Reynevan spojrzał mu w oczy. Urzędnik uśmiechnął się. Jedyne, co w nim było z kupca, to uśmiech właśnie. Ujmujący. Budzący zaufanie. Zachęcający do powierzenia interesów i pieniędzy. I podzielenia się sekretem. Ale Reynevan nie miał ochoty się dzielić. Urzędnik Fuggerów pojął to natychmiast.
– Rozumiem – niedbale skinął dłonią i sporo wartymi pierścieniami na palcach. – Są sprawy, o których nie mówimy… Na razie. Przejdźmy tedy do rzeczy.
Otworzył sekretarzyk.
– Kanonik Otto Beess – powiedział, podnosząc wzrok – raczył przed swym wyjazdem zaszczycić nas zaufaniem. Nie bez racji. Wiedział, że u Fuggerów bezpieczny jest za równo depozyt, jak i sekret. Nic nie jest w stanie zmusić naszej kompanii do wyjawienia powierzonego nam sekretu.
– Oto więc depozyty. List Ottona Beessa, zapieczętowany, pieczęć nienaruszona. Tu zaś zdeponowane przez Ottona Beessa sto guldenów. I dalsze sto, które mam waści wypłacić zgodnie z wczorajszym poleceniem pana Bartłomieja Eisenreicha… Raczy waść przeliczyć?
– Mam zaufanie.
– Słusznie, jeśli wolno zauważyć. A jeśli wolno doradzić, proszę nie brać całej sumy od razu.
– Za radę dziękuję. Biorę wszystko. Zaraz i natychmiast. Nie zamierzam tu wracać. Żegnam więc. Bo nie zobaczymy się już.
Urzędnik Fuggerów uśmiechnął się.
– Kto to może wiedzieć, panie Reinmarze z Bielawy? Kto to może wiedzieć?
* * *
Zaufanie Ottona Beessa do kompanii Fuggerów nie było bynajmniej bezgranicznym, list kanonika chroniły bowiem nie tylko pieczęcie. Treść była zredagowana tak zręcznie, że osobie postronnej wiele by nie powiedziała. Nie było w liście nic, co mogłoby stanowić dowód lub w inny sposób być użyte na szkodę nadawcy. Lub adresata. Nawet Reynevanowi, bądź co bądź znającemu kanonika dobrze, rozgryzienie kodu zajęło trochę czasu.
– Znasz może – spytał, nie podnosząc głowy – we Wrocławiu karczmę lub gospodę, w nazwie której jest ryba? Achillesie?
– We Wrocławiu – Achilles Czibulka oderwał się od liczenia ułożonych w słupki monet – jest sto karczm. Ryba, mówisz? Pomyślmy… Jest karczma „Pod Szczupakiem” na Menniczej, jest „Modry Karp” na Nowym Mieście… Tej ostatniej nie polecam. Jadło kiepskie, w mordę dostać niezmiernie łatwo… No, i jest też „Złota Rybka”… Za Odrą, na Ołbinie…
– Niedaleko leprozorium i kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic – rozszyfrował wciąż schylony nad listem Reynevan. – Locus virginis, aha! Wszystko jasne. „Złota Rybka”, mówisz? Muszę się tam udać, Achillesie. I to jeszcze dziś. Po nieszporach.
– Ołbin po nieszporach? Zdecydowanie odradzam.
– A jednak mi wypadnie.
– Nam wypadnie. – Unguentarius przeciągnął się, aż chrupnęły stawy w łokciach. – Nam obu. Idąc samotnie, możesz tam w ogóle nie dojść. Czy stamtąd cali wrócimy, to druga sprawa. Ale pójdziemy we dwójkę.
– Wpierw jednak – obrzucił spojrzeniem słupki monet na stole – trzeba zabezpieczyć fundusze. Szczodrze ci skapnęło, szczodrze, żebym tak zdrów był. Odjąwszy dług za amulet, twój majątek wynosi sto dziewięćdziesiąt trzy złote reńskie. Porwałeś kogoś, czy jak? Bo to rychtyk jak okup.
