– Katedry, jeśli chodzi o ścisłość, ma Polska jeszcze w Poznaniu, Włocławku, Płocku i Lwowie. A Beessowie, również ścisłości gwoli, nie są Polakami. Ród wywodzi się z Chorwacji.
– Chorwacja, Polska, Czechy, Serbia czy inna Mołdawia – wydął wargi Allerdings – to dla biskupa jeden pies, jeden Bies i jedna cholera. Wszystko nacje słowiańskie. Wrogie. Źle do nas, dobrych Niemców, nastawione.
– Ha, ha. Wielce śmieszne.
– Jako żywo. A wiesz, co jest paradoksem?
– Nie wiem.
– To, że szkodząc kanonikowi, biskup szkodzi sam sobie. Otto Beess był we wrocławskiej kapitule praktycznie jedynym wciąż popierającym biskupa w kwestii nieograniczonej władzy papieża; reszta prałatów i kanoników coraz otwarciej deklaruje koncyliaryzm. Biskup intrygami pozbywa się stronników, marnie się to może dla niego skończyć. Sobór w Bazylei coraz bliżej. Wiele zmian może ten sobór przynieść… Czy ty mnie słuchasz? Co tam robisz?
– But czyszczę. W gówno wdepnąłem.
* * *
Wrocław od wiosny roku 1428 był wyspą w morzu wojny, oazą w pustyni wojennej destrukcji. Choć odgrodzona od świata nurtami Oławy i Odry, choć broniona potężnymi murami, śląska metropolia daleka była od pławienia się w błogim luksusie bezpieczeństwa i pewności jutra. Wrocław zbyt dobrze pamiętał ubiegłą wiosnę. Pamięć była żywa i tak realna, że niemal namacalna. Żyły w niej łuny płonącego Brzegu, Ryczyna, Sobótki, Gniechowic, Środy i oddalonych o zaledwie dwie mile Kątów. Wrocław pamiętał początek maja, gdy z murów miejskich patrzył na armię Prokopa Gołego oczami łzawiącymi od dymów palących się Żerników i Muchoboru. A sześć tygodni nie minęło, jak od południa szły w dół Odry Sierotki, jak wszystkie dzwony metropolii w zgrozie obwieszczały ich podejście pod odległą o zaledwie dzień drogi Oławę.
Wrocław był wyspą w oceanie wojny, oazą w pustkowiu zgliszcz i popiołów. Ziemie na południe od Wrocławia stały się wyludnionym pogorzeliskiem. Za murami Wrocławia, w czas pokoju dającymi schronienie piętnastu tysiącom ludzi, terxaz poszukało azylu niemal drugie tyle. Wrocław tłoczył się, egzystował w ścisku. W atmosferze niepewności i zagrożenia. W aurze paraliżującego strachu. I powszechnego donosicielstwa.
Winę ponosili wszyscy: biskup, prałaci, inkwizycja, władze miejskie, patrycjat, rycerstwo, kupcy. Wszyscy. Ci, którym na bezpieczeństwie miasta naprawdę zależało. Ci, którzy widzieli husyckiego szpiega za każdym węgłem i ze zgrozą wspominali rok miniony: otwarte zdradą bramy Frankensteinu i Rychbachu, zdobyty podstępem zamek na Ślęży, spiski w Świdnicy, dywersję w Kłodzku. Ci, którzy liczyli, że nagonka na szpiegów wypłoszy z ukryć tych faktycznych i prawdziwych. I ci, którzy w żadnych szpiegów nie wierzyli, ale którym psychoza strachu była bardzo na rękę. Wszyscy do donosicielstwa zachęcali, potęgując strach i popłoch, sprawiając, że panika wracała rykoszetem nienawiści i prześladowań. Zdrajcy, czarownice i husyci mogli wszak kryć się wszędzie, za każdym węgłem, w każdym kącie, pod każdym przebraniem. Podejrzany był każdy: sąsiadka, bo nie pożyczyła sita, kramarz, bo wydał resztę oberżniętym skojcem, stolarz, bo paskudności gadał o proboszczu, proboszcz, bo pił, szewc, bo nie pił. Na to, by nań donieść, bezsprzecznie zasługiwał nauczyciel katedralny, magister Schilder, bo na murach kręcił się koło bombardy. Donosu wart był ponad wszelką wątpliwość rajca Scheuerlein, bo podczas mszy niedzielnej straszliwie spierdział się w kościele. Podejrzany był pisarz miejski, panicz Albrecht Strubicz, bo choć chorzał, to wyzdrowiał. Podejrzany był Hans Plichta, strażnik grodzki, bo wystarczyło na gębę spojrzeć, by zgadnąć: pijak, kurwiarz, łapownik i sprzedawczyk.
