Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na końcu, przywiązana do drabki, tuptała chuderlawa żydowska kobyła.

Jechano więc, drzemano, dyskutowano, przystawano, dyskutowano, drzemano. Zjedzono to i owo. Wypito gliniaczek gorzałki, który wyciągnął był z sepetów ksiądz Granciszek. Wypito drugi, który wyciągnął spod szuby rabbi Hiram.

Szybko, bo zaraz za Brzeźmierzem, wyszło na jaw, że proboszcz i Żyd jechali do Strzelina w identycznym niemal celu – na posłuchanie u wizytującego miasto i probostwo kanonika wrocławskiej kapituły. Jeśli jednak ksiądz Granciszek jechał, jak wyznał, na wezwanie, by nie powiedzieć dywanik, rabbi miał dopiero nadzieję uzyskać audiencję. Proboszcz nie dawał mu dużych szans.

– Wielebny kanonik – mówił – siła ma tam roboty. Mnóstwo spraw, sądów, bez liku posłuchań. Trudne nam bowiem czasy nastały, oj, trudne.

– Tak jakby – ściągnęła lejce Dorota Faber – były kiedyś łatwe.

– Mówię o trudnych czasach dla Kościoła – zaznaczył ksiądz Granciszek. – I dla prawdziwej wiary. Albowiem pleni, pleni się kąkol herezji. Spotkasz kogo, pozdrowi cię w imię Boże, a nie zgadniesz, czy nie kacerz. Mówiliście coś, rabbi?

– Kochaj bliźniego – zamruczał Hiram ben Eliezer, nie wiada, czy nie przez sen. – Prorok Eliasz objawić się może z każdą twarzą.

– Ot – lekceważąco machnął ręką ksiądz Filip. – Żydowska filozofia. A ja mówię: czujność i praca, czujność, praca i modlitwa. Albowiem drży i chwieje się Piotrowa opoka. Pleni, pleni się dokoła kąkol herezji.

– To – Urban Horn wstrzymał konia, by jechać tuż obok wozu – już mówiliście, pater.

– A bo to i prawda – księdza Granciszka, wyglądało, całkiem odeszła senność. – Ile razy by nie powiadał, prawda. Szerzy się kacerstwo, mnoży apostazja. Jak grzyby po deszczu wyrastają fałszywi prorocy, gotowi fałszywymi swymi naukami Boży Zakon wykoślawiać. Zaprawdę, iście wieszczo pisał apostoł Paweł do Tymoteusza: „Przyjdzie chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań, ponieważ ich uszy świerzbią, będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom”. I będą twierdzić, zmiłuj się Chryste, że w imię prawdy czynią to, co czynią.

– Wszystko na tym świecie – zauważył od niechcenia Urban Horn – odbywa się pod hasłem walki o prawdę. I choć zazwyczaj o bardzo różne prawdy chodzi, jedna prawda na tym korzysta. Ta prawdziwa.

– Kacersko zabrzmiało – zmarszczył czoło ksiądz – to, coście rzekli. Mnie, dajcie sobie powiedzieć, względem prawdy więcej z tym po drodze, co mistrz Johann Nider w swym Formicariusie napisał. A porównał on kacerzy do owych w Indii żyjących mrówek, które z piasku złota drobinki pracowicie wybierają i do mrowiska noszą, choć przecie żadnego pożytku z onego kruszcu nie mają, ani go zjedzą, ani uszczkną. Tacy sami, pisze w Formicariusie magister Nider, są heretycy, którzy w Piśmie Świętym grzebią i ziarn prawdy w nim szukają, choć przecie sami nie wiedzą, co z oną prawdą począć by mieli.

– Bardzo ładne to było – westchnęła Dorota Faber, poganiając wałacha. – To o tych mrówkach, znaczy. Och, prawie, gdy kogo tak mądrego słucham, aże mię w dołku ściska.

Ksiądz nie zwrócił uwagi ani na nią, ani na jej dołek.

