Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Musiała odstawić filiżankę. Nie potrzebowała już zimnego napoju, w żyłach czuła lód.

– Jeżeli to prawda…

– To jest prawda.

– Jeżeli to prawda – powtórzyła – powinieneś korzystać z każdej dostępnej pomocy.

– Słucham?

– Jesteś tu obcy, Matthew. Twoja odznaka tego nie zmieni. Przeciwnie, potwierdza tylko to, że jesteś kimś z zewnątrz. Jeżeli chcesz pomóc tym ludziom, skorzystaj z pomocy Burke'a Truesdale'a.

Wyprostował się na kanapie, sztucznie uśmiechnięty.

– Jestem ci wdzięczny za troskę, Caroline, ale ty po prostu nie znasz wszystkich aspektów tej sprawy.

– Fakt, nie znam. Wiem natomiast, że ty, Matthew, podobnie jak ja, jesteśmy tu obcy. Burke zna tych ludzi. Ty nie.

– I na tym właśnie polega problem. On ich zna, identyfikuje się z nimi. Jest z nimi związany pokrewieństwem albo starą przyjaźnią.

– Mówisz o Tuckerze.

– Mówi? o Tuckerze. Jak to się określa w tych stronach? „Starzy kumple"? Wychylą razem parę piw, zastrzelą parę królików lub innych drobnych stworzeń, posiedzą trochę na werandzie, pogadają o bawełnie i kobietach i są najlepszymi przyjaciółmi. – Strzepnął pyłek ze spodni. – Nie, nie znam tych ludzi, Caroline, ale wiem o nich wszystko. Ostatnią rzeczą, takiej mi potrzeba, jest Burke Truesdale w charakterze kuli u nogi. Wierzę, że jest uczciwym człowiekiem. Lojalnym, ceniącym swoje zobowiązania. To właśnie jego zobowiązania mnie niepokoją.

– Czy teraz ja mogę mówić szczerze, Matthew?

Rozłożył ręce.

– Proszę.

– Zachowujesz się jak pompatyczny dupek. – Twarz mu się wydłużyła. – Twoje metody są może skuteczne w Waszyngtonie albo Baltimore, ale nie tutaj w delcie Missisipi. Jeżeli zginie ktoś jeszcze, o czym wydajesz się przekonany, będziesz musiał się zastanowić, czy nie można było tego uniknąć. Czy nie mógłbyś temu zapobiec, współpracując z ludźmi, zamiast traktować ich z góry.

Burns podniósł się z godnością.

– Przykro mi, Caroline, że tak się różnimy w tej kwestii. Radzę ci jednak ograniczyć kontakty z Tuckerem Longstreetem aż do chwili rozwiązania sprawy.

– Mam okropny zwyczaj ignorowania rad.

– Wybór należy do ciebie. – Skłonił głowę. – Muszę cię prosić, żebyś przyszła jutro do mojego tymczasowego biura. Około dziesiątej, jeżeli nie sprawi ci to kłopotu?

– Po co?

– Mam parę pytań. Oficjalnych pytań.

– Więc udzielę ci odpowiedzi. Oficjalnych odpowiedzi. Nie odprowadziła go do drzwi.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Caroline nie potrzebowała się nawet zastanawiać, komu jest winna lojalność. Ledwo opadł kurz za Burnsem, biegła już do samochodu z Nieprzydatnym pod pachą. Kluczyk tkwił w stacyjne, tam gdzie go zostawiła.

Odwróciła się, żeby spojrzeć na dom. Nie zamknęła drzwi. Nawet o tyra nie pomyślała. Bardzo nierozsądnie, biorąc pod uwagę przemoc, która nagle rozszalała się w Innocence. Ale zamknięcie drzwi bez zaryglowania okien było pozbawione sensu. Zaryglowanie zaś okiennic równało się zamienieniu domu w rozgrzany piec.

W niespełna miesiąc nabrała wiejskich zwyczajów.

– Nie będę się bała we własnym domu – powiedziała Nieprzydatnemu, wsadzając go do samochodu. Natychmiast oparł przednie łapy na tablicy rozdzielczej i z wywieszonym ozorem czekał na przejażdżkę.

– Mój dom – powtórzyła, przyglądając się niebieskim ścianom, wypucowanym oknom, odrapanemu fotelowi na werandzie. Z poczuciem satysfakcji i celowości życia wsiadła do samochodu.

– Jedziemy, Nieprzydatny, czas wziąć czynny udział w tej zabawie. Wyjechała tyłem z podjazdu, nie wiedząc, że ktoś ją obserwuje, ukryty w cieniu drzew.

Statler Brothers wydzierali się z metrowego głośnika na werandzie w Sweetwater. Towarzystwa dotrzymywali im Lulu i Dwayne. Lulu nadal miała we włosach orle pióro, a na nogach wojskowe buciory. Poplamiony fartuch malarski i rubinowe kolczyki z kamieniami wielkości przepiórczych jaj dopełniały jej stroju.

