Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Caroline była przyzwyczajona do bezsennych nocy. Przez lata nauczyła się zazdrościć ludziom, którzy kładli się do łóżka i zapadali w sen. Od czasu osiedlenia się w Innocence niemalże udało jej się dołączyć do grona szczęśliwców. Teraz wszystko wskazywało na to, że cofnęła się do linii startu i spędzi długie, czarne godziny w pogoni za snem.

Znała wszystkie mechanizmy obronne. Gorące kąpiele, ciepły koniak, nudne książki. Nie mogła jednak skupić uwagi na tekście. W szafce z drzewa czereśniowego znajdował się sprytnie ukryty telewizor, ale żaden z nocnych programów nie zainteresował jej ani nie znudził na tyle, by sprowadzić sen.

Nie mogła użalać się na gorąco, ponieważ jej pokój w Sweetwater był cudownie chłodny. I była przyzwyczajona jak mało kto do obcych pokojów i obcych łóżek. Pokój gościnny w Sweetwater nie ustępował niczym pokojom w najlepszych hotelach europejskich. Łóżko było przytulnym miejscem. z baldachimem i poduszkami obszytymi koronką. Na wypadek gdyby gość nie był usposobiony do snu, mógł przesiąść się na sofę w oknie wykuszowym i podziwiać ogród zalany światłem księżyca.

Świeżo zerwane kwiaty wypełniały pokój słodkim zapachem. Na eleganckiej toaletce połyskiwały w świetle lampy stare flakony. Mały kominek z niebieskiego kamienia zapewniał ciepło i pociechę w zimowe noce. Caroline ujrzała siebie przed tym kominkiem, otuloną w domowe pledy, patrzącą, jak trzaska ogień, a na ścianach tańczą cienie.

Z Tuckerem.

Czuła, że nie powinna snuć szczęśliwych wizji, skoro martwa kobieta leżała gdzieś w zimnym pokoju, a jej rodzina może już tylko płakać.

Nie powinna odczuwać tego promiennego szczęścia, tej nadziei w obliczu śmierci.

Ale była zakochana.

Westchnąwszy, skuliła się na kanapce, skąd mogła patrzeć na ogród. Osrebrzone kwiaty wydawały się martwe, jakby zaklęte. Daleko, daleko połyskiwała tafla Sweetwater. Nie mogła widzieć stąd wierzb i była z tego zadowolona. Może jest to chowanie głowy w piasek, kolejna ucieczka, ale trudno. Ucieknie, na tę jedną noc. W tej chwili był to tylko uroczy zakątek oblany światłem księżyca.

A ona była zakochana.

Człowiek nie wybiera sobie miejsca i czasu na zakochanie się. Caroline wiedziała już, że nie wybiera się również człowieka, któremu oddaje się serce. Gdyby miała wybór, z pewnością nie zakochałaby się teraz i tutaj. I na pewno nie w Tuckerze.

To był błąd zakochać się teraz, kiedy dopiero zaczynała odkrywać swoje potrzeby i możliwości, uczyć się przejmować kontrolę nad swoim życiem. Głupio z jej strony, że zakochała się tutaj, w miejscu rozdartym przez tragedie i bezsensowną przemoc, miejscu, które będzie musiała opuścić za parę tygodni.

Głupio, że zakochała się w mężczyźnie, który uwodził dla sportu. W uroczo rozleniwionym podrywaczu. W podejrzanym o morderstwo. W cytującym wiersze nicponiu.

Czyż nie powtarzała sobie w kółko, że Tucker był po prostu kolejnym Luisem, tyle że mówiącym południowym akcentem? zakochując się w nim udowodni, że jest jedną z tych godnych pożałowania kobiet, które zawsze dokonują złego wyboru i plują sobie w brodę przez resztę życia.

Ale nie chciała uwierzyć w to tak bardzo, jak chciała tydzień temu. Tucker reprezentował sobą coś więcej, więcej niż przyznałby sam przed sobą.

Caroline dostrzegała to w jego stosunku do Cyra, lojalności wobec rodziny, w sposobie, w jaki kierował Sweetwater i tuzinem przedsiębiorstw, nie pyszniąc się władzą i nie żądając nagrody.

Robił, co musiało być zrobione, i postępował tak, jak najeżało postąpić, jakby odruchowo, nie myśląc o tym, bez hałasu i niepotrzebnych lamentów.

Nie, Tucker Longstreet był spokojny i pogodny jak drzemki w cieniu drzew, za którymi tak przepadał.

Tego właśnie mi potrzeba, pomyślała Caroline, opierając głowę o szybę. Akceptacji faktu, że życie jest żartem i człowiek powinien przyjąć je z uśmiechem.

Potrzebuję uśmiechu teraz, pomyślała. Potrzebowała aury spokoju, która otaczała Tuckera.

Potrzebowała Tuckera.

Więc dlaczego siedzi tu, czeka na sen, skoro wszystko, czego jej potrzeba, znajduje się w zasięgu ręki?

Wstała z kanapki. W drodze na taras wyjęła z wazonu jedną frezję. Przystanęła na chwilę przed lustrem w złoconych ramach, żeby przygładzić włosy. Zaledwie dotknęła klamki, kiedy drzwi się otworzyły. Była za nimi parna noc. I Tucker.

Serce zabiło jej mocniej i cofnęła się o krok.

– Przestraszyłeś mnie.

– Zobaczyłem światło. – W ręku trzymał łodygę słodkiego groszku. – Pomyślałem, że pewnie też nie możesz spać.

– Nie mogę. – Spojrzała na frezję w swojej dłoni. Uśmiechnęła się i podała ją Tuckerowi. – Właśnie do ciebie szłam.

Oczy mu pociemniały, kiedy brał jej kwiat i podawał własny.

– Popatrz! A ja pomyślałem, że skoro twoje poczucie przyzwoitości nie pozwoli ci przyjść do mnie, ja będę musiał przyjść do ciebie. – Przeczesał palcami włosy Caroline i zamknął dłoń na jej karku. – Pożądanie odbiera spokój.

Postąpiła krok w jego stronę.

– Nie pragnę spokoju.

Tucker sięgnął za siebie i pchnął drzwi.

– Więc go nie zaznasz.

Sięgnął łakomie do jej warg, jakby od ostatniego pocałunku upłynęły lata, nie godziny. Smak pożądania był mocny, uzależniający.

Przytuliła wargi do jego szyi, kiedy prowadził ją w stronę łóżka. Sięgnęła do wyłącznika lampki, ale chwycił ją za rękę.

– Nie potrzebujemy ciemności. – Uśmiechnął się i nakrył ją sobą.

Podczas gdy oni kochali się w świetle lampy, a większość mieszkańców spała niespokojnym snem, w barze McGreedy'ego huczało jak w ulu. Rozpoczynał się długi weekend, którego ukoronowaniem miały być uroczystości Czwartego Lipca. Rada miasta w osobach Jeda Larssona, Sonny'ego Talbota, Nancy Koos i Dwayne'a, postanowiła po zażartej polemice nie odwoływać corocznej parady, festynu i pokazu sztucznych ogni.

Patriotyzm i względy ekonomiczne przeważały szalę. Fun Time, Inc. zapłaciła już słono za wynajęcie estrady, a sztuczne ognie mocno uszczupliły skarb miasta. Jak słusznie zauważyła Nancy, orkiestra liceum imienia Jeffersona Davisa ćwiczyła od tygodni. Młodzież byłaby rozczarowana, gdyby odwołano uroczystości w ostatniej chwili. Do tego nie wolno dopuścić. Podupadłoby morale miasta.

Nie omieszkano zaznaczyć, że trochę nie przystoi organizować konkursu jedzenia ciast w sytuacji, gdy Darleen leży w kostnicy. Na co zwolennicy uroczystości oparli, że Czwarty Lipca jest świętem ogólnonarodowym i nie godzi się zrywać ze stuletnią tradycją.

Ostatecznie ustalono, że pamięć Darleen Talbot zostanie uczczona minuta ciszy, po czym uroczystości potoczą się utartym trybem.

Tak więc wywieszono flagi i transparenty, a Teddy kroił Darleen na stole Palmera.

U McGreedy'ego zaś uroczystości już się rozpoczęły. Wprawdzie śmiech brzmiał trochę dziko i coś wisiało w powietrzu, ale McGreedy pocieszał się myślą, że za barem stoi niezastąpiony Louisville Slugger.

Nie spuszczał oka z Dwayne'a, który pił spokojnie i metodycznie na końcu baru. Ponieważ trzymał się piwa, McGreedy nie martwił się zbytnio. Źle działała na niego tylko whisky, a poza tym Dwayne sprawiał wrażenie raczej nieszczęśliwego niż pijanego.

McGreedy wiedział, że zanim ten weekend dobiegnie końca, będzie musiał użyć brata i skopać parę tyłków, ale na razie atmosfera była przyjazna. Paru mąciwodów szeptało wprawdzie po kątach. Cokolwiek knuli, już on dopilnuje, żeby zrealizowali swój spisek gdzie indziej.

Billy T. Bonny żłopał firmową whisky. Złościło go, że McGreedy ją rozwadnia, ale dziś pochłaniały go inne sprawy. Całe miasto wiedziało, że spotykał się po kryjomu z Darleen. Została zamordowana i on musiał jakoś ją pomścić. W grę wchodził męski honor.

Z każdym łykiem whisky nabierał większej pewności, że Darleen darzyła go wielką odwzajemnioną miłością.

Był pośród przyjaciół, w towarzystwie Johna Thomasa Bonny, który zalewał robaka. Rozmawiali przyciszonymi glosami, zbici wokół stołu.

88
{"b":"107067","o":1}