– Katarzy – prawił – inaczej albigensi, którzy rękę, chcącą ich na łono Kościoła przywrócić, jako wilcy kąsali. Waldensi i lollardzi, ośmielający się lżyć Kościół i Ojca Świętego, a liturgię szczekaniem psów nazywać. Obmierzli zaprzańcy bogomiłowie i podobni im paulicjanie. Aleksjanie i patrypasjanie, odważający się zaprzeczać Trójcy Świętej. Fratricelli z Lombardii, ci gałganiarze i zbóje, którzy niejednego mają duchownego na sumieniu. Im podobni dulcyniści, zwolennicy Fra Dolcina. Item, różni inni odstępcy: pryscylianie, petrobruzjanie, arnoldyści, speroniści, passagianie, messalianie, bracia apostolscy, pastorelowie, patareni i amaurycjanie. Poplikanie i turlupini, negujący divinitatem w Chrystusie i odrzucający sakramenty, a kłaniający się diabłu. Lucyferianie, których nazwa jawnie mówi, komu cześć bluźnierczo oddają. No i rzecz jasna husyci, nieprzyjaciele wiary, Kościoła i papieża…

– Żeby było śmieszniej – wtrącił z uśmiechem Urban Horn – wszyscy przez was wymienieni siebie właśnie uważają za prawych, a innych mają za nieprzyjaciół wiary. Co do papieża, to przyznacie wszak, księże proboszczu, że czasem trudno wśród licznych wybrać tego właściwego. Co zaś się tyczy Kościoła, to wszyscy jak jeden mąż wołają o konieczności reformy, in capite et in membris. Nie zastanawia was to, wielebny?

– Nie bardzo pojmuję słowa wasze – przyznał się Filip Granciszek. – Ale jeśli szło wam o to, że w samym łonie Kościoła herezja wyrasta, toście prawi. Wielce bliscy są tego grzechu, którzy w wierze błądzą, w pysze swej z pobożnością przesadzają. Corruptio optimi pessima! Że choćby przytoczę casus znanych wszystkim biczowników, czyli flagellantów. Już w 1349 papież Klemens VI ogłosił ich heretykami, wyklął i nakazał karać, ale czy to co pomogło?

– Nic nie pomogło – oświadczył Horn. – Nadal łazili po całych Niemczech, uciechę budząc, albowiem dziewek wśród nich co niemiara było, te zaś biczowały się do pasa obnażone, z cyckami na wierzchu. Niekiedy z całkiem ładnymi cyckami, a wiem, co mówię, widziałem ich pochody w Bambergu, w Goslarze i w Furstenwalde. Oj, podskakiwały im te cycuszki, podskakiwały! Ostatni sobór potępił ich znowu, ale to też nic nie da. Przyjdzie jaka zaraza czy inna klęska, zaczną się znowu biczownicze procesje. Oni to zwyczajnie muszą lubić.

– Jeden uczony mistrz w Pradze – włączył się do dyskusji rozmarzony nieco Reynevan – dowodził, że to choroba. Że niektóre niewiasty w tym właśnie znajdują błogość, że się nagie chłoszczą, u wszystkich na oczach. Dlatego też tyle kobiet było i jest wśród flagellantów.

– Powoływać się na praskich mistrzów nie radzę w obecny czas – zasugerował cierpko ksiądz Filip. – Wszelako coś w tym jest. Bracia Kaznodzieje dowodzą, że wiele zła bierze się z cielesnej lubieżności, a ta w białogłowie jest nienasycona.

– Białogłowy – odezwała się niespodzianie Dorota Faber – lepiej w pokoju ostawcie. Boście sami nie są bez grzechu.

– W rajskim ogrodzie – pokosił się na nią Granciszek – wąż nie na Adama, lecz na Ewę parol zagiął, a pewnie wiedział, co robi. Także dominikanie wiedzą pewnie, co mówią. Ale mnie nie o to szło, by białogłowy obmawiać, lecz o to jeno, że wiele z obecnych herezji dziwnym trafem właśnie chuć i porubstwo ma u podstaw, wedle jakiejś małpiej chyba przewrotności, pry, Kościół zabrania, tedy róbmy na przekór. Nakazuje Kościół skromność? Nuże, wypnijmy rzyć gołą! Nawołuje do wstrzemięźliwości i obyczajności? Dalejże, gzijmy się jako koty w marcu! Pikarci i adamici w Czechach całkiem nadzy chadzają i chędożą się wszyscy ze wszystkimi, tarzają w grzechu niczym psy, nie ludzie. Podobnie czynili bracia apostolscy, czyli sekta Segarellego. Kolońscy condormientes, czyli „śpiący razem”, obcują ze sobą cieleśnie bez względu na płeć i pokrewieństwo. Paternianie, zwani tak od ich niegodziwego apostoła, Paterna z Paflagonii, sakramentu małżeństwa nie uznają, co nie przeszkadza im oddawać się pospólnej rozpuście, zwłaszcza takiej, co poczęcie czyni niemożliwym.

