Литмир - Электронная Библиотека

– Długo byliście małżeństwem? – spytał.

– Blisko dwadzieścia lat – odparła cicho.

– Nie chciałbym się narzucać, ale jak mąż miał na imię?

– Lloyd.

Myron zmrużył oczy, jakby szukał w pamięci.

– Brzmi mi to jakoś znajomo. Francine Rennart wzruszyła ramionami.

– Był współwłaścicielem tawerny w Neptune City. Zardzewiałego Ćwieka.

– Oczywiście! Przypominam sobie. Często tam przesiadywał.

– Tak.

– Mój Boże, znałem go. Lloyd Rennart. Pamiętam. Kiedyś uczył gry w golfa, zgadza się? Jakiś czas uczestniczył w zawodowych turniejach.

Twarz Francine zamknęła się niczym szyba w samochodzie.

– Skąd pan wie? – spytała.

– Zardzewiały Ćwiek. Jestem wielkim fanem golfa. Gram jak noga, ale interesuję się turniejami jak niektórzy Pismem Świętym. – Improwizował na poczekaniu, licząc, że nie na próżno. – Pani mąż asystował Jackowi Coldrenowi, tak? Dawno temu. Trochę o tym gadaliśmy.

Głośno przełknęła ślinę.

– Co mówił?

– Co mówił?

– O asystowaniu.

– Och, niewiele. Zwykle rozmawialiśmy o ulubionych golfistach. Nicklausie, Lee Trevinie, Palmerze. O słynnych polach. Zwłaszcza o Merion.

– Nie.

– Słucham?

– Lloyd z nikim nie mówił o golfie – oświadczyła stanowczo. Łowca sensacji Bolitar wpadł jak śliwka w kompot. Francine Rennart przekłuła go wzrokiem.

– Nie jest pan z firmy ubezpieczeniowej, bo nie wniosłam o odszkodowanie. – Zastanawiała się chwilę. – Zaraz. Powiedział pan, że pisze o sporcie. Dlatego pan mnie odwiedził. Jack Coldren wrócił do gry, więc przygotowuje pan artykuł wspomnieniowy.

Myron pokręcił głową. Zaczerwienił się ze wstydu. Wystarczy, pomyślał. Wziął kilka głębokich oddechów.

– Nie dlatego – powiedział.

– No, to kim pan jest?

– Nazywam się Myron Bolitar. Jestem agentem sportowym.

– Czego pan ode mnie chce? – spytała, zdezorientowana. Zaczął szukać słów, lecz żadne nie brzmiało przekonująco.

– Nie jestem pewien – odparł. – Prawdopodobnie tylko tracę czas. Ma pani rację: Jack Coldren wrócił do gry. Wygląda jednak na to… że ściga go przeszłość. Straszne rzeczy spotykają jego i jego rodzinę. Dlatego pomyślałem…

– Co?! – przerwała mu gwałtownie. – Że Lloyd zmartwychwstał, żeby się zemścić?

– Chciał się zemścić?

– Za to, co się stało w Merion. Dawno temu. Zanim go poznałam.

– Przeszło mu?

– Dużo czasu mu to zajęło – odparła Francine Rennart po namyśle. – Po tamtym incydencie Lloyd długo nie mógł znaleźć pracy w branży. Jack Coldren pozostał pupilkiem, nikt nie chciał wchodzić mu w paradę. Lloyd stracił wszystkich przyjaciół. Zaczął pić, za dużo. – Zawahała się. – Doszło do wypadku.

Myron ani drgnął, patrząc, jak Francine głęboko oddycha.

– Stracił kontrolę nad samochodem – ciągnęła głosem jak automat. – Uderzył w inny wóz. W Narberth. Niedaleko miejsca, gdzie mieszkał. – Zamilkła i podniosła wzrok. – W tej kraksie zginęła jego pierwsza żona.

Myrona przeszedł zimny dreszcz.

– Nie wiedziałem o tym – rzekł cicho.

– To było dawno temu, panie Bolitar. Poznaliśmy się niedługo potem. Zakochaliśmy. Przestał pić. I zaraz potem kupił tawernę… wiem, wiem, że brzmi to dziwnie. Alkoholik właścicielem baru. W jego przypadku zdało to egzamin. Kupiliśmy również ten dom. Myślałam… myślałam, że wszystko jest dobrze.

Myron odczekał chwilę.

– Czy pani mąż z rozmysłem podał Jackowi Coldrenowi zły kij? – spytał.

To pytanie jej nie zaskoczyło. Nie śpieszyła się z odpowiedzią, skubiąc guziki przy bluzce.

– Prawdę mówiąc, nie wiem. Nigdy nie mówił o tym incydencie. Nawet ze mną. Ale coś w sobie dusił. Czyja wiem, może nawet poczucie winy. – Wygładziła dłońmi spódnicę. – To wszystko jest dziś bez znaczenia, panie Bolitar. Jeśli nawet Lloyd żywił urazę do Jacka, to już nie żyje.

Myron szukał sposobu, jak spytać ją o to taktownie, ale nie znalazł.

– Wydobyli jego ciało, pani Rennart? – rzekł wreszcie. Słowa te spadły na nią jak hak boksera wagi ciężkiej.