Stała przed sztalugami na rozstawionych nogach, pochylona lekko do przodu. Bardziej jak bokser rozpoczynający trzecią rundę niż artystka, pomyślała Caroline. Dwayne siedział rozwalony na fotelu, ze szklanką wild turkey i dobrodusznym uśmiechem, który oznaczał, że upija się na spokojnie.

– No to lu, Caroline – pozdrowił ją uniesieniem szklanki. – Co tam masz?

Caroline postawiła Nieprzydatnego na ziemi. Natychmiast zaczął obwąchiwać krzaki oznaczone przez Bustera.

– Mojego psa. Dobry wieczór, panno Lulu.

Lulu mruknęła coś pod nosem, nakładając odrobinę farby na płótno.

– Moja praprababcia przegoniła ze swojej plantacji dwóch jankeskich dezerterów w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim.

Caroline skinęła głową. Była przygotowana.

– Dziadek mojej babci stracił nogę w Antietam, spychając oddziały jenerała Buniside'a z kamiennego mostu.

Lulu zacisnęła usta i rozważała przez chwilę to, co usłyszała.

– A kiedy to było?

– Siedemnastego września, tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku. – Caroline uśmiechnęła się błogosławiąc rodzinną Biblię prowadzoną sumiennie przez babcię. – Nazywał się Silan Henry Sweeney.

– Sweeney, Sweeney… Zdaje się, że byli jacyś Sweeneyowie ze strony mojego męża, Maxwella Breezeporta. – Lulu rzuciła ukośne spojrzenie Caroline i stwierdziła, że podoba jej się to, co widzi. Dziewczyna była apetyczna jak świeżo ubita śmietana. W układzie twarzy i wyrazie oczu znać było upór. Kuzynka Lulu lubiła tę cechę u kobiet.

Jankeska krew uległa prawdopodobnie rozwodnieniu, zdecydowała, a poza tym najwyższy czas, by Tucker się ustatkował. – Przyszłaś zakręcić się wokół Tuckera, co?

– Z całą pewnością nie. – Caroline uświadomiła sobie, że nie potrafi się obrazić. – Choć chciałam z nim porozmawiać. Jeżeli jest w domu.

– Och. jest tu gdzieś. – Lulu przyjrzała się palecie, po czym zatopiła pędzel w jadowitej zieleni.

– Wejdź na werandę, dziewczyno, nie stój i nie gap się na mnie, kiedy pracuję. Dwayne, gdzie jest twój brat? Nie widzisz, że dziewczyna przyszła go uwieść?

– Nie przyszłam, żeby… – Caroline urwała i cofnęła się o krok, kiedy Lulu pochyliła się, żeby ją obwąchać.

– Nie uperfumowałaś się, niezły chwyt. – Lulu pogroziła jej ociekającym farbą pędzlem. – Mężczyzna, który przywykł do kobiet zlanych perfumami, zakocha się z miejsca w takiej, która pachnie mydłem i wodą.

Caroline uniosła brew.

– Czy rzeczywiście?

– Wiesz o tym doskonale. Nie na darmo dożyłam… Dwayne, ile ja mam właściwie lat do cholery? – Chyba osiemdziesiąt cztery, kuzynko Lulu.

– Osiemdziesiąt cztery? Osiemdziesiąt, cztery?! – Farba skapywała jej z pędzla na buty. – Jesteś pijany jak prosię, Dwayne. Żadna dama z Południa nie pozwoliłaby sobie na osiągnięcie potwornego wieku osiemdziesięciu czterech lat. To nie wypada.

Dwayne zajrzał do szklanki z whisky. Był zalany, ale nie głupi.

– Sześćdziesiąt osiem – zdecydował. – Chciałem powiedzieć sześćdziesiąt osiem.

– To już lepiej. – Lulu rozmazała sobie farbę na policzku. – Godny wiek. Idź, Jankesko, użyj swoich wdzięków na tym biednym, niewydarzonym chłopcu. Liczę na ciebie.

– Będę o tym pamiętać. – Uległa pokusie i zerknęła na obraz Przedstawiał Dwayne'a rozpartego w bujanym fotelu, dzierżącego szklanice whisky nadnaturalnych rozmiarów. Styl przypadał gdzieś pośrodku między Picassem a karykaturami w „Mad". Twarz Dwayne'a była zielona, białka oczu rozorane siecią czerwonych krech. Z głowy sterczały mu różowe uszy osła.

– Interesujący pomysł – skomentowała Caroline.

– Mój tata mawiał, że zawodowy pijak prędzej czy później wychodzi na bęcwała.

Caroline przeniosła wzrok z obrazu na malarkę. Zrozumiała, że kuzynka Luli wcale nie jest taką wariatką, za jaką chce uchodzić.

– Zastanawiam się, jaki powód może mieć ktoś, kto pije zawodowo?

– Dla niektórych powodem jest samo życie. Dwayne, gdzie jest twój brat? Ta dziewczyna czeka, a ja nie mogę malować, kiedy dyszy mi w kark.

61
{"b":"107067","o":1}