Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiedy zapukał, Caroline zawołała z góry, żeby wszedł. Starannie wytarł nogi. Jego mama była fanatyczką wycierania nóg i mycia rąk. Jim gwizdał i posuwał się wolno w stronę drzwi do salonu. Wiedział, że są tam skrzypce, ponieważ zobaczył je przez okno. Chciał przyjrzeć się im bliżej, tak jak zapragnąłby przyjrzeć się nowej piłce Wilsona na wystawie sklepu Larssorm.

Znalazł się przy drzwiach do salonu, zupełnie przypadkiem, powiedział sobie. Skrzypce były w środku. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę schodów, po czym dał nura do pokoju. Miał zamiar tylko popatrzeć. Jeden rzut oka i znajdzie się z powrotem w holu jakby nigdy nic.

Myślał o tych skrzypcach od poprzedniego dnia, kiedy Caroline na nich grała. Jim, jak żyje, nie słyszał takiej muzyki. To nasunęło mu przypuszczenie że jest w nich coś niezwykłego, coś, co odróżnia je od starych skrzypiec, na których rzępolił Rupert Johnson w letnie wieczory.

Jim pogmerał przy zameczkach z boku futerału i uniósł wieko. Kiedy je zobaczył, wtulone w kruczoczarny aksamit, zrozumiał, że są inne. Och, miały ten sam kształt co skrzypce Ruberta, ale błyszczały jak nowa centówka. A kiedy Jim zebrał się na odwagę, by ich dotknąć, świecąca powierzchnia okazała się gładka jak jedwab. A przynajmniej tak wyobrażał sobie jedwab Jim.

Zapominając o tym, że miał tylko rzucić okiem, przeciągnął delikatnie kciukiem przez struny.

Caroline usłyszała zdradziecki akord na schodach. Jej pierwszą reakcją był gniew. Nikt nigdy nie dotykał jej instrumentu. Nastrajała go i polerowała sama ku zdumieniu każdej orkiestry, z którą grała.

Luis żalił się, że spędza więcej czasu na głaskaniu skrzypiec, niż na głaskaniu jego, Luisa. Czuła się z tego powodu winna, dopóki nie dowiedziała się, że on również głaszcze, i to żywy obiekt.

Ruszyła stanowczym krokiem w stronę salonu z zamiarem powiedzenia Jimowi paru ostrych słów. W drzwiach zatrzymała się. Jim klęczał przed futerałem, a jego palce muskały struny tak delikatnie, jakby głaskał policzek niemowlęcia. Ale to wyraz jego twarzy złagodził gniew Caroline. Jim wyglądał tak, jakby właśnie odkrył jakiś cudowny sekret. Uśmiech głębokiej radości rozświetlał mu całą twarz.

– Jim – odezwała się cicho i Jim poderwał się na nogi jak kukiełka na sznurku. Oczy robiły mu się coraz większe i większe, aż Caroline przeraziła się, że połkną całą twarz.

– Ja., ja… ja… tylko patrzyłem. Przepraszam. Panno Caroline, wiem, że źle zrobiłem. Proszę nie wyrzucać z pracy mojego taty.

– Wszystko w porządku – powiedziała Caroline, i naprawdę tak czuła – To dopiero zdziwiłby się Luis, gdyby wiedział, że pozwoliła, by mały czarny chłopiec dotknął jej skrzypiec. Luisowi wolno było jedynie patrzeć na nie z przyzwoitej odległości.

– Nie musi mi pani płacić za robotę – Jim wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu. – Wiem, że nie powinienem tego robić.

– Powiedziałam, że nie szkodzi, Jim. – Kiedy położyła mu dłoń na ramieniu, coś do niego dotarło.

– Pani się nie gniewa?

– Nie, ale byłoby lepiej, gdybyś poprosił o pozwolenie.

Oczywiście nie uzyskałby go. I wtedy nie ujrzałaby tego błysku zachwytu w jego oczach. Tego samego zachwytu, który odczuwała ona, dawno, dawno temu.

– Ta, psze pani. Proszę o wybaczenie. Szczerze. Nie miałem prawa wchodzić do tego pokoju. – Oszołomiony własnym szczęściem, zaczął się wycofywać w stronę drzwi. – Przyszedłem zapytać, czy życzy sobie pani wzmocnić tylną werandę i… – Przyszło mu do głowy, że co za dużo, to niezdrowo.

– Dlaczego chciałeś obejrzeć skrzypce?

Kurcze, pomyślał, jak nic powie ojcu. A wtedy dupa blada.

– Ja tylko… Słyszałem wczoraj, jak pani gra. Nigdy nie słyszałem, żeby skrzypce tak śpiewały. Więc pomyślałem… Pomyślałem, że może są jakieś wyjątkowe.

– Dla mnie tak. – Ostrożnie wyjęła je z futerału, jak to robiła nieskończoną ilość razy przedtem. Ciężar, kształt, dotyk były tak znajome. Jak bardzo je kochała. I tak bardzo nienawidziła. – Trzymałeś kiedyś – skrzypce w ręku?

Jim przełknął głośno.

