan wzdychał, jęczał, stękał. Czucie w nogach wracało mu powoli, odrętwienie zastępował narastający ból. Ból na tyle dokuczliwy, by przeszkadzał w koncentracji. Z trudem kojarzył i pojmował, co do niego mówią. Stojący nad nim napastnik, ten z twarzą pospolitą do obrzydliwości, musiał więc powtarzać. Widać było, że go to złości.

– Inkwizycja – mówił sykliwie – uprowadziła i tajnie więzi dziewczynę. Pannę Juttę Apoldównę. Masz się dowiedzieć, gdzie jest więziona.

– Panie dobry – zachlipał ojciec Felicjan. – Jakżeż mnie to sprawić? Toć ja robak nędzny… Nic nie znaczę… A że u biskupa służę? A któżem to ja u biskupa? Sługa, pachołek chudy… A to, o co wam idzie, panie, toć to rzecz nie biskupia, ino Oficjum Świętego… Gdzież mnie do Oficjum, gdzież do ich spraw tajemnych? Co ja o tym wiedzieć mogę?

– Wiedzieć możesz – syknął napastnik – tyle, ile podsłuchasz, podejrzysz i wywęszysz. A to, żeś mistrzem w tym fachu, rzecz nie tajna. Mało masz równych w podsłuchiwaniu, podglądaniu i węszeniu.

– Któżem ja jest? Jam sługa… Jam nikt! Pomyliliście mnie z kimsiś…

– Nie pomyliłem. Jesteś Hanys Gwisdek, popularnie zwany Weszką. Obecnie ojciec Felicjan, zrobiony przez biskupa altarystą w dwóch kościołach naraz, u Świętej Elżbiety i u Świętego Michała. W nagrodę za szpiclowanie i donoszenie. Prawda, ojcze spowiedniku? Donosiłeś kanonikowi Beessowi, potem donosiłeś na Beessa. Teraz donosisz na Tylmana, na Lichtenberga, na Borschnitza, na innych. Biskup obiecuje ci za donosy dalszą karierę, awanse w hierarchii, dalsze smakowite prebendy. Jak myślisz, wywiąże się biskup z przyrzeczeń? Gdy dowie się o tobie prawdy? To, że kurwisz się z Walonkami, i to w poście, biskup pewnie ci wybaczy. Ale co zrobi, gdy się dowie, że na niego, biskupa, też donosisz, z nie mniejszym zapałem? Inkwizytorowi Grzegorzowi Hejnczemu?

Ojciec Felicjan głośno przełknął ślinę. Długo nic nie mówił.

– To, co chcecie wiedzieć – wymamrotał wreszcie – to tajemna rzecz Inkwizycji. Tycząca herezji. Sekret wielki…

– Wielkie sekrety – napastnik był słyszalnie zniecierpliwiony – też da się wywęszyć. A im większy sekret, tym większa nagroda. Tu, spójrz, jest dwadzieścia reńskich. Daję ci je, są twoje, gdy cię wypuszczę, możesz je sobie wziąć. Bez żadnych zobowiązań. Jeśli jednak dostarczysz mi informacji, jeśli mnie nimi zadowolisz, dostaniesz pięć razy tyle. Sto florenów, Gwisdek. To jest pięć razy więcej, niż prebendy, które teraz masz rocznie z obu twoich altarii. Pomyśl więc, pokalkuluj. Może warto jednak się wysilić.

Ojciec Felicjan przełknął ślinę po raz drugi, a oczy błysnęły mu lisio. Napastnik o pospolitej aparycji schylił się nad nim, zaświecił w twarz latarnią.

– Wiedz jednak – wycedził – że gdybyś zdradził… Gdybyś mnie sprzedał, gdyby mnie ujęto… Gdyby spotkała mnie jakakolwiek zła przygoda, gdybym zachorował, zatruł się jedzeniem, zadławił ością, utonął w gliniance lub wpadł pod rozpędzony wóz… Wtedy, spowiedniku, możesz być pewien, że pewne dowody trafią do ludzi, którym zaszkodziłeś. Którym wciąż próbujesz szkodzić. Wśród tych ostatnich do Jana Sneschewicza, wikariusza biskupiego. Wikariusz to człek zawzięty, wiesz o tym dobrze. Gdy dowie się pewnych rzeczy… Wyłowią cię z Odry, Gwisdek. Nim trzy dni miną, wyłowią twego spuchniętego trupa na Jazie Sokolnickim. Pojmujesz to, prawda?

Ojciec Felicjan pojmował. Skurczył się i skwapliwie pokiwał głową.

– Masz na zdobycie informacji dziesięć dni. To termin nieprzekraczalny.

– Postaram się… Jeśli się uda…

– Lepiej, by się udało. Dla ciebie lepiej. Jasne? A teraz jesteś wolny, możesz iść. Aha, Gwisdek…

– Tak, panie?

– Nie łaź po nocy. Liczę na ciebie, więc szkoda by była, gdyby ci tu gdzieś poderżnęli gardło.

* * *

W oknie domu Ottona Beessa na Szewskiej nadal nie było żółtej zasłonki. Reynevan nie spodziewał się jej tam zresztą ujrzeć. Nie po to tu przyszedł. Po prostu przez Szewską wypadła im droga.

– Czy wiesz, dokąd wyjechał kanonik? Do siebie, do Rogowa?

– Allerdings – potwierdził Allerdings. – Nie wykluczam, że na długo. We Wrocławiu niemiła wytworzyła się dlań aura.

– Z mojego po trosze powodu.

– Może urazi to twą pychę – Allerdings spojrzał na niego znad ramienia – ale ci to powiem: nazbyt sobie pochlebiasz. Jeśliś i był pretekstem, to tylko jednym z wielu. I nie najważniejszym. Biskup Konrad już od jakiegoś czasu krzywo patrzył na kanonika Ottona, wciąż szukał okazji, by zrobić mu koło pióra. Wreszcie, wystaw sobie, pogrzebał w genealogii i uznał kanonika za Polaka. Nie żaden to Beess, ogłosił, lecz Bies. Najzwyklejszy w świecie polski Bies. A dla polskich Biesów nie ma miejsca w diecezji wrocławskiej. Zamarzyła się polskiemu Biesowi prałatura w katedrze? To niechaj rusza do Gniezna albo Krakowa, tam też są katedry.

12
{"b":"89095","o":1}