* * *
Nikłe światło zapalonej latarni ujawniło, że napastników jest trzech. Mieli na głowach worki z wypalonymi otworami. Jeden, istny stolin, miał wzrostu siedem stóp jak obszył, drugi też był wysoki, ale chudy, z małpio długimi rękami. Trzeci skrywał się w mroku.
Dławiący się kneblem ojciec Felicjan nie miał żadnych złudzeń. Szpiegowaniem i donosami zaszkodził mnóstwu ludziom, całe mnóstwo ludzi miało powody, by napaść go, porwać i wywrzeć zemstę. Okrutną, sadystyczną zemstę, proporcjonalną do doznanej skutkiem donosów szkody. Ojciec Felicjan zdawał sobie sprawę, że napastnicy zaraz zaczną robić z nim różne okropne rzeczy. Stojąca na uboczu stodoła, do której go zawleczono, znakomicie się do robienia takich rzeczy nadawała.
Altarysta nie miał ani złudzeń, ani nadziei. Ani wyjścia innego niż pójście na pełny i szaleńczy hazard. Mimo związanych rąk zerwał się jak sprężyna, pochylił głowę jak byk i runął w kierunku wrót.
Rzecz jasna, nie miał szans. Jeden z porywaczy żelazną ręką ucapił go za kołnierz. Drugi z mocą zdzielił w krzyże. Czymś twardym jak żelazo. Cios był tak silny, że ojcu Felicjanowi odebrało dech i władzę w nogach, odebrało momentalnie i tak nagle, że przez sekundę zdawało mu się, że leci, że unosi się w powietrzu. Runął na klepisko, miękki jak worek pakuł.
Światło latarni zbliżyło się. Zdrętwiały altarysta przez łzy zobaczył trzeciego z napastników. Ten nie był zamaskowany. Twarz miał pospolitą i nijaką. Bardzo nijaką.
W ręce trzymał długą i grubą skórzaną pytę. Pyta była wyraźnie ciężka. I metalicznie pobrzękiwała. Ojciec Felicjan słyszał brzęk, gdy napastnik zbliżył mu pytę do twarzy.
– To, czym przed chwilą oberwałeś – głos napastnika wydał mu się znajomy – to jest dwadzieścia złotych reńskich florenów. Możesz tymi pieniędzmi dostać jeszcze parę razy. Możesz je też mieć na własność. Wybór należy do ciebie.
* * *
Reynevan znał „Złotą Rybkę” z czasów, gdy praktykował w leprozorium Jedenastu Tysięcy Dziewic. Dlaczego ulokowaną opodal poznańskiego gościńca gospodę tak właśnie nazwano, pozostawało tajemnicą właściciela, a raczej właścicieli, tych bowiem, tradycjami sięgając czasów Henryka Probusa, gospoda zmieniła wielu. Rybki – złotej czy innej – próżno było w każdym razie szukać na szyldzie czy w wystroju. Szyldu karczma nie posiadała wcale, głównym zaś elementem wystroju był olbrzymi wypchany niedźwiedź. Niedźwiedź stał w karczmie, odkąd najstarsi bywalcy pamiętali, z biegiem lat coraz to bardziej tracąc na rzecz moli. Molom też przypadła zasługa ujawnienia pewnego sekretu: spod zeżartego przez nie futra wyjrzały oto wreszcie grube szwy, demaskujące zwierzaka jako wytwór sztuczny, zręcznie poskładany z kilku mniejszych niedźwiedzi i innych mniej lub bardziej przypadkowych elementów. Bywalców fakt ten nie zbulwersował jednak i nie przeszkadzał im.
Tego wieczora w „Złotej Rybce” również mało kto zwracał uwagę na niedźwiedzia. Cała uwaga szczelnie wypełniających izbę gości obrócona była na piwo i gorzałkę, a także, pomimo postu, na tłuste mięsiwa. Te ostatnie, pieczone nad węglami, wypełniały lokal miłym swędem i nieprzejrzanym dymem.
– Szukam… – Reynevan powstrzymał kaszel, przetarł łzawiące oczy. – Szukam człeka o nazwisku Hempel. Grabis Hempel. Wiem, że bywa tu często. A dziś?
– Azali – oberżysta spojrzał na niego skroś dym – jestem stróżem brata mego? Szukajcie, a znajdziecie.