Podejrzany był żongler-joculator , bo igrce wyczyniał i szpasy, podejrzany był cieśla Kozuber, bo się z tych szpasów śmiał. Podejrzana była panna Jadwiga Banczówna, bo trefiła włosy i nosiła czerwone ciżemki. Pan Güntherode, bo używał imienia nadaremno. Podejrzenia budził był garbarz, bo śmierdział. I żebrak, bo śmierdział jeszcze gorzej. I Żyd. Bo był Żydem. A wszystko, co złe, to przecie przez Żydów.
Donosów i delacyj przybywało, koniunktura nakręcała się sama, rosnąc jak toczona śniegowa kula. Szybko doszło do tego, że najbardziej podejrzanymi stali się ci, na których nikt nie doniósł. Wiedząc o tym, niektórzy donosili więc sami na siebie. I na najbliższych krewnych.
Byłoby dziwne, gdyby w tej powodzi donosów nie znalazł się ani jeden donos na Reynevana. Ale znalazł się. I to niejeden.
* * *
Capnęli go na Placu Solnym, który przecinał, lawirując między kramami, w drodze na śniadanie. Śniadał „Pod Głową Maura” codziennie. Regularnie. Zbyt regularnie.
Capnęli go, wykręcili ręce, przyparli do straganu. Było ich sześciu.
– Reinmarze Bielau – powiedział beznamiętnie przywódca, trąc płaski i paskudnie zniekształcony chorobą nos. – Jesteś aresztowany. Nie stawiaj oporu.
Nie stawiał. Bo nie mógł. W głowie mu wirowało, z zaskoczenia był jak we śnie, nie bardzo pojmował, co zaszło. Jutta, myślał gorączkowo i nieskładnie. Jutta. Altarysta Felicjan wyśledzi miejsce uwięzienia Jutty. Ale jak ja się skontaktuję z altarysta? Sam będąc uwięziony? Lub martwy?
Dokoła zbierał się już i gęstniał tłum.
– Nuże – skinął ten ze zniekształconym nosem. – W pęta ptaszka. Nałóżcie mu więzy.
– Nałóżcie, nałóżcie! – Przez zbiegowisko przedarł się siwy dryblas w skórzanym kabacie i przy mieczu, w kompanii kilku zbrojnych. – A nałożywszy odstąpcie. Bo on jest nasz. Śledzimy go od paru dni. Pospieszyliście, dobra wasza. Ale ninie wydajcie go nam. Nasze prawa wyższe.
– Jak wyższe? – wziął się pod boki Nos. – W czym wyższe? Tu nie Ostrów Tumski, tu Wrocław! A we Wrocławiu nad radę miejską nic wyższego nie masz, we Wrocławiu rada rządzi. Ja więźnia z rozkazu panów rady aresztowałem i na ratusz go odstawiam. Prawiście, żem pospieszył. A wyście się spóźnili! Strata wasza, było raniej wstać. Kto pierwszy, ten lepszy! Tedy ruszajcie precz, panie von Hunt. Nie przeszkadzajcie w służbie!
– We Wrocławiu rządzi biskup – odparował Kuczera von Hunt. – Namiestnik króla Zygmunta, pana twego, łyku, i całej twojej rady. A ja biskupa osobę tu przedstawiam, bacz tedy, ratuszowy pachołku, do kogo mówisz. Kogo precz posyłasz. Ja aresztanta do biskupiego dworca doprowadzić rozkaz mam…
– A ja do ratusza!
– To jest – powtórzył gniewnie Kuczera – rzecz kościelna i chuj ratuszowi do niej. Nuże, nastąp się.
– Sam się nastąp!
