– Nie nawijam, maleńka, serio… – Wtem zawiesił głos. – Ja cię kręcę! – wykrzyknął. – To Mała Pocahontas! Indiańska Księżniczka! Ty jesteś Małą Pocahontas, tak? Nie zaprzeczaj, kochanie. To ty! Nie wierzę!
Myron pewnie dusił się w tej chwili ze śmiechu.
– Miło cię spotkać – odparła. – Serdeczne dzięki za pamięć.
– Ja piórkuję, Bobby, tylko spójrz. To Mała Pocahontas! Pamiętasz? Ta mała seksowna laseczka z WDW.
WDW było oczywiście skrótem od Wspaniałych Dam Wrestlingu.
– Skąd? – spytał drugi mężczyzna, z oczami rozszerzonymi pijanym szczęściem. – Kurka wodna, masz rację! To ona! Naprawdę ona!
– Hej, dzięki za te wspomnienia, panowie, ale…
– Pamiętam, jak walczyłaś z Tatianą Syberyjską Husky. A ty? W mordę, niewiele brakowało, a wybiłbym zbytnikiem okno w sypialni.
Postanowiła zaszufladkować tę ciekawostkę w dziale Szum informacyjny.
Do kontuaru podszedł olbrzymi, przerażająco wielki barman, chyba żywcem wyjęty z rozkładówki „Leather Biker Monthly”. Długowłosy, z wielką szramą i wytatuowanymi, wijącymi się wężami na rękach strzelił oczami w mężczyzn. Puf! Wyparowali. Gdy przeniósł wzrok na Esperanzę, odpłaciła mu równie groźnym spojrzeniem. Żadne nie dało za wygraną.
– A tyś co za jedna, kobieto? – spytał.
– To tak się teraz pyta, co piję?
– Nie.
Nie przestali mierzyć się oczami. Barman oparł na kontuarze potężne wytatuowane łapy.
– Jesteś za ładna na policjantkę. I za ładna, by się szlajać w tej latrynie – powiedział.
– Dzięki. A ty jesteś…
– Hal. Właściciel tej latryny.
– Cześć, Hal.
– Cześć. Czego tu szukasz?
– Koki – odparła.
– Akurat. – Hal pokręcił głową. – Po kokę wpadłabyś do Latynowa. Kupiła od kogoś ze swoich.
Nachylił się w jej stronę. Nic nie mogła poradzić, że się zastanawia, czy Hal pasowałby do Wielkiej Cyndi. Cyndi lubiła dużych motocyklistów.
– Dość tych pierdoł, kochanie. O co biega? Uznała, że czas wyłożyć kawę na ławę.
– Szukam śmiecia imieniem Tito – odparła. – Ksywa Cyc. Chudy, z ogolonym łbem…
– Tak, tak. Może go znam. Za ile?
– Pięćdziesiąt.
Hal prychnął szyderczo.
– Mam ci sprzedać klienta za pięć dych?
– Stówa.
– Półtorej. Piździelec jest mi krewny.
– Stoi – zgodziła się.
– Pokaż kasę.
Esperanza wyjęła z portfela banknoty. Hal sięgnął po nie, ale cofnęła rękę.
– Najpierw towar – zażądała.
– Nie wiem, gdzie komaruje. Wpada tu ze swoimi przydupasami co wieczór, oprócz sobót i śród.
– Dlaczego sobót i śród?
– A skąd mam wiedzieć, kurwa mać? Może chodzą na bingo i sobotnie msze. A może, kiedy im odwali, walą na wyścigi konia i ryczą „Heil, Hitler”. Skąd mam wiedzieć?!
– A jak nazywa się naprawdę?
– Nie wiem.
– Rozejrzała się po barze.
– A któryś z nich wie?
– Nie. Cyc zawsze wpada tu z tymi samymi fiutami i wychodzą razem. Z nikim nie gadają.
– Nie przepadasz za nim.
– Głupi śmieć. Jak oni wszyscy. Kutafony, które wyżywają się na innych za to, że sami są mutantami.
– Więc czemu ich wpuszczasz?
– Bo w przeciwieństwie do nich wiem, że żyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Możesz robić, co chcesz. Każdy jest pożądany. Czarny, biały, Latynos, żółtek. Nawet takie debilne popaprańce.
Niewiele brakowało, żeby się uśmiechnęła. Zdarza się, że tolerancję odkrywasz w najmniej spodziewanym miejscu.
– To wszystko? – spytała.
– Wszystko. Jest sobota. Przyjdą tu jutro.
– Świetnie. – Esperanza przedarła banknoty na pół.
– Drugie połówki dostaniesz jutro.
Hal zacisnął potężną łapę na jej ręce. Wzrok mu stwardniał.
– Nie cwaniakuj, laluniu – rzekł wolno. – Prosisz się o zbiorowy gwałt? Krzyknę, a w pięć sekund wylądujesz na stole do bilardu. Dawaj półtorej stówki. A kolejną przedrzyj za moje milczenie. Kapujesz?
– Kapuję.
Z sercem bijącym jak szalone wręczyła mu drugie połówki banknotów. Potem zaś przedarła sto dolarów i oddała mu połowę.