Reynevan sposobił się już, by uraczyć karczmarza jakąś równie biblijną sentencją, ale Achilles Czibulka chrząknięciem zasugerował mu inne rozwiązanie. Wyciągnął więc z kalety i pokazał karczmarzowi złoty floren. Oberżysta więcej Biblii już nie cytował. Ruchem głowy wskazał kąt gospody. Za stołem, blat którego zapełniały gąsiorki i dzbanki, siedziały trzy dość swobodnie odziane – czy raczej rozdziane – niewiasty. I czterech mężczyzn.
Nie zdążyli podejść. Reynevan poczuł, jak coś przypiera go do kontuaru. Coś wielkiego. I śmierdzącego. Jakby wypchana maskotka lokalu. Odwrócił się z trudem.
– Nowe ludzie – przemówił, straszliwie zionąc cebulą i źle strawionym miechem, wielki i kudłaty typ z na wpół wyciągniętą z portek koszulą. – Nowe ludzie wkupne tu płacą. Obyczaj taki. Potrząśnij no kiesą, paniczyku. I postaw, bo spragnieniśmy.
Kamraci kudłatego, w liczbie trzech, zarechotali. Jeden brzuchem popchnął Achillesa Czibulkę. Ten dla odmiany śmierdział postnie. Rybą.
– Gospodarzu – skinął Reynevan. – Piwo dla tych panów. Po kuflu.
– Po kuflu? – wycharczał mu w twarz kudłaty. – Po kuflu? Odrzańskiego rybaka obrażasz? Człowieka pracy? Antałek staw, ty ciulu! Ty bucu! Ty mendo miastowa!
– Odejdź, dobry człowieku – zmrużył lekko oczy Reynevan. – Oddal się. Zostaw nas w spokoju.
– Bo co?
– Nie wódź mnie na pokuszenie.
– Czegooo?
– Ślubowałem nie bić ludzi w poście.
Trochę potrwało, nim kudłaty ułożył rzecz w sobie, nim zaryczał, nim odwinął pięść do ciosu. Reynevan był szybszy. Porwał z kontuaru dzban i roztrzaskał go kudłatemu na facjacie, zalewając go piwem i krwią. Natychmiast, wykorzystując impet, kopnął drugiego draba w krocze. Czibulka zgruchotał trzeciemu nos przezornie wziętym na drogę kastetem, czwartemu wbił pięść pod żebra i zwalił na kolana. Kudłaty usiłował wstać, Reynevan walnął go więc w czoło ocalałym uchem dzbana, a widząc, że to mało, poprawił tak, że w pięści zostały mu tylko okruchy gliny i polewy. Przywarł plecami do kontuaru, wyciągnął sztylet.
– Schowaj nóż! – zaryczał oberżysta, nadbiegając z pachołkami. – Nóż schowaj, huncwocie! I precz mi stąd! Żebym was tu więcej nie widział, obwiesie! Łachudry! Awanturnicy! Żeby tu wasza noga nie postała! Precz, mówię!
– To oni zaczęli…
– To stali goście! A wy obcy! Przybłędy! Wynocha stąd! Raus! Raus , mówię!
Wypchnięto ich, lżąc i poszturchując pałkami, do sieni. A z sieni na dwór.
Goście mieli zabawę, ronili łzy z uciechy, cienko zaśmiewały się panienki. Wypchany niedźwiedź obserwował zajście jednym szklanym okiem. Drugie ktoś mu wydłubał.
* * *
Nie odeszli daleko, ot, wszystkiego za węgieł stajni. Słysząc za sobą ciche kroki, odwrócili się obaj jak sprężyny. Reynevan ze sztyletem w dłoni.
– Spokojnie – uniósł ręce mężczyzna, którego widzieli w środku, przy stole w kącie, wśród gąsiorków i dziewek. – Spokojnie, bez głupstw. Jestem Grabis Hempel.
– Zwany Allerdings?
– Allerdings. W samej rzeczy. – Mężczyzna wyprostował się. Był wysoki i chudy, miał długie małpie ręce. – A wy z polecenia kanonika, jak się domyślam. Ale kanonik mówił o jednym. Który z was jest tym jednym?