Литмир - Электронная Библиотека

Ucieczka skwapliwie skinął głową.

„Zaznasz takiego bólu, jaki wytrzymało niewielu”? Mój Boże.

W ruderze nie było telefonu, więc ten kłopot miał z głowy. Po kilku groźnych ostrzeżeniach, nafaszerowanych banałami o torturach, w tym ulubionym: „Nim z tobą skończę, będziesz błagał, żebym cię dobił”, zostawił neofaszystę samego, by sobie podrżał w swych defiladowych czarnych butach.

Na ulicy nie dostrzegł nikogo. Przysłowiowej żywej duszy. Gdy wsiadł do taurusa, po raz kolejny wrócił myślą do Lindy i Jacka. Co się w tej chwili z nimi działo? Czy porywacz już do nich zadzwonił? Podał instrukcje? Jak wpłynęła na bieg wypadków śmierć Tita? Czy Chad bardziej ucierpiał, a może uciekł? Zdobył pistolet i kogoś zastrzelił?

Może. Wątpliwe. Najpewniej coś poszło nie tak. Ktoś stracił zimną krew. Komuś odbiło.

Zatrzymał samochód. Musiał ostrzec Coldrenów.

Owszem, Linda nakazała mu trzymać się z daleka od sprawy. Ale stało się to, zanim znalazł ciało. Jakże mógł teraz umyć ręce i pozostawić ich w niewiedzy? Ktoś odciął palec ich synowi. Ktoś zamordował jednego z porywaczy. „Zwykłe” porwanie – jeżeli takie w ogóle istnieje – wymknęło się spod kontroli. Polała się krew.

Musiał ich ostrzec. Musiał się z nimi skontaktować i podzielić tym, co wie.

Tylko jak?

Wjechał na Golf House Road. Było bardzo późno, dochodziła druga w nocy. Na pewno wszyscy spali. Zgasił światła i, jadąc wolno, wsunął się wozem na miejsce między dwiema posesjami; gdyby ktoś z mieszkańców przypadkiem się obudził i wyjrzał przez okno, mógł uznać, że to samochód należący do gościa sąsiadów. Wysiadł i ruszył wolno w stronę domu Coldrenów.

Kryjąc się w cieniu, podszedł bliżej. Pomyślał, że Coldrenowie nie śpią. Jack może i próbował się zdrzemnąć, ale Linda z pewnością nawet nie usiadła. W tej chwili nie miało to jednak znaczenia.

Jak się z nimi skontaktować?

Nie mógł zadzwonić. Nie mógł podejść do drzwi i zapukać. Nie mógł też rzucać kamykami w okno, jak zalotny fujara w kiepskiej komedii miłosnej. Co pozostawało?

Był w kropce.

Posuwał się od krzaka do krzaka. Niektóre znał z poprzedniej wizyty. Przywitał się z nimi, pogwarzył, poczęstował najlepszymi towarzyskimi żartami. Jeden z nich dał mu cynk, w co zainwestować na giełdzie, lecz Myron go zignorował. Okrążając dom i starając się nie rzucać w oczy, wolno zbliżał się do budynku. Wprawdzie nie miał żadnego planu, ale gdy podszedł na tyle blisko, by widzieć światło w pokoju, wpadł na pewien pomysł.

List.

Postanowił, że napisze list, w którym zawiadomi o swoim odkryciu, zaleci najwyższą ostrożność i zaproponuje swoje usługi. Jak im go dostarczyć? Hmm. Zrobić z kartki papierowy samolot i wrzucić do środka? A jakże, przy jego zdolnościach manualnych?! Myron Bolitar, żydowski krewny braci Wright. A inne sposoby? Może przywiązać list do kamienia? I co dalej? Wybić szybę?

Na szczęście nie musiał się uciekać do żadnego z powyższych sposobów.

Z prawej strony doszedł go odgłos… Odgłos kroków. Z ulicy. O drugiej w nocy?

Zanurkował za krzak. Kroki się zbliżały. Coraz szybciej,. Ktoś nadchodził. Nadbiegał.

Myron przypadł do ziemi, serce waliło mu jak szalone. Kroki raptem ucichły. Wyjrzał zza krzaka. Widok zasłaniały mu żywopłoty.

Wstrzymał oddech. Czekał.

Biegnący znów ruszył. Tym razem wolniej. Niespiesznie. Od niechcenia. Bieg zmienił się w chód. Myron zapuścił żurawia z drugiej strony krzaka. Nic. Przykucnął, a potem cal po calu zaczął wolno wstawać, czując kontuzjowane kolano. Wytrzymał ból. Wreszcie jego oczy znalazły się ponad krzakiem i rozpoznał osobę.

Linda Coldren była w granatowym dresie i butach sportowych. Wracała z joggingu? Jeśli tak, to o dziwnej porze. Ale kto ją tam wie. Jack walił w piłki golfowe. On sam strzelał do kosza. A ona być może lubiła nocny jogging.