– Interesujące – rzekł w zadumie Urban Horn. Reynevan pokraśniał, a Dorota parsknęła, dowodząc, że rzecz nie jest jej całkiem obca.

Wóz podskoczył na wyboju, tak ostro, że rabbi Hiram się rozbudził, a zabierający się do kolejnej przemowy ksiądz Granciszek o mało nie odgryzł sobie języka. Dorota Faber cmoknęła na wałacha, strzeliła lejcami. Prezbiter poprawił pozycję na koźle.

– Byli i są też inni – kontynuował – którzy tym samym grzeszą, co biczownicy, znaczy się, przesadzoną pobożnością, od której tylko krok do wynaturzeń i herezji. Jak choćby podobni biczownikom disciplinati, jak battuti, jak cyrkumcelioni, jak bianchi, czyli biali, jak humiliaci, jak tak zwani bracia lyońscy, jak joachimici. Znamy to i z naszego śląskiego podwórka. Mówię o świdnickich i nyskich begardach.

Reynevan, choć o begardach i beginkach miał nieco odmienne zdanie, pokiwał głową. Urban Horn nie pokiwał.

– Begardzi – powiedział spokojnie – zwani fratres de voluntaria paupertate, ubodzy z wyboru, mogli być wzorem dla wielu księży i zakonników. Mieli tez spore zasługi wobec społeczeństwa. Dość będzie powiedzieć, że to beginki w ich szpitalach stłumiły zarazę w roku sześćdziesiątym, nie dopuściły do rozprzestrzenienia się epidemii. A to oznacza tysiące ludzi uratowanych od śmierci. Zaiste, pięknie za to beginkom odpłacono. Oskarżeniem o herezję.

– Było wśród nich – zgodził się ksiądz – i owszem, wielu ludzi pobożnych i poświęcenia pełnych. Ale byli też odstępcy i grzesznicy. Wiele beginaży, a i tych chwalonych hospicjów, okazało się kolebkami grzechu, bluźnierstwa, herezji i sprośnego wszeteczeństwa. Wiele się też ulęgło zła wśród begardów wędrownych.

– Wolno wam tak uważać.

– Mnie? – żachnął się Granciszek. – Ja jestem zwykły pleban z Oławy, co ja mam do uważania? Begardów potępił sobór w Vienne i papież Klemens, na sto bez mała lat przed moim urodzeniem. Nie było mnie na świecie, gdy w roku tysiąc trzysta trzydziestym drugim Inkwizycja obnażyła wśród beginek i begardów praktyki tak okropne, jak rozkopywanie grobów i profanacja zwłok. Nie było mnie na świecie w siedemdziesiątym drugim, gdy na mocy nowych edyktów papieskich wznowiono Inkwizycję w Świdnicy. Śledztwo, które udowodniło kacerskość beginek i ich związki z zaprzańczym Braterstwem i Siostrzeństwem Wolnego Ducha, z pikarcką i turlupińską ohydą, skutkiem czego księżna wdowa Agnieszka zamknęła świdnickie beginaże, a begardów i beginki…

– Begardów i beginki – dokończył Urban Horn – szczuto i ścigano po całym Śląsku. Ale tu też pewnie chętnie umyjesz ręce, oławski plebanie, bo było to przed twoim urodzeniem. Wiedz, że było to i przed moim. Co nie przeszkadza mi wiedzieć, jak było naprawdę. Że większość schwytanych begardów i beginek zamęczono w katowniach. Tych, którzy przeżyli, spalono. A spora grupa, jak to zwykle bywa, uratowała skórę, denuncjując innych, wydając na tortury i śmierć towarzyszy, przyjaciół, nawet bliskich krewnych. Część zdrajców oblekła potem dominikańskie habity i wykazała się iście neofickim zapałem w walce z herezją.

21
{"b":"89087","o":1}