Kuczera von Hunt warknął, sapnął, położył dłoń na mieczu. W tym momencie z napierającego coraz gęściej i szumiącego zbiegowiska wyskoczyła – a raczej wystrzeliła – drobna postać w burym chałacie. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, postać z rozpędu rzuciła się na Reynevana, wyrwała go z uścisku pachołków i zwaliła z nóg, przygniatając do ziemi. Zaskoczony Reynevan patrzył wprost w twarz postaci. Twarz szarą, nijaką i bezbrzeżnie pospolitą. Z pospolitego nosa i pospolitych ust ciekła krew. I jakaś ohydna kleista wydzielina.
– Ja na nich nasmarkam – wymruczała mu postać wprost do ucha miękkim kobiecym altem. – A ty uciekaj…
Pachołcy ratuszowi i ludzie von Hunta zdarli kobietę z Reynevana, szarpiąc nią, targając i potrząsając jak kukiełką. Kobieta obwisła nagle w ich rękach, przewróciła oczami. Rozkaszlała się spazmatycznie, zakrztusiła, zarzęziła. I nagle charknęła, plunęła i smarknęła. Bardzo obficie i nad wyraz rozbryzgliwie. Krew i śluzowate gluty gęsto upstrzyły twarze i odzienie otaczających.
– Maryjo Przenajświętsza! – zawył ktoś z ciżby. – To zaraza! Mór! Mór!
Powtarzać nie było potrzeby. Wszyscy wiedzieli, czym jest mors nigra, Czarna Śmierć, wszyscy wiedzieli, jak należy się przed Czarną Śmiercią bronić. Zasada była prosta, reguła jedna, brzmiała: fuge , uciekaj. Wszyscy – przekupnie, przechodnie, pachołkowie, biskupi zbrojni, Nos, von Hunt – rzucili się do panicznej ucieczki, przewracając i tratując wzajem. Plac Solny opustoszał w jednej sekundzie.
Został tylko Reynevan. Medyk. Klęczący nad zarażoną. Usiłujący rozewrzeć jej usta, ulżyć, usunąć blokujące gardło śluz i skrzepy. Na to nie ma żadnego zaklęcia, myślał gorączkowo i chaotycznie. Żadnego zaklęcia, żadnego czaru, żadnego amuletu. Żadna magia nie leczy, żadna nie zabezpiecza przed zarażeniem płucną formą dżumy… Bo to przecież forma płucna, wątpliwości nie ma, objawy są klasyczne, chociaż… Ona nie ma gorączki… Ma chłodne czoło… I ciało… Piersi… Jak to możliwe? Coś tu jest nie tak…
Kobieta o pospolitej twarzy odepchnęła jego ręce.
– Zamiast mnie obmacywać – wyrzekła spokojnie i wyraźnie – uciekajże, nieszczęsny głupku. Szybko. Zanim się połapią, że to była iluzja.
Nie kazał sobie dwa razy powtarzać.
* * *
Gdyby zdecydował się zmykać z Wrocławia jak stał, na piechotę, w jednym cienkim kabacie na grzbiecie, udałoby mu się. W mieście trwał popłoch i zamęt, ucieczka miała całkiem spore szanse na to, by się powieść. Ale Reynevanowi żal było dobytku i otrzymanego w prezencie od Dzierżki de Wirsing gniadoszka inochodźca. Okazał się niezdolny do tego, by bez mrugnięcia okiem i najmniejszego żalu porzucić dobra materialne. Krótko mówiąc, zgubił go materializm. Jak wielu przed nim.
Capnęli go w stajni. Opadli w momencie, gdy kulbaczył konia. O oporze nie mogło być mowy. Było ich zbyt wielu, z równym powodzeniem można by próbować walki ze sturękim Briareusem. W łatwym do przewidzenia finale Reynevan miał worek na głowie i więzy na rękach i nogach. Potem podniesiono go i niby pakunek wrzucono na wóz. I przywalono czymś miękkim a ciężkim, zapewne szmatami.
Strzelił bat, skrzypnęły osie, wóz podskoczył i poturlał się po wymoszczonej okrąglakami ulicy. Przywalony stertą szmat Reynevan klął i pluł sobie w brodę.
Zaczynała się podróż w nieznane.