– To… to… to… – zająknęła się – była głęboka przepaść. W żaden sposób… peruwiańska policja oświadczyła, że nikogo nie spuszczą na dół. Że to zbyt niebezpieczne. Zresztą Lloyd nie mógł przeżyć. Napisał list. Zostawił tam ubranie. Nadal mam jego paszport…

Głos ją zawiódł.

Myron skinął głową.

– Oczywiście, rozumiem – rzekł.

Lecz kiedy stamtąd wyszedł, świadom był, że nie rozumie niczego.

Rozdział 23

Tito, Paskudny Faszysta, nie pojawił się w Gospodzie Parkera.

Myron siedział w samochodzie po drugiej stronie ulicy. Nienawidził śledzenia. Choć tym razem się nie nudził, prześladowało go wspomnienie zdruzgotanej miny Francine Rennart. Bał się, jakie skutki wywrze jego wizyta na tej kobiecie, w milczeniu zmagającej się z własnym bólem. Przyszedł i brutalnie wyważył z zawiasów drzwi szafy, w której głębi zamknęła swe demony. Próbował ją pocieszyć. Ale co w końcu mógł jej powiedzieć?

Nadszedł czas zamknięcia baru. Nadal śladu Tita. W przeciwieństwie do jego kamratów. Podziemniak i Ucieczka przybyli o wpół do jedenastej, wybyli o pierwszej w nocy. Ucieczka kuśtykał o kulach, bez wątpienia po podstępnym kopniaku w kolano. Myron uśmiechnął się. Małe zwycięstwo, a cieszyło.

Podziemniak otaczał łapą szyję dziewoi z włosami tlenionymi na planecie Kiepskich Farb. „Blondyna” wyglądała w sam raz na amatorkę wydziarganych skinów, czyli, mówiąc to samo nieco inaczej, na bywalczynię Jerry Springer show.

Dwaj koledzy Paskudy zatrzymali się pod ścianą, by opróżnić pęcherze. Podziemniak odcedzał kartofle, nie wypuszczając z objęć partnerki. Chryste! Na tę ścianę sikało tylu, że rodziło to pytanie, czy w spelunce Parkera w ogóle jest ubikacja. Skinheadzi odbili od muru. Podziemniak wsiadł od strony pasażera do forda mustanga, który poprowadziła „Blondyna”. Kuśtykając, Ucieczka wgramolił się na własny rydwan, przypominający motor. Kule przytroczył z boku. Pojazdy odjechały w przeciwnych kierunkach.

Myron postanowił ruszyć za Ucieczką. Masz wątpliwości, podążaj za słabszą zwierzyną.

Trzymał się z daleka, zachowując maksymalną ostrożność. Lepiej zgubić zwierzaka, niż ryzykować, że cię spostrzeże. Nie śledził go długo. Trzy przecznice dalej Ucieczka zatrzymał się i wszedł do podłej rudery. Farba odchodziła od jej ścian płatami wielkości pokryw włazów kanałowych. Dach nad gankiem, pod którym zwaliła się jedna z kolumn, wyglądał, jakby go naderwał jakiś olbrzym. Dwa okna na piętrze ziały pustką niczym oczy pijaka. Ta straszliwa ruina oparła się rozbiórce zapewne tylko dlatego, że inspektor budowlany z pustego śmiechu na jej widok nie był w stanie wypisać nakazu zburzenia.

No dobra, i co teraz?

Myron czekał godzinę, ale nic się nie stało. W jednym z pokojów zapaliło się światło i zgasło. I tyle. Wszystko wskazywało na to, że tracił czas.

Co robić?

Nie znalazł odpowiedzi, więc zmienił nieco pytanie.

Co na moim miejscu zrobiłby Win?

Rozważyłby ryzyko. W tak dramatycznej sytuacji należało przede wszystkim ratować szesnastoletniego chłopca, któremu odcięto palec jak zbędną nić.

Czas wcielić się w Wina. Myron skinął głową.

Wysiadł z samochodu. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, zaszedł ruderę od tyłu. Podwórko tonęło w ciemnościach. Brnąc przez trawę na tyle wysoką, że skryłaby oddział Wietkongu, co jakiś czas potykał się o pustaki, grabie, stosy puszek. Dwukrotnie walnął w coś golenią; zmełł w ustach przekleństwa.

Tylne drzwi zabito sklejką. Za to okno po lewej stało otworem. Zajrzał do środka. Ciemno. Ostrożnie wdrapał się do kuchni.

W nos uderzył go odór odpadków. Zabrzęczały muchy. Na moment zląkł się, że odkryje trupa, ale prędzej był to bukiet zapachów ze śmietnika sklepu7-Eleven niż smród rozkładającego się mięsa. Stąpając na palcach i unikając dziur w podłodze, sprawdził inne pomieszczenia. Ani widu porwanego. Ani śladu związanego szesnastolatka. Żywej duszy. Za odgłosem chrapania dotarł do pokoju, w którym z ulicy widział światło. Ucieczka leżał na wznak. Spał. Beztrosko.

38
{"b":"101683","o":1}