– No, stary Rupert, dziadek pana Johsona, nauczył mnie paru piosenek na swoich skrzypkach. Nie są ani w połowie takie ładne. I muzyka też nie taka.

Wątpiła, by stary Rupert posiadał Stradivariusa. Poczuła dziwny impuls. Przypomniała sobie, że hamowanie pragnień zaprowadziło ją do szpitala w Toronto, a wyrażenie ich przywiodło ją do Innocence. Na dobre i na złe.

– A więc pokaż mi, co potrafisz. – Podała mu skrzypce i Jim natychmiast schował obie ręce za siebie.

– Nie, psze pani, nie mógłbym. To nie byłoby właściwe. – Nawet kiedy cię o to proszę?

Na jego twarzy toczyła się walka między pragnieniem dotknięcia skrzypiec, a poczuciem tego, co słuszne. Wyciągnął powoli ręce po skrzypce.

– Chryste! – wyszeptał. – Ależ one błyszczą! W milczeniu wyjęła smyczek, potarła go kalafonią.

– Nie byłam wiele starsza od ciebie, kiedy po raz pierwszy na nich grałam. – Wróciła myślami do tego odległego, jakże odległego dnia, kiedy otrzymała je od rodziców w prezencie. W garderobie Akademii Muzycznej w Filadelfii, tuż przed jej pierwszą poważną solówką. Miała szesnaście lat i właśnie skończyła wymiotować – tak dyskretnie i cicho, jak to możliwe – w przyległej toalecie.

Wtedy weszli rodzice, ojciec przepełniony radosną dumą, matka rozpaczliwą ambicją. Choroba nie miała z nimi żadnych szans.

Caroline nigdy nie była pewna, czy skrzypce są prezentem, łapówką, czy groźbą. Ale nie potrafiła im się oprzeć.

Co ja wtedy grałam, usiłowała sobie przypomnieć. Wtedy w tej garderobie, dusznej od zapachu kwiatów i szminek?

Ach, tak! Mozarta. Uśmiechnęła się leciutko.

– Zagraj mi coś – powiedziała po prostu, wręczając Jimowi szmyczek Jim szukał gorączkowo w myślach odpowiedniej melodii. Przycisnął skrzypce brodą, przeciągnął smyczkiem po strunach próbując dźwięk i zagrał „Salty Dog".

W miarę jak grał, wyraz otępienia znikał z jego oczu, a twarz rozjaśniaj uśmiech. Wiedział, że nigdy nie grał równie dobrze, i zatraciwszy się zupełnie w muzyce, przeszedł na „Casey Jones".

Caroline siedziała na poręczy fotela i patrzyła. Och, raz po raz rozbrzmiewała fałszywa nuta i technika pozostawiała wiele do życzenia, ale Caroline była pod wrażeniem, nie tylko gry, żywej i pełnej polotu, ale samego muzykanta. Jim grał dla przyjemności.

To było coś, czego ją pozbawiono, coś, czego odmawiała sobie przez blisko dwadzieścia pięć lat.

Jim wrócił do rzeczywistości i odchrząknął. Muzyka nadal rozbrzmiewała mu w głowie, wibrowała w palcach. Ale bał się, że wyzywa los.

– To tylko niektóre z melodii, których nauczył mnie stary Rubert. Nie to, co pani grała. Tamto było… święte.

Musiała się uśmiechnąć.

– Myślę, że możemy ubić interes, Jim.

– Psze pani?

– Nauczysz mnie, jak grać to, czego nauczył cię stary Rubert, a ja… Oczy omal nie wyszły mu z głowy.

– Pani chce, żebym ją uczył tych piosenek?!

– Zgadza się, a ja w rewanżu nauczę cię moich.

– Jak ta, co ją pani grała wczoraj?

– Tak.

Czuł, że pocą mu się dłonie i zmusił się, by oddać jej skrzypce, zanim je poplami i wszystko zepsuje.

– Muszę zapytać taty.

– Ja zapytam. – Caroline przekrzywiła głowę. – Jeżeli taki układ ci odpowiada.

– Bardzo mi odpowiada.

– Więc podejdź tu i patrz na mnie. – Usiadła na fotelu, żeby mógł obserwować jej palce. – Ten utwór nosi tytuł „Walc minutowy". Skomponowany przez Fryderyka Szopena.

– Szopena – powtórzył Jim z czcią.

– Ale na razie nie odegramy go w minutę. To nie wyścig, gramy dla…

– Zabawy?

– Tak. – Wsadziła skrzypce pod brodę, rozkoszując się tym krótkim słowem - Dla zabawy.

Byli bez reszty pochłonięci nauką, kiedy zjawił się Carl Johnson z wiadomością, że Austin Hatinger zbiegł.

Po tym jak Carl Johnson odjechał, żeby zanieść wieść do Sweetwater, Caroline podjęła dwa postanowienia. Po pierwsze, odnowi lekcje strzelania, po drugie, kupi sobie psa. Myśl, żeby spakować walizki i uciec, zbladła, zanim się na dobre wykluła. Jej miejsce zajęło uczucie o wiele głębsze i silniejsze. Znalazła dom i miała zamiar go bronić.

48
{"b":"107067","o":1}