– A teraz spadaj stąd, złociutka. W podskokach – poradził. Nie musiał jej dwa razy powtarzać.
Rozdział 20
Nic więcej dziś nie udało się zdziałać. Powrót pod rezydencję Squiresów byłby w najlepszym razie ryzykowny. Myron nie mógł odwiedzić Coldrenów ani się z nimi skontaktować, a wizytę u wdowy po Lloydzie Rennarcie z racji późnej pory też musiał przełożyć. A poza tym – co przesądzało sprawę – czuł się skonany.
Tak więc spędził ten wieczór w domku gościnnym z dwójką najbliższych przyjaciół na świecie. Win, Esperanza i on, w szortach i koszulkach, zanurzeni w puchatych poduszkach zalegali na osobnych kanapach jak zegary z obrazu Dalego. Myron wypił za dużo yoo-hoo, Esperanza za dużo dietetycznej coli, a Win niemal w sam raz lekkiego jasnego piwa Brooklyn (pił wyłącznie takie). Na przegryzkę mieli precle, chipsy i świeżo dostarczoną pizzę. Przy zgaszonych światłach gapili się w telewizor z wielkim ekranem. Win nagrał niedawno kilka odcinków Dziwnej pary. Właśnie oglądali czwarty z kolei. Walorem tego serialu był, zdaniem Myrona, poziom. Ani jednego słabego epizodu, a o ilu serialach da się to powiedzieć?
Myron ugryzł kęs pizzy. Łaknął takiego relaksu. Nie spał od wieków (a ściślej od poznania Coldrenów, czyli od wczoraj). Mózg miał zlasowany, nerwy postrzępione jak zużyta nić do czyszczenia zębów. Przemiło było tak siedzieć z Winem i Esperanzą, niebieskimi od poświaty z telewizora.
– Nieprawda – sprzeciwił się Win.
– W żadnym razie – poparła go Esperanza, przełykając czekoladowe ciasteczko z nadzieniem.
– Mówię wam, Jack Klugman nosi półperuczkę – zapewnił Myron.
– Oscar Madison w życiu nie założyłby tupeciku – oświadczył Win. – Felix, owszem. Ale Oscar? Wykluczone.
– To peruczka.
– Myli ci się z poprzednim odcinkiem – powiedziała Esperanza. – Tym z Howardem Cosellem.
– Właśnie! – Win strzelił palcami. – Howard Cosell nosił tupecik.
Myron z irytacją wbił wzrok w sufit.
– Ja nie mówię o Howardzie Cosellu – zaprotestował. – Odróżniam Cosella od Klugmana. Powtarzam: Jack Klugman występuje w tupeciku.
– Widzisz tu brzeg tupetu? – spytał Win, wskazując ekran. – Bo ja nie widzę żadnego brzegu, żadnej linii podziału, żadnego odbarwienia. A zwykle zauważam.
– Ja też nie widzę – wtrąciła Esperanza, mrużąc oczy.
– Dwa głosy przeciw jednemu – rzekł Win.
– Dobrze. Nie wierzcie.
– W Quincym miał swoje włosy – dodała Esperanza.
– Nie miał.
– Dwa głosy przeciw jednemu – powtórzył Win. – Większość wygrywa.
– Dobrze – powtórzył Myron. – Pławcie się w niewiedzy. Na ekranie Felix dyrygował orkiestrą Felix Unger i Sophisticatos. Grali szybki numer, w którym powtarzały się słowa „zatacza się w koło”. Wpadał w ucho.
– Skąd masz pewność, że to tupecik? – spytała Esperanza.
– Strefa mroku – odparł Myron.
– Słucham?
– Strefa mroku. Jack Klugman wystąpił w co najmniej dwóch jej odcinkach.
– A tak – przyznał Win. – Nie podpowiadaj, sprawdźmy, czy pamiętam. – Postukał palcem wskazującym w wargę. – W tym z małym chłopcem Pipem. Którego grał…
Znał odpowiedź. Każde spotkanie z przyjaciółmi zamieniało się w teleturniej z niepotrzebnych informacji. – Bill Mumy – zgłosiła się Esperanza.
Win skinął głową.
– Którego najsłynniejszą rolą była…?
– Rola Willa Robinsona w Zagubionych w kosmosie.
– Pamiętasz Judy Robinson? – Win westchnął. – To dopiero Ziemianka!
– Tylko co z jej ciuchami? Welurowe sweterki z Kmartu w podróży kosmicznej? Kto to wymyślił?
– Musimy też pamiętać o żywiołowym doktorze Zacherym Smisie, pierwszym homoseksualiście w historii seriali telewizyjnych – dodał Win.
– Tchórzliwym, wciąż knującym intrygancie – przypomniała Esperanza, kręcąc głową. – Na dwadzieścia lat powstrzymał rozwój ruchu mniejszości seksualnych.
Win wziął następny kawałek pizzy. Na białym pudełku z czerwono-zielonym liternictwem widniał klasyczny korpulentny kucharz podkręcający palcem cienkie wąsy. Napis na pudełku – szczera prawda! – głosił: