Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– W porządku. – Puścił Dwayne'a i siedział przez chwilę spokojnie, licząc na to, że żołądek wróci mu na swoje miejsce. – Pokażemy temu jankeskiemu skurwielowi, co potrafią Longstreetowie. Zadzwonię do gubernatora. To powinno spowolnić Burnsa. Ciekawe, jak prędko dostanie ten swój pierdolony nakaz!

– Chcę do domu. – Dwayne zamknął oczy, kiedy Tucker uruchomił samochód. – Wszystko będzie dobrze, jeżeli dostanę się do domu.

Parę minut później wjechali w bramę Sweetwater.

– Powiedz im, że Burns zadał ci kupę idiotycznych pytań – doradził Tucker. – Nie mów nic o Sissy ani o tej historii w Nashville.

– Tak. – Dwayne gapił się na dom, biały, smukły i uroczy w porannym słońcu. – Załatwię to, Tucker. Wszystko załatwię, jak kiedyś.

– Tym razem zostaw to mnie.

Kiedy Tucker zajechał pod dom, w drzwiach ukazała się Josie. Była jeszcze w szlafroku, a włosy opadały jej na ramiona. Tuckerowi wystarczył rzut oka, by ocenić jej nastrój jako niebezpieczny. Zeszła ze stopni, uderzając szczotką w otwartą dłoń.

– Zdaje się, że będę musiała zacząć zamykać samochód, a kluczyki chować w sypialni.

Wzruszywszy ramionami. Tucker wyjął kluczyki ze stacyjki i rzucił Josie.

– Miałem coś do załatwienia w mieście, a ty spałaś.

– Nie wiem, czy pan zauważył, panie Longstreet, że na karcie rejestracyjnej tego wozu figuruje moje nazwisko. Byłabym wdzięczna, gdybyś nie dysponował nim jak własnym. – Wycelowała w niego szczotką jak pistoletem. – Uprzejmość wymaga zapytać, kiedy korzysta się z cudzej własności.

– Spałaś.

Mrugając rzęsami rozejrzała się po podjeździe.

– Stoją tu inne wozy, nie tylko mój.

– Twój był pierwszy z brzegu. – Stłumił gniew i spróbował się uśmiechnąć. – Nie ma co, wstałaś dzisiaj lewą nogą, złotko.

Roześmiała się wyniośle.

– Proponowałabym, żebyś postarał się o zastępczy środek lokomocji, zanim naprawią ci twoją zabawkę.

– Tak. psze pani. – Pocałował ją w policzek. – Jakbym słyszał mamę. Josie parsknęła i odsunęła się o krok.

– Na co się gapisz, Dwayne? – Odruchowo przeczesała włosy. – Rany, kochanie, wyglądasz strasznie. Co robiliście tak rano?

– Mieliśmy coś do załatwienia w mieście – powtórzył Tucker, zanim Dwayne otworzył usta. – Idziesz na paradę?

– Oczywiście, że idę. Longstreetowie nigdy nie opuścili niepodległościowej parady. Dwayne, jesteś kompletnie zielony.

– Nie doszedł jeszcze do siebie po festynie.

– Ach! – Zatroskana, ujęła go natychmiast pod rękę. – Idź do kuchni i każ Delii zrobić sobie coś do jedzenia. Kuzynka Lulu nie powinna namawiać cię na tę karuzelę.

– Wszystko dobrze. – Dwayne otoczył ją ramieniem i przytulił. – Josie, wszystko będzie dobrze.

– Oczywiście, złotko. – Poklepała go po plecach. – Mamy śliczny dzień na paradę. No idź, żebym mogła się umalować. – Pchnęła go w stronę drzwi i gestem zatrzymała Tuckera. Zapomniała, że się na niego gniewa. – Co się stało Dwayne'owi?

– Przesłuchiwali go dzisiaj rano. Oczy błysnęły jej złowrogo.

– Dwayne'a?

– Przyjdzie kolej na nas wszystkich. Procedura. Znowu zaczęła uderzać szczotką o wnętrze dłoni.

– Chyba będę musiała przywołać Matthewa Burnsa do porządku.

– Daj spokój, Josie. Nie ma się czym przejmować. Dwayne wróci do normy.

– No dobrze, ale będę go miała na oku. – Wrzuciła kluczyki do kieszeni szlafroka i ruszyła w stronę drzwi. – A następnym razem, spytaj, słyszysz? – W drzwiach minęła się z Caroline. – Miej się na baczności, to łotr.

– Wiem. – Caroline stanęła na werandzie i okręciła się wolno. Jej bladoniebieska sukienka zawirowała, po czym opadła łagodnie wokół nóg.

Tucker stanął w połowie schodów i ujął ją za rękę. Sukienka miała koronki przy staniku, a z tyłu rozcięcie do pasa.

– Wyglądasz jak z obrazka.

– Słyszałam, że po paradzie wybieram się na piknik.

– To prawda. – Wtulił usta we wnętrze jej dłoni i pozostał tak przez chwilę. Mówią, że człowiek nie wie, co ma, dopóki tego nie utraci. Tucker odkrył inną prawdę. Człowiek nie wie, czego mu brakowało, dopóki tego nie odnajdzie.

– Caroline?

Odwróciła dłoń i ich palce się splotły.

– Tak?

– Muszę ci powiedzieć wiele rzeczy. – Wszedł stopień wyżej, żeby ich usta znalazły się na tym samym poziomie. – I mam cholerną nadzieję, że jesteś gotowa mnie wysłuchać. Teraz muszę coś załatwić. Czy mogłabyś pojechać na paradę z Delią? Dołączę do was.

– Mogę poczekać.

Potrząsnął głową i pocałował ją jeszcze raz.

– Wolałbym, żebyś pojechała.

– Dobrze. Pojadę z Delią, Cyrem i kuzynką Lulu, która, nawiasem mówiąc, będzie przebojem dnia. Ma na sobie spodnie z flagą konfederacką na jednej nogawce, amerykańską na drugiej.

– Zawsze można liczyć na kuzynkę Lulu.

– Tucker! – Caroline ujęła w dłonie jego twarz. – Jeżeli masz kłopoty, chciałabym, żebyś się nimi ze mną podzielił.

– Zrobię to wkrótce. Wyglądasz pięknie, Caroline, kiedy tak stoisz na werandzie, za plecami masz otwarte drzwi, a wokół bzykają pszczoły. – Ogarnął ją ramionami i trzymał przez chwilę przy sobie, marząc o tym, by świat pozostał taki ładny, spokojny i pełen wdzięku. Jak kobieta w niebieskiej sukience.

– Bądź gotowa na te fajerwerki wieczorem – powiedział. – I na to, co chcę ci powiedzieć. – Objął ją mocniej. – Caroline, chcę…

– Na miłosierdzie boskie! – mruknęła kuzynka Lulu od drzwi. – Tucker, będziesz tak stać cały dzień i migdalić się z tą Jankeską? Musimy się ruszyć, jeżeli chcemy dostać przyzwoite miejsca.

– Islamy czas. – Ale Tucker puścił Caroline. – Nie spuszczaj tej Jankeski z oka, kuzynko Lulu. – Pokazał jej w uśmiechu wszystkie zęby. – W tym stroju można by cię wciągnąć na maszt flagowy. Skąd wytrzasnęłaś takie spodnie?

– Sama je uszyłam. – Rozstawiła swoje chude, oflagowane nogi. – Mam jeszcze żakiet, ale jest za gorąco. – Wetknęła orle pióro we włosy. – Jestem gotowa.

– Więc ruszajcie. – Pocałował szybko Caroline, zanim wszedł do domu. – Wyprawię resztę. Kuzynko Lulu, nie pozwól Caroline uciec z jakimś podrywaczem.

Lulu parsknęła.

– Nie ucieknie daleko.

– Nie ucieknę – powiedziała Caroline z uśmiechem.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Jak sądzisz, ilu z tych szaleńców padnie na udar słoneczny przed drugą? – Kuzynka Lulu zadała swe pytanie z wygodnego fotela na trybunach. Nad głową trzymała czerwono – biało – niebieską parasolkę, a między stopami termosy z likierem miętowym.

– Nigdy nie mieliśmy więcej niż pięć, sześć omdleń – powiedziała Della pogodnie. Nie łudziła się, że uda jej się zaćmić spodnie kuzynki Lulu, ale zatknęła miniaturową chorągiewkę w gęste włosy. – Przeważnie młodzież.

Maszerująca orkiestra dumnie dmuchała w trąbki, Lulu przygrywała na plastikowej cytrze. Otaczał ją mur dźwięków, zachwycał połysk miedzi w ostrym słońcu, ale była zdania, że paru zemdlonych grajków dodałoby imprezie pieprzu.

– Ten kontrabasista, krzepki chłopak z pryszczami? Wzrok ma szklisty. Stawiam dziesięć dolców, że padnie na skrzyżowaniu.

W Delii odezwał się instynkt współzawodnictwa. Przyjrzała się chłopcu. Pocił się obficie i istniała szansa, że jego zgrabny uniform będzie pachniał jak mokra owca przed upływem dnia, ale był jeszcze rześki.

– Zakład stoi.

– Kocham parady. – Lulu zatknęła sobie cytrę za ucho jak ołówek i nalała sobie likieru. – Najlepsza rozrywka po ślubach, pogrzebach i pokerze.

Della prychnęła i ochłodziła twarz wiatraczkiem na baterię.

– Możesz pójść na pogrzeb choćby jutro. Mamy tu ostatnio prawdziwą plagę pochówków. – Della westchnęła i uraczyła się zawartością termosu Lulu. – Po raz pierwszy od piętnastu lat Happy nie przemaszerowała z Ogrodniczym Klubem Pań.

– Dlaczego?

– Bo jutro chowają jej córkę.

Lulu patrzyła na dziewczęcą drużynę z Jeffersona Davisa potrząsającą pomponami w rytm „It's a Grand Old Flag”.

97
{"b":"107067","o":1}