Wątpił w to. Zbliżyła się do podjazdu. Musiał dać jej znak. Podniósł kamień i puścił po ziemi w jej kierunku. Zatrzymała się i poderwała raptownie głowę, jak jeleń u wodopoju, któremu przeszkodzono w piciu. Rzucił drugi kamień. Spojrzała w stronę krzaka. Pomachał ręką. Subtelnie, nie ma co. Skoro jednak odważyła się wyjść z domu – jeśli porywacz nie miał nic przeciwko jej nocnej przebieżce – to podejście do krzaka nie powinno wzbudzić w nim popłochu. Kiepskie uzasadnienie, ale czas naglił.

Jeżeli wyszła z domu tak późno nie na jogging, to po co?

Chyba że…

Zapłaciła okup?

Nie, przecież w niedzielę banki są zamknięte. A podjąć sto tysięcy mogła jedynie w banku. Powiedziała to jasno.

Linda Coldren ruszyła wolno do krzaka. Myron chętnie by go podpalił, zniżył głos i zawołał: „Mojżeszu, Mojżeszu!”. Nowa porcja wisielczego humoru. Znów nieśmieszna.

Kiedy Linda znalazła się trzy jardy od niego, wystawił głowę. Wytrzeszczyła oczy.

– Idź stąd! – syknęła.

– Znalazłem tego, który dzwonił z automatu – odszepnął bezzwłocznie. – Nie żyje. Dwa strzały w głowę. W jego samochodzie był sygnet Chada. Po Chadzie ani śladu.

– Idź!

– Chciałem was ostrzec. Uważajcie. Oni są gotowi na wszystko.

Nerwowo obrzuciła wzrokiem podwórko. Skinęła głową i się odwróciła.

– Kiedy macie zapłacić? – zapytał. – Gdzie jest Jack? Zanim im cokolwiek wręczycie, niech pokażą wam syna.

Jeśli go usłyszała, nie dała po sobie poznać. Odeszła szybkim krokiem, otworzyła drzwi i znikła mu z oczu.

Rozdział 25

– Masz gości – obwieścił Win, otwierając drzwi sypialni. Myron nie podniósł głowy z poduszki. Przestał reagować na przyjaciół wchodzących bez pukania.

– Kto to? – spytał.

– Przedstawiciele prawa.

– Policja?

– Tak.

– W mundurach?

– Tak.

– Nie wiesz, w jakiej sprawie?

– Och, niestety. „Prawdę mówiąc, odpowiedź brzmi: nie”, że posłużę się cytatem z Kitty Carlisle.

Myron spędził sen z powiek, wrzucił na siebie coś z ubrania i – na modłę Wina – wsunął nagie stopy w półbuty. Szybko umył zęby, nie tyle dla zdrowia, co świeżego oddechu, a na głowę, by nie tracić czasu na moczenie włosów, włożył baseballówkę. Czerwoną, z napisami PŁATKI ŚNIADANIOWE TRIX z przodu i GŁUPI KRÓLIK z tyłu. Prezent od Jessiki. Kochał ją za to.

Dwóch funkcjonariuszy w mundurach czekało z policyjną cierpliwością w salonie. Młodzi, okazy zdrowia.

– Pan Bolitar? – spytał wyższy.

– Tak.

– Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pojechał pan z nami.

– Dokąd?

– Detektyw Corbett wyjaśni panu na miejscu.

– Nie uchylicie choć rąbka tajemnicy?

Zachowali kamienne twarze.

– Nie, proszę pana.

Wzruszył ramionami.

– Skoro tak, to w drogę.

Usiadł na tylnym siedzeniu. Mundurowi z przodu. Jechali w dobrym tempie, ale bez syreny. Zadzwoniła komórka. – Pozwolicie, że odbiorę telefon, panowie? – spytał.

– Proszę bardzo – odparł wyższy.

– Serdeczne dzięki. – Myron nacisnął guzik.

– Halo?

– Jesteś sam? – spytała Linda Coldren.

– Nie.

– Nie mów nikomu, że dzwoniłam. Możesz przyjechać jak najszybciej? To pilne.

– Jak to nie dostarczysz przed czwartkiem? – odparł. Myron Bolitar, mistrz zmyłek.

– Ja też nie mogę w tej chwili rozmawiać – odparła. – Przyjedź tak szybko, jak możesz. I nic przedtem nie mów. Proszę. Zaufaj mi.

Rozłączyła się.

– Dobra, ale mam za to u ciebie bajgle. Słyszysz? Myron wyłączył komórkę. Spojrzał przez okno. Aż za dobrze znał tę trasę. Jeździł nią do Merion. Przy głównej bramie na Ardmore Avenue zobaczył mnóstwo telewizyjnych vanów i wozów policyjnych.

– O kurka – powiedział wyższy policjant.

– To musiało się szybko wydać – rzekł niższy.

– Za gruba sprawa – przyznał wyższy.

– Nie oświecilibyście mnie, o co chodzi? – wtrącił Myron.

Niższy obrócił głowę.

– Nie, proszę pana – odparł i pokazał mu plecy.

– Mówi się trudno.

Myrona ogarnęły złe przeczucia.

40
{"b":"